[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HASEK JAROSLAV
ZNIKNIĘCIE POSŁA| i inne opowiadania
ZNIKNIĘCIE POSŁA
Jeszcze przed czterema dniami wysłali telegram do klubu czeskich posłów w parlamencie, wzywając ich, zgodnie z uchwałą podjętą w Resursie, do najostrzejszej opozycji wobec rządu, a dziś jadą ubrani na ciemno do Wiednia prosić swego posła, aby im załatwił audiencję u ministra kolei.
W gazetach pojawiła się bowiem wiadomość, że rząd zamierza przeznaczyć dwieście trzydzieści milionów na budowę linii tramwajowych.
Jechali więc do Wiednia, aby wymóc tramwaj dla swego miasteczka, co przyniosłoby bardzo, bardzo dużo ich własnej kieszeni.
- Ciekaw jestem, jak też wygląda nasz poseł - rzekł burmistrz Krzenek, krając sobie kawał pieczeni wieprzowej.
Pana posła nie widzieli bowiem od ostatnich wyborów, kiedy to obiecywał im garnizon, szkołę przemysłową, kolej, wodociąg, fabrykę wyrobów tytoniowych i wiele innych rzeczy.
Po wyborach jednak zniknął jak kamfora. Ostatnio rozmawiał z nim burmistrz, kiedy po zdobyciu mandatu wyrównywał w jego restauracji należność za poczęstunek dla wyborców. Od tej pory upłynęło już wiele lat, w czasie których pan poseł drzemał w parlamencie. Rządy się zmieniały, a ich poseł jednakowo milczał. Ba, było to więcej niż zwykłe milczenie, czuło się w nim coś chwytającego za serce. W sprawozdaniach parlamentarnych nigdy nie pojawiało się jego nazwisko. Zniknął w chaosie Wiednia, przepadł w burzy politycznego życia, tylko każdego pierwszego pojawiała się jego ręka w okienku kasy sejmowej, przyjmowała kopertę zawierającą diety, po czym człowiek ten podpisywał kwit, nachmurzony opuszczał gmach parlamentu i odjeżdżał do hotelu Nordwestbahn, Wiedeń II, Taborska 74, gdzie mieszkał od wielu lat. Ministrowie się zmieniali, opuszczali pałace, ale on mieszkał nadal spokojnie przy Taborskiej 74, II piętro i spokojny pojawiał się codziennie w Steindlgasse 4, w pil- zneńskiej piwiarni, siadał pod portretem Hawliczka, milczał i pił.
«—*** ~ rwnii tu straż na Dunaju, stał na smutnej
wedecie.
- Coś nie słychać nic o naszym pośle - mówił kupiec Nej'tek.
Burmistrz uznał za wskazane wziąć go w obronę.
- Gadanie to nie wszystko, sąsiedzie. Praca - oto, co należy cenić. Nasz poseł to nie pyskacz. To człowiek z charakterem. Obiecał nam garnizon, szkołę przemysłową, kolej, wodociąg, fabrykę tytoniu i tak dalej, i na pewno to wywalczy. Ileż to spraw, panie dzieju, nie wszystko można na raz. tylko cierpliwości. Głową muru nie przebijesz, prawda? Co nagle, to po diable, sąsiedzie.
W tym czasie, kiedy oni jechali, pan poseł spał jak zwykle do pół do jedenastej, po czym zjadł śniadanie i ruszył na spacer do Prateru. Stamtąd pojechał do parlamentu i wstąpił do bufetu sejmowego. Złapał się na tym, że dzisiaj wszystko go nudzi. Wypił kufel pilznera i udał się do sali obrad, gdzie siadł za swoim stolikiem.
Wokół było pusto. Minister szkolnictwa odpowiadał na jakąś interpelację w sprawie zamknięcia czeskiej szkoły, a pan poseł nudził się straszliwie. Zaczął ziewać i wyszedł do kuluarów.
Ponieważ było tam akurat zebranie klubu polskiego, uznał, że jest tu zbyteczny, i opuścił gmach parlamentu. Chodził ulicami i przyglądał się jadłospisom wywieszonym w oknach restauracji.
Na Hauptstrasse 7, w hotelu „Goldenes Lamm” dojrzał w menu gęś po francusku z sałatą. To go trochę ożywiło.
Wszedł do środka, zjadł z apetytem obiad, ale przy czarnej kawie znowu ogarnęła go melancholia.
Przez wszystkie lata, odkąd został posłem, nic tu nie miał do roboty, łaził tylko po nieprzyjaznym Wiedniu.
Pieniądze płyną jak woda, dwadzieścia koron dziennie wyda się lekko. A gdy zajść do parlamentu, szumi tam, jakby muchy brzęczały, człowiekowi oczy się kleją, powoli zaczyna drzemać - naraz ktoś przychodzi i przerywa ci sen:
- Panie kolego, niech pan z łaski swojej podpisze mi interpelację.
I już spokój prysnął. Nie wróci słodki sen, uciekasz więc, człeku, z parlamentu w gwar wiedeńskich ulic, łazisz bez-
mysimc pu piumcuauz.ic. ^/¿ascui prz;ygaua się janąs uainui-
kę i idzie z nią do mieszkania. I znów wychodzisz, biedny pośle, na nieprzyjazne ulice Wiednia, wejdziesz do jakiejś kawiarni, zły odłożysz gazety, bo polityka już ci jako posłowi obmierzła, i zagłębiasz się w czasopisma ilustrowane.
Powoli zapada wieczór. Wybierasz teatr, gdzie grająjakąś lekką sztuką lub operetką, byle tylko wyrwać się trochę z nudy życia politycznego.
Melancholijne wspomnienia nadal gnębiły pana posła przy czarnej kawie.
Kiedy człowiek wraca z teatru do swego hotelu, zastaje zaproszenia na posiedzenia różnych klubów. Wyrzuca je wszystkie do kosza. Przykre lata, pełne nudy.
Nie, do parlamentu już nie wróci.
Wyszedł z restauracji i na placu św. Szczepana dojrzało w nim wielkie postanowienie. Zrzeknie się mandatu. Jeszcze dziś zawiadomi o tym czeski klub poselski.
Wsiadł do kolejki podziemnej i pojechał do hotelu Nor- dwestbahn, aby napisać o swej decyzji.
Tam go spotkała przykra niespodzianka w postaci czekającej od dłuższego czasu delegacji z miasta, gdzie został kiedyś wybrany.
Ściskali mu dłonie i nazywali swoim kochanym posłem. Chciał się wywinąć z ich rąk, ale wepchnęli go w kąt pokoju i burmistrz, który dopiero co wypił trzy ćwiartki wina, przeszedł nagle na „ty” i mówił klepiąc go po plecach:
- Dobrze wyglądasz! Zaprowadzisz nas do ministra, co? Zmężniałeś, chłop z ciebie jak dąb!
- Jutro, jutro, przyjaciele - wymawiał się poseł swym dźwięcznym głosem, znanym im sprzed lat, kiedy w sali ich ratusza obiecywał im garnizon, szkołę przemysłową, kolej, wodociąg, fabrykę tytoniową i inne piękne rzeczy.
Później oprowadzał ich po Wiedniu, a po północy pożegnał w hotelu Wolf Dietrich.
Od tej chwili ślad po nim zaginął.
Jego mandat jest wolny i mamy o jednego mieszczańskiego posła mniej.
NASZA KAMIENICA
(Opowiadanie Lojzika)
Mieszkamy w pięknej, okazałej kamienicy. Na wsi ludzie nie mieszkają w kamienicach, tylko we własnych chałupach i domkach, niskich i bardzo małych. Kamienica, w której my mieszkamy, choć nie nasza - jest za to wysoka i ogromna. Ma sutereny, parter, cztery piętra, poddasze. Z piwnic aż na sam strych prowadzą schody, co prawda wąskie, ale tym dłuższe; chodzę nimi na czwarte piętro, gdzie mieszkamy.
Mamusia wprawdzie narzeka na diabelną wysokość, ale tatuś jej dowodzi, że byłoby gorzej, gdyby musiała zamieszkać na ulicy.
Mamusia płacze i powiada, że chciałaby to widzieć, przynajmniej oszczędziłaby wtedy swoich biednych płuc. (Bo zawsze, jak się rozkaszle, to mówi: „Ach, moje biedne płuca!”) Tatuś zapewnia, że kiedyś na pewno do tego dojdzie, a ja się już cieszę na tę frajdę. Tylko jednej rzeczy byłoby mi szkoda: nie mielibyśmy żadnego dozorcy i komu wtedy robiłoby się psikusy?
No, może się ktoś znajdzie! W najgorszym razie jest tu nasz mały Lojza. Zresztą dozorcy wcale mi nie będzie żal. Zawsze na początku kwartału tak wymyśla, że uszy puchną, a ja już przecież trochę w życiu słyszałem!
Myślę, że tak będzie chyba najlepiej! I mamusia pewnie przestanie tyle kasłać! Tutaj strasznie mi jej było żal.
Ale miałem pisać o naszej kamienicy.
Jak już powiedziałem, jest to piękny, okazały budynek
o gładkich ścianach pomalowanych ładnie na żółto, tylko z biegiem czasu farba się trochę przybrudziła. Ale to tym mniej przeszkadza, im więcej przybywa lokatorów. Jest ich razem dwudziestu ośmiu, a mianowicie: w suterenie mieszka trzech, na parterze, na pierwszym i drugim piętrze po czterech, na trzecim i czwartym po pięciu, a trzech mieszka na poddaszu. Razem więc dwadzieścia osiem osób, spora liczba.
Wszyscy lokatorzy powinni, jak zresztą wszędzie, płacić czynsz, robić dużo hałasu, kłócić się między sobą i wyrzucać
sinienie u? uicus (juuwuiłu, Kturc przez 10 poanosi się coraz bardziej, aż kiedyś „urośnie” do strychu.
Ale to jeszcze długo potrwa, my już tego nie doczekamy.
Ze wszystkich lokatorów, oprócz psów i kotów, a tych jest 23 (słownie: dwadzieścia trzy), najbardziej lubię starego dziadka mieszkającego na poddaszu.
Jest to dawny murarz, który twierdzi, że stawiał także tę wieżę - tak bowiem nazywa nasz dom.
Czasem rozmawiamy z nim o różnych rzeczach i przekonałem się, że dziadek, chociaż stary, ma zdrowy sąd i dobre zwyczaje. Zwykle wygląda gdzieś z alkierzyka, pluje na dachy, a z ust mu buchają kłęby dymu, bo on pali fajkę.
Wygaduje przy tym zawsze na pijawki i wyzyskiwaczy, trochę mi się zdaje, że ma wtedy na myśli właściciela naszej kamienicy i innych bogatych ludzi, którzy domagają się od nas pieniędzy.
To bardzo dziwne, że ci, którzy mają dużo, zabierają jeszcze tym, co nic nie mają.
Wspomniałem o tym dziadkowi z poddasza, ale on tylko splunął i powiedział, że to tałatajstwo i że zasługuje na porządne lanie.
Ale kto, tego dokładnie nie mówił, może myślał o tych, co nic nie mają, a jednak pozwalają sobie to nic zabierać.
Wtedy mi też opowiedział o naszej kamienicy.
Zanim ją zbudowali, był tu podobno tylko jakiś skład desek i innych rupieci. Potem tymi deskami ogrodzili miejsce, gdzie chcieli budować, i zaczęli kopać fundamenty.
Były przy tym Jak zawsze, dwa rodzaje ludzi: jedni, którzy kopali, i drudzy, co się tylko przypatrywali. Ponieważ ci, którzy się przypatrywali, mieli pracę bardziej męczącą, dostawali też więcej pieniędzy, a więc całkiem sprawiedliwie.
Tak mówił stary murarz, ale ja nie wiem, czy tak myślał na serio, bo jakoś dziwnie wtedy mrugał oczami.
Potem zaczęli wznosić mury. Kiedy je podciągnęli do trzeciego piętra, to choć się zawaliły, oni nie dali za wygraną i kosztem życia siedmiu ludzi zbudowali dom aż pod sam dach, gdzie teraz on mieszka, stary dziadek z poddasza.
Spytałem go, czy ludzie się nie boją, że tych siedmiu zabitych przyjdzie ich straszyć, ale on mnie wyśmiał.
Mówił, że skoro tym, którzy mieliby powód się bać - znów nie wiem, do kogo się to odnosiło — ci martwi nie uczynili nic za życia, to teraz, kiedy już gniją w ziemi, na pewno im nic nie zrobią.
Chociaż ja powiedziałem, że gdyby to padło na mnie, to- bym chodził straszyć w takim domu; on mnie znowu wyśmiał i nazwał głupim brzdącem.
Brzdąc czy nie brzdąc - a ja już postanowiłem zostać murarzem, a jakby mi się coś takiego przytrafiło, już ja z wami pohulam, zobaczycie!
„Jak ten dom zbudowaliśmy 1 opowiadał staruszek dalej
- wziąłem ołówek i zacząłem podliczać moje zarobki. Wyszło mi, że akurat reński i piętnaście grajcarów dziennie. Chwaliłem to sobie. Podobno pan budowniczy też wziął za ołówek i wyliczył, że zarabiał tylko po dziesięć reńskich dziennie. Więc bardzo przeklinał, a już najwięcej tych siedmiu, co ich zabiło. Nic dziwnego! Musiał wdowom po nich kapnąć po parę koron i to go razem kosztowało masę pieniędzy”.
Tak mi opowiadał stary murarz, który teraz już nic innego nie robi, tylko cały dzień przesuwa fajkę w ustach, z jednego kąta w drugi, i wymyśla.
Cieszę się, że i ja nie będę musiał nic robić.
Ale nie, ze mną tak nie będzie. Ja spadnę, zabiję się i będę straszyć - zresztą mógłbym robić to już teraz. Przynajmniej mamusia twierdzi, że jestem obdarty jak straszydło. Ja sam nigdy straszydła nie widziałem, ale jeden chłopiec, co był na wsi, mówił mi, że są takie strachy na wróble.
Więc mógłbym teraz straszyć wróble, ale, jasny gwint, jak urosnę, to dopiero będę straszył ludzi, jak Bozię kocham!
I to za życia.
Co spojrzę na kaszlącą mamusię i na nas wszystkich - zdaje mi się, że ten stary murarz z poddasza miał rację.
Bo dlaczegoby się ludzie bali takich obdartusów, jak my, gdyby mieli czyste sumienia?
Mam więc ochotę ich straszyć, ale nie tak na niby, tylko - ech, zobaczymy jeszcze!
JAK BALUSZKA NAUCZYŁ SIĘ KŁAMAĆ
Jedna cecha wyróżniała Baluszkę spośród wszystkich kolegów: płomienny patriotyzm. Wprawdzie i oni byli gorącymi patriotami, na przykład podskalacy nienawidzący żywiołowo smichowskich chłopaków, ale żaden nie bronił honoru prawego brzegu Wełtawy tak odważnie jak Baluszka. Kiedy zaczynał się okres pamiętnych walk, to znaczy po zamarznięciu rzeki, gdy oba narody mogły się wzajemnie atakować, a po ulicach niosło się hasło wojenne, wtedy Baluszka kradł rzemyki z furmańskich batów i sporządzał z nich proce. Jego proce najdalej niosły. Był też zawsze pierwszy w ataku i rzucał się na smichowiaków z okropnymi wyzwiskami, z kieszeniami pełnymi kamieni, a kiedy amunicja się kończyła - przepędzał przerażone zastępy posługując się paskiem z wielką sprzączką metalową. W czasie takiej bitwy na paski sam Baluszka wziął do niewoli pięciu smichowiaków, których później w triumfie wiedziono na własny brzeg. Prowadzono ich w orszaku za drewniane płoty starego Podskala i tam, z dala od niebezpieczeństwa, rewidowano. Jeńcy ze Smichowa maszerowali zrezygnowani, wiedzieli bowiem, że od straszliwego nieprzyjaciela, dowodzonego przez Bałuszkę, nie mogą oczekiwać miłosierdzia. Zdobycz bywała zwykle niewielka: proce, jeden lub dwa tanie scyzoryki, obsadka, której lakier przylepiał się do palców, połówka taniego papierosa, grajcar, trzy śruby, jakieś gwoździe, pasek i poświęcane obrazki, które ci grzeczni chłopaczkowie dostawali od księdza katechety, zanim wyruszyli po szkole na bijatykę. Nie traktowali ich jako amuletów, mających chronić przed wrogiem, brali je z sobą do bitwy, aby na linii ognia wymieniać na gumy i farbki. Teraz zostali ze wszystkiego ograbieni. Stali otoczeni przez wrogów, którzy im urągali. Czekali ze strachem, kiedy jeszcze dostaną w skórę. Doczekali się faktycznie szybko, zaś po egzekucji Baluszka poślinił kopiowy ołówek, a następnie zwilżył czoła jeńców i jednemu po drugim wypisał, jak umiał najwyraźniej, trudne do zmycia słowa: Smichomiacy są gównia-
Musieli potem jeszcze ucałować sztandar podskalaków zrobiony z halki Baluszkowej siostry - kradzież została zauważona dużo później - i dopiero wtedy mogli powrócić w pielesze domowe, eskortowani przez podskalskich bojowników, którzy znęcali się nad nimi po drodze. Prowadzili ich aż do mostu, gdzie jeńców zwalniano, a kiedy ci przebiegali obok poborcy kopytkowego, bojownicy ż Podskala krzyczeli za nimi:
- Nie mają na most, panie poborco! Nie mają na most!
Nieprzyjaciel postępował równie srogo ze swoimi jeńcami
i też się nad nimi pastwił. Baluszka zaznał tego, złapany kiedyś przez smichowiaków za cesarską łąką.
Nie znali go, były to tylko ciury, które ciągną za armią i wojują na własny rachunek.
Spytali szorstko, skąd pochodzi. Mógł się wtedy ocalić kłamstwem, ale Baluszka, bohaterski niczym Mucius Scaevo- la, z lodowatym spokojem odparł:
- Z Podskala jestem, smichowscy zasrańcy.
Znieważony i zrewidowany, ograbiony ze wszystkiego,
wrócił Baluszka do swoich.
Zabrali mu wówczas także katapultę. Kto jej w życiu nie miał, nie potrafi ocenić wielkości tej straty!
Katapulta to proca gumowa, strzela się z niej; do wróbli i do kapeluszy policjantów. Dobra jest także do polowań na koty, a w szkołach posiada ustaloną cenę: można ją wszędzie wymienić za wielki obraz - pamiątkę pierwszej komunii - albo za całą serię naszych świętych patronów, mającą znów wartość dziesięciu papierosów.
- Powinieneś był blagować - robili mu wymówki koledzy, kiedy im opowiadał o zdarzeniu. - Głupiś jak but. Trzeba było powiedzieć: „ze Smichowa jestem, ty dumiu!,;-
- Kiedy ja nie umiem blagować - bronił się Baluszka. - Miałem już przez to niejedną chryję w chałupie. Ostami raz buchnąłem staremu szóstaka z szuflady, więc w domu na mnie, że to ja. Zrobiło mi się gorąco i już musiałem ściągać spodnie... Przyznałem się. Wczoraj się znów przyznałem, że zjadłem ostatni kołacz, który miał dostać dziadek.
- Nauczysz się jeszcze cyganić, zobaczysz — pocieszył go wysoki Witek. - la też najpierw patrzyłem się jak głupi, krew mi napływała do twarzy, tak że od razu było po mnie poznać!
Dziś scyganię i ani okiem nie mrugną. Wszystko, co w domu rozbiję, zwalam na siostrą i ona dostaje manto. Głupie cielę, łazi potem i ryczy.-
- Kiedy mnie łgarstwo nie idzie - rzekł Balusżka. - Ja od razu zaczynam się jąkać i zapłaczę się albo gadam tak dziwnie, jakbym zbzikował. Jednego razu podpaliłem siennik i powiedziałem ojcu, że to niania zrobiła.
Doświadczony Witek się zadumał.
- Nic sobie z tego nie rób, jak ci będzie źle, to się sam nauczysz blagować.
Nadeszła wiosna.
Chłopcy z obu brzegów nie mogli na siebie uderzyć, więc podskalacy, żeby nie zgnuśnieć, zaczęli wojnę z podolakami, swymi braćmi. I pewnego razu złapali znów Baluszkę, który oczywiście przyznał-się/że jest z Podskala. Zapłacił za to.
Ojciec Balusźki miał gospodę nad rzeką. Pewnego pięknego dnia, kiedy słonko świeciło, a podskalacy ruszyli ku skałom nad Wyszehradem, żeby łapać podolaków do niewoli, Baluszka maszerował smutny do Pragi, dokąd wysłał go ojciec z poleceniem zakupienia serdelków dla gospody.
Serce mu się rwało do kolegów. Wracają© z paczką serdelków spostrzegł w wąskiej uliczce, ogrodzonej z obu stron, jakiegoś smyka, który bezczelnie pogwizdywał.^
Baluszka go dopędził i okazało się, że był to chłopak z Zawadilki w Pódoli. A więc nieprzyjaciel, jasne. Skoro tylko zobaczył wrogi wyraz twarzy naszego bohatera, podolski agresor wykrzywił się pogardliwie i wziął nogi za pas. Baluszka go jednak dogonił, szturchnął i z okrzykiem: „Co się bijesz!”
— zaczął się ze smykiem mocować.
Podczas tego paczka upadła, papier pękł i dwa serdelki wyleciały ńa ziemię, ale Baluszka nie miał czasu się nimi zająć, dostrzegł tylko, jak zza parkanu wyskoczył pies, porwał je i machając z radości ogonem popędził w stronę klasztoru Emauzów.
Baluszka puścił nieprzyjaciela, złapał pakunek i pognał za psem. Ale gdzie tam mógł go dogonić! Kiedy nareszcie zobaczył winowajcę, ten się już tylko oblizywał.
Złamany wrócił Baluszka do domu i gorliwie zaczął rozwieszać serdelki nad szynkwasem.
- Przyniosłeś wszystkie? - spytał ojciec i dokładnie zaczął je liczyć.
- Brak dwóch - skonstatował sucho i kiwnął palcem na Baluszkę. - Marsz do pokoju!
Półżywy ze strachu udał się Baluszka za ojcem i zaczął ściągać spodnie.
- Nie tak szybko, serdeńko - rzekł ojciec. - Nasamprzód powiedz, dlaczego je zjadłeś?
- Ja ich nie zjadłem!
- Więc kto?
-...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]