[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Jackson Workman Pickens, czyli Work, Od roku zmaga się z demonami wywo­łanymi przez śmierć matki i tajemnicze zniknięcie ojca, Ezry. Rodzinna kancelaria prawna jest w rozsypce i w niczym nie przypomina imperium, jakie istniało, kie­dy jeszcze żył Ezra. Żona Worka, Barbara, realizuje własne cele życiowe, spędzając całe dnie w ekskluzywnym klubie rekreacyjno-sportowym. Oboje zdają się nie zauważać, że ich pozbawione uczuć małżeństwo da­lekie jest od ideału.

Beznadziejne życie Worka zmienia się w chwili znalezienia zwłok Ezry. Jego syn, jako spadkobierca ogromnego majątku, staje się głównym podejrzanym - podobnie jak jego siostra, Jean.

Życie Worka od zawsze płynęło w cie­niu Ezry, a życie Jean zostało całkowicie przezeń zniszczone. Czy ta straszliwie po­raniona psychicznie kobieta byłaby zdolna do ojcobójstwa? Obawiając się najgorszego, Work podejmuje własne śledztwo, w trakcie którego musi się zmagać z żądną władzy panią detektyw, obciążającymi go dowo­dami i paskudnymi plotkami krążącymi nieustannie po bogatym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych.

Król kłamstw jest debiutem wyjątko­wym. Mistrzowski styl i świetnie skon­struowana fabuła każą powątpiewać, czy to naprawdę pierwsza powieść Johna Harta. Autor doskonale zbadał anatomię zbrodni i wpływu, jaki wywiera ona na życie rodziny i społeczności.

JOHN

HART

KRÓL KŁAMSTW

Z języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA

Tytuł oryginału: THE KING OF LIES

Copyright © 2006 by John Hart

Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Redakcja: Jolanta Olejniczak, Mariusz Kulan Korekta: Anna Rzędowska, Beata Iwicka

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: Sonia Draga

ISBN: 978-83-7508-011-7

Dystrybucja:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki

tel./fax (22)721 70 08

email:

 

rzedaż wysyłkowa:

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. pi. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice

' (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail:

Skład i łamanie:

STUDIO NOA, Ireneusz Olsza

Katowice 2007. Wydanie I

Druk: Abedik SA.

Poznań, ul. Ługańska 1

Dla Katie

Podziękowania

Nic nie dzieje się w próżni i doprowadzenie do wydania książki nie należy do wyjątków. Potrzeba na to czasu i wia­ry, a droga bywa długa. Pragnę wyrazić moją najszczerszą wdzięczność tym, którzy przebyli ją wraz ze mną.

Przede wszystkim chciałbym podziękować mojej żonie, Katie, stanowiącej źródło niewyczerpanego wsparcia i bez­cennych rad. Ma tak doskonałe wyczucie stylu, że pisarz może ją poprosić o zerkanie mu przez ramię. Kocham cię, skarbie. Mojemu agentowi i dobremu przyjacielowi, Mickeyo-wi Choateowi, który się odważył dać szansę nowicjuszowi - dzięki za wiarę i lekcje. Wyrazy wdzięczności chciałbym także przekazać memu wydawcy, Peteowi Wolvertonowi, naj­bardziej zuchwałemu człowiekowi, jakiego było mi dane po­znać, i jednocześnie najbardziej kompetentnemu. Ostrej jak szpilka Katie Gilligan - dzięki za to, że ze mną wytrzyma­łaś; jesteś najlepsza. Ogromne i szczere „dziękuję" również dla wszystkich w St. Martins Press, St. Martins Minotaur i Thomas Dunne Books, którzy pracowali z wielkim zaan­gażowaniem, aby książka ujrzała światło dzienne.

Wyrażam głęboką wdzięczność wszystkim, którzy prze­czytali rękopis w jego najgorszej formie i nadal nazywają mnie przyjacielem. Dziękuję także takim osobom, jak: Nancy i Bill Stanbackowie, Kay i Norde Wilsonowie, John i Annie Hartowie, Mary Hart, Charlotte i Doug Scudderowie, Sterling Hart, Ken Peck, Annie P Hart, John i Megan Stanbackowie,

7

Charlotte Kinlock, Mark Stanback, Nancy Popkin, Joy Hart, John Betts, Boyd Miller, Stan i Ashley Dunhamowie, San-ders Cockman, Sean Scapelatto, George Guise, Linda Par­ker, Darby Henley, Debbie Bernhardt Gray i Allison Wilson oraz David i Jennifer Wilsonowie - ich dobra wola była nie­zwykle widoczna. Specjalne podziękowania dla Clinta i Jody Robinsów, na których zawsze mogłem liczyć, i dla Marka Wittea, przyjaciela słowa pisanego, który miał doskonały po­mysł. Wielkie dzięki także dla Jamesa Randolpha, prawnika i przyjaciela, który poświęcił swój czas, aby się upewnić, że nie zapomniałem zbyt wiele, jeśli chodzi o prawo, i dla Ericka Ellsweiga, który wie, za co. Jeśli kogoś pominąłem, to tylko i wyłącznie z mojej winy. Pozostałych zapewniam: pamiętam o was i wszystkim wam także bardzo dziękuję.

Na swej drodze spotkałem także wielu innych - nigdy nie sądziłem, że przetnę ich ścieżki, a oni mi pomogli uczy­nić z mojego przedsięwzięcia rzecz o wiele większą niż so­bie wyobrażałem. Chciałbym wyrazić wdzięczność Markowi Bozekowi i Russellowi Nuceowi, którzy kupili prawa do fil­mu, a także Patowi Conroyowi, Martinowi Clarkowi, Steve'owi Hamiltonowi, Thomasowi Perryemu, Markowi Childressowi i Sheri Reynolds - cudownym pisarzom, którzy byli tak mili i przeczytali tę książkę, a potem podzielili się ze mną swymi przemyśleniami. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt.

Na koniec szczególne podziękowania dla Saylor i Sophie, moich córek, za zawieszenie księżyca.

 

Rozdział 1

Słyszałem, że więzienie śmierdzi rozpaczą. Akurat. Jeśli więzienie śmierdzi jakimś uczuciem, to jest nim strach: strach przed strażnikami, przed pobiciem albo zbiorowym gwałtem, strach przed byciem zapomnianym przez tych, którzy kiedyś cię kochali, a teraz nie jesteś pewien ich uczuć. Wydaje mi się jednak, że w głównej mierze to strach przed czasem i tymi nieznanymi rzeczami, które zamieszkują niezbadane zakąt­ki umysłu. Odsiadywanie wyroku, tak się to nazywa - niezły żart. Bywam tu już wystarczająco długo, aby znać realia: to nieustanne odczuwanie strachu, a nie siedzenie na tyłku.

Od jakiegoś czasu brałem kąpiel w tych więziennych per­fumach, siedząc twarzą w twarz z klientem, który właśnie dostał dożywocie bez możliwości ubiegania się o zwolnie­nie warunkowe. Podczas procesu uznano go winnym, zresztą wcześniej mówiłem mu, że tak będzie. Dowody były przy­tłaczające, a ława przysięgłych nie wykrzesała z siebie ani odrobiny współczucia dla życiowego nieudacznika, który za­strzelił brata podczas kłótni o telewizyjnego pilota. Dwuna­stu potencjalnych sojuszników, i żadnego z nich nie obeszło, że był pijany, naćpany i wcale nie chciał tego zrobić. Nikogo nie obchodziło, że jego brat był dupkiem; ani ławy przysięg­łych, ani nawet mnie. Ja chciałem mu jedynie wyjaśnić za­sady składania apelacji, odpowiedzieć na ewentualne pyta­nia i wynieść się stąd. Wniosek do stanu Karolina Północna o wypłacenie honorarium poczeka do jutra.

9

Przez większość czasu moje uczucia odnośnie wybranej przeze mnie profesji pozostawały w najlepszym razie ambi­walentne, ale w dni takie jak ten nienawidziłem bycia prawni­kiem; ta nienawiść tkwiła zakorzeniona we mnie tak głęboko, że się bałem, iż coś jest ze mną nie w porządku. Skrywałem ją tak, jak inni ukrywaliby jakieś zboczenie. Dzisiaj było jesz­cze gorzej niż zazwyczaj. Może to ta sprawa albo klient lub też emocjonalne następstwa kolejnej niepotrzebnej tragedii. Setki razy bywałem w tym pomieszczeniu, ale z jakiegoś powodu tym razem czułem się inaczej. Ściany zdawały się chwiać i przez chwilę ogarnęło mnie poczucie dezorienta­cji. Próbując je z siebie strząsnąć, odkaszlnąłem i wstałem. Wieści były gorzej niż złe, ale przecież to nie ja podjąłem decyzję o wszczęciu procesu. Kiedy wyszedł wtedy chwiej­nym krokiem z przyczepy, zakrwawiony i łkający, w jednej dłoni trzymał pistolet, a w drugiej pilota. Środek dnia, a on był pijany w trzy dupy Sąsiad wyjrzał przez okno, gdy mój klient zaczął wrzeszczeć. Zobaczył krew, pistolet i zadzwo­nił po gliny. Żaden prawnik nie wygrałby tego procesu - co zresztą jasno dałem mu do zrozumienia. Może i udałoby mi się wywalczyć dla niego dziesięć lat, ale nie zgodził się, aby wnieść apelację. Nawet nie chciał o tym słyszeć.

Pewnie miał zbyt duże poczucie winy, a może jakaś część jego potrzebowała kary Tak czy inaczej było już po wszystkim.

W końcu oderwał spojrzenie od więziennych japonek, któ­re przed nim miały okazję poznać jakieś tysiąc stóp, i utkwił je w mojej twarzy. Jego mokre nozdrza lśniły w ostrym świet­le, a zaczerwienione gałki oczne drżały nerwowo, przerażo­ne tym, co zobaczyły w rozsypanych jak układanka myślach. To on pociągnął za spust i wreszcie dotarła do niego brutalna prawda. Wyryła piętno na jego twarzy w ciągu tych ostatnich kilku godzin, gdy rozmawialiśmy. Jego zaprzeczenia dotarły do charczącego końca, a ja przyglądałem się niewzruszenie, jak nadzieja zadrżała i umarła. Wszystko to już nieraz mia­łem okazję oglądać.

10

Mokry kaszel, jego lewe przedramię rozmazujące śluz po policzku.

- A więc to koniec? - zapytał.

Nie kłopotałem się odpowiedzią. Zresztą sam już sobie przytakiwał, a ja widziałem jego myśli, zupełnie jakby były wypisane w wiszącym między nami wilgotnym powietrzu: dożywocie bez możliwości zwolnienia warunkowego, a on nie miał nawet dwudziestu trzech lat. Potrzeba było wielu dni, aby ta okrutna prawda przebiła się przez beznadziejne zacho­wanie w stylu twardziela, którym emanował każdy matoło-waty zabójca, uważając je za jakieś chore, przysługujące mu prawo. Może ten akurat był mądrzejszy, niż wcześniej uwa­żałem. W tym krótkim czasie, jaki minął, odkąd sędzia od­czytał wyrok, jego spojrzenie stało się spojrzeniem dożywot­niego skazańca. Pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat za tymi samymi murami z czerwonej cegły. Bez szansy na zwolnie­nie warunkowe. Nie dwadzieścia lat, nie trzydzieści ani nawet czterdzieści, lecz dożywocie: reszta życia za kratkami. Mnie osobiście coś takiego by zabiło, taka była prawda.

Zerknąłem na zegarek. Byłem tutaj od prawie dwóch go­dzin, co stanowiło mój limit. Z doświadczenia wiedziałem, że moje ubranie zdążyło już przesiąknąć zapachem więzie­nia. Widziałem wilgoć w miejscach, gdzie jego dłonie doty­kały marynarki. Dostrzegł moje spojrzenie i opuścił wzrok. Jego słowa rozpłynęły się w nieruchomym powietrzu, pozo­stawiając po sobie próżnię, w której osiadło moje ciało, gdy wstałem. Nie wyciągnąłem ręki, aby uścisnąć jego dłoń, a on nie wyciągnął swojej, ale dostrzegłem, że drżą mu palce.

W wieku dwudziestu trzech lat przedwcześnie się po­starzał i coś, co można by uznać za współczucie, wkradło się do serca, o którym sądziłem, że nie jest zdolne do takich uczuć. Zaczął płakać. Łzy skapywały na brudną podłogę. Był zabójcą, co do tego nie było żadnych wątpliwości, ale jutro z samego rana udawał się do piekła na ziemi. Niemal wbrew woli wyciągnąłem rękę i położyłem mu na ramieniu.

11

Nie podniósł wzroku, ale wyszeptał, że jest mu przykro, a ja wiedziałem, że tym razem mówi szczerze. Stanowiłem jego ostatni kontakt z prawdziwym światem, tym z drzewami. Wszystko inne zostało mu odebrane ostrymi jak brzytwa re­aliami wyroku. Jego ramiona zaczęły opadać pod moją dło­nią i poczułem nicość tak olbrzymią, że niemal namacalną. Oto, gdzie byłem, kiedy poinformowano mnie, że wreszcie znaleziono ciało mego ojca. Ironia losu, prawda?

W drodze z aresztu hrabstwa Rowan do kancelarii proku­ratora okręgowego towarzyszył mi wysoki, grubokościsty woź­ny sądowy ze szczeciną tam, gdzie większość z nas ma włosy Kiedy mijaliśmy korytarze, gdzie się tłoczyli petenci, nie za­wracał sobie głowy prowadzeniem rozmowy towarzyskiej, a ja go do tego nie zmuszałem. Nigdy nie byłem typem gaduły

Prokurator okręgowy był niskim, pulchnym mężczyzną. Potrafił na zawołanie wyłączać błysk w oczach. Dla niektó­rych był politykiem, otwartym i ciepłym. Dla innych zimnym, bezdusznym urzędnikiem. A dla kilku z nas, pozostających za kurtyną, był normalnym facetem - znaliśmy go i lubili. Zarobił dwie kulki za ojczyznę, a jednak nigdy nie patrzył z góry na ludzi takich jak ja. Szanował mego ojca, mnie jed­nak lubił jako człowieka i właściwie nie miałem pewności, dlaczego. Może dlatego, że nigdy nie zapewniałem krzykli­wie o niewinności moich winnych klientów w sposób, w jaki czyniła to większość obrońców A może z powodu mojej sio­stry, ale to zupełnie inna historia.

- Work - rzekł, nawet nie wstając, kiedy wszedłem do jego gabinetu. - Cholernie mi przykro. Ezra był naprawdę świetnym prawnikiem.

Mnie, jedynego syna Ezry Pickensa, kilkoro ludzi znało jako Jacksona Workmana Pickensa. Wszyscy inni nazywali mnie „Work" *, co - jak mi się zdaje - uważali za zabawne.

Work (ang.) - praca (przyp. tłum.).

12

-              Douglas. - Skinąłem głową, odwracając się na odgłos
zamykających się za mną drzwi gabinetu. Woźny wyszedł.
- Gdzie go znaleźliście? - zapytałem.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl