[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tate Hallaway
Rozdział 1
Wiecie co? Dzisiaj skończyłam szesnaście lat. Super, nie? Oczywiście, jeśli przez
słowo „super“ rozumiecie najgorszy dzień w życiu... A dopiero było południe.
Siedziałam w bufecie Liceum Stassena, gapiąc się na
niespodziankę z tuńczykiem
.
Pozwólcie, że coś wam powiem: to faktycznie była niespodzianka. Nie mogłam się nadziwić,
że spełnia normy sanitarne. Na litość boską, miała szary kolor. Jedzenie nie powinno być
szare.
Również urodziny dałoby się wytrzymać, gdybym mieszkała w jakimś bardziej
ekscytującym miejscu. Ale nie, kończyłam szesnaście lat w beznadziejnej dziurze: St. Paul w
Minnesocie.
Wepchnęłam kleistą papkę do pojemniczka. Przynajmniej ziemniaki wyglądały na
jadalne. W brzuchu mi burczało, więc włożyłam do ust widelec. I westchnęłam. Kanapka z
indykiem. Tego potrzebowałam. Albo kogoś, z kim mogłabym się pośmiać z całej tej głupiej
sytuacji.
Ale nie. Siedziałam sama.
A powinna być tu Bea. Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, zawarłyśmy uroczyste
przymierze: w czasie lunchu zawsze siadamy razem, żeby żadna z nas nigdy nie wyglądała na
żałosną, samotną ofiarę losu.
Halo! Tak, to właśnie ja! Numer jeden wśród ofiar losu na życiowym zakręcie.
W dniu własnych urodzin, nic dodać, nic ująć.
Bea - dla swojej matki Beatrice Theodora Braithwaite - jest kimÅ› w rodzaju mojej
najlepszej przyjaciółki. Jako jedyna w szkole nazywa się jeszcze bardziej tajemniczo niż ja.
Posłuchajcie tylko: Anastasija Ramses Parker. No właśnie. Sami widzicie, dlaczego większość
ludzi mówi do mnie Ana.
Tak czy inaczej, znamy się z Beą od drugiej klasy. To kawał historii. Trudno nie być
blisko z kimś, od kogo pożyczało się swój pierwszy tampon, z kim chichotało się na widok
pierwszego obiektu miłosnego zauroczenia i z kim wspólnie przetrwało się w gimnazjum
okropne zajęcia z wychowania seksualnego. Chociaż, szczerze mówiąc, nie zawsze ją lubię.
Bardzo się różnimy. Bea ma tendencje do odgrywania primadonny, a ja skłaniam się ku roli
książkowego mola i nieśmiałej trusi. Jednak w jakimś sensie połączył nas los, bo w całej szkole
jesteśmy jedynymi Prawdziwymi Czarownicami.
To sekret, jednak magia rzeczywiście istnieje. Prawdziwe Czarownice potrafią
spowodować wiele rzeczy. Nie tylko tych przyjemnych, w stylu New Age, ale na przykład
zjawiska widoczne gołym okiem: burze, choroby, pomór bydła. Wiecie, wszystkie te sprawy,
za które dawniej byłyśmy palone na stosach. Właśnie dlatego nie opowiadamy o tym na prawo
i lewo.
W szkole i poza szkołą jest oczywiście pełno wiccan.
1
Być nastoletnią czarownicą to
najnowszy krzyk mody, jednak my z Beą naprawdę potrafimy czarować.
A w każdym razie Bea potrafi.
Ja też powinnam. Mam odpowiednie pochodzenie, ale - no cóż - coś źle poszło. Może
to samo coś, które sprawiło, że jedno moje oko jest lodowato błękitne, a drugie mahoniowo
brÄ…zowe.
O linoleum zaszurało krzesło. Podniosłam z nadzieją wzrok. Może królowa Bea
wreszcie raczyła się pojawić? W końcu lepiej późno niż wcale.
Ale to nie była Bea, tylko Matt Thompson, fantastyczny hokeista, oraz jego kumple,
Pierwszy i Drugi. Wszyscy trzej usiedli przy moim stoliku. Między nami mówiąc, sekretnie
podkochiwałam się w Thompsonie. To taki męski typ z kwadratową szczęką, rozumiecie?
Podobało mi się, w jaki sposób jego ultrakrótkie orzechowe włosy wiją się na koniuszkach. A
poza tym ten chłopak jak nikt inny potrafi wpasować się w T-shirt i dżinsy w sposób dość...
zauważalny.
Wielka szkoda, że jest takim wrzodem na tyłku.
- Czyżby to była Ana Parker, Dziewczyna-Czarownica? - W ustach Thompsona
zabrzmiało to niczym ksywka jakiejś superbohaterki. Jego kumple zarechotali.
- Czego chcesz, Thompson? Zgubiłeś drogę do jaskini? - odparowałam, co było
niezwykle zgrabną odpowiedzią, zważywszy na fakt, że żołądek podchodził mi do gardła.
Faceci tacy jak Matt Thompson potrafią wyczuć strach, więc swój lęk próbowałam ukryć pod
pozorami lekceważenia.
1
Wiccanie - neopoganie odwołujący się do czarów (przyp. tłum.)
Pierwszy i Drugi popatrzyli po sobie, marszcząc z wysiłku idealnie neandertalskie
czoła, po czym wzruszyli ramionami, najwyraźniej nie łapiąc dowcipu. Natomiast Thompson
nie dał się speszyć.
- Ciekawe, jak to się dzieje, że znowu siedzisz sama? Nie mogłabyś wyczarować sobie
jakichś przyjaciół?
Och, trafiony, zatopiony, maestro błyskotliwej riposty. Jednak kumple Matta uznali ten
żarcik za niewypowiedzianie zabawny.
- Jasne. Ha, ha - odparłam. Moja maska twardzielki zaczynała trochę pękać. Takie
sceny nigdy nie wychodzą na korzyść niepopularnej nudziarze. Będę się teraz musiała
pilnować, żeby jakiś napój nie wylądował na mojej twarzy albo nie przydarzyło mi się coś
równie nieprzyjemnego. Wiedziałam, że poradziłabym sobie o wiele lepiej, gdyby była tu ze
mnÄ… Bea. SwojÄ… drogÄ…, dlaczego siÄ™ mnie czepiali? Zwykle Thompson i jego banda zostawiali
nas w spokoju. Czyżby to był żałosny podryw na poziomie podstawówki?
- Uważaj, człowieku - powiedział Pierwszy. - Ona może rzucić na nas zły urok.
Bardzo bym chciała. Niestety, tym trzem nic z mojej strony nie groziło. W dziedzinie
magii byłam całkowitą porażką. Ale oni o tym nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, nawet Bea. To
był wyłącznie mój sekret. O którym próbowałam zapomnieć. Bo jeśli nie jestem Prawdziwą
Czarownicą, to czym - zwykłą ofiarą losu?
Jak na ironię, zauważyłam, że mimo psioczenia i burczenia zrobili się nieco nerwowi.
No cóż, gdyby siedziała tu ze mną Bea, mogliby odkryć w swoich spodenkach gimnastycznych
kolonię pająków albo przestałyby działać szyfry ich szafek.
Serio.
Za mną przemawiało jedynie to, że zdecydowanie wyglądam na czarownicę. Długie,
paskudnie proste włosy tworzą mi niewielkie V pośrodku linii ziemistobladego czoła. Okej,
Bea twierdzi, że mam porcelanową cerę, ale ja zawsze czułam się widmowo biała i wyblakła...
oprócz oprawy oczu. Dzięki gęstym ciemnym rzęsom prawie nie muszę używać tuszu, a moje
tęczówki, każda z innej bajki, to najlepsza broń przeciwko takim osobnikom jak Thompson i
jego banda.
Obrzuciłam ich więc swoim opatentowanym „złym wzrokiem“. Doskonaliłam to
spojrzenie latami. Lodowato błękitne oko zezowało na Thompsona. Jednocześnie zaczęłam
mruczeć pod nosem o czarach, marach, filarach i karach. I różne inne słowa do rymu, bo, sami
wiecie, ludzie oczekują, że zaklęcia będą się rymować.
Chłopaki wyraźnie się zaniepokoili, a Drugiemu nawet zaczęło podskakiwać jabłko
Adama. Zerkali po sobie nerwowo. Thompson próbował udawać, że nie robi to na nim
żadnego wrażenia, tylko już pora lecieć, bo nagle w drugim końcu sali zobaczył kogoś
znajomego.
- Hej, to Yvonne. Musimy pogadać o kapeli, która ma grać u niej na imprezie. -
Podniósł się, żeby uciec, ale na odchodnym jeszcze wykrzesał z siebie nieco złośliwości: -
Żałuj, że nigdy nie będziesz dość popularna, by ktoś cię zaprosił, świrusko.
- Uuu! - krzyknęłam.
Podskoczył i wydał z siebie dźwięk podejrzanie podobny do pisku. Pierwszy - a może
to był Drugi - zachichotał. Naprawdę.
Punkt dla świruski! Szkoda tylko, że wszyscy trzej raczej się mylili co do moich
możliwości.
Matt Thompson oddalił się nonszalanckim krokiem flirtować z Yvonne Jackson, którą
- jak powszechnie sądzono - zaprosi na jesienny bal organizowany jako pożegnanie
absolwentów wyjeżdżających do college'ów w innych miastach. No cóż, Yvonne przewodzi
naszemu zespołowi czirliderek. Ależ banał. Obserwowałam ich ukradkiem, a jednocześnie
próbowałam przełykać jadalne fragmenty
niespodzianki
. On pochylony mówił coś, opierając
się łokciami o stół w taki sposób, żeby uwypuklić mięśnie torsu. Ona chichotała. Było to
obrzydliwe, ale...
Proszę bardzo, oto właśnie skończyłam szesnaście lat. I co? Miałam mieć z tego
powodu jakąś imprezę? Muzykę, tańce, w ogóle cokolwiek fajnego? Dostać jakieś prezenty?
Nie. Dzisiejszego wieczoru mogłam spodziewać się tylko długiej, nudnej jazdy za miasto,
podczas której Bea i moja mama będą w kółko powtarzać, że wszystko musi się udać.
Chata za miastem jest naszym „sabatowiskiem“, miejscem, gdzie grupa Prawdziwych
Czarowników i Czarownic, pisanych wielką literą, uprawia w sekrecie magię. Właśnie tam
czekała mnie spektakularna kompromitacja na oczach wszystkich. Miałam zostać wezwana do
zaprezentowania najprostszych, podstawowych zaklęć. To jest część oficjalnej Inicjacji albo
ceremonii powitalnej w Gronie Wybrańców.
Tylko że akurat mnie żadne powitanie nie groziło.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]