[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Hagen-Schwerin Maria

 

PANI CHORYŃSKA

 

STRACONA MIŁOŚĆ.

PIĘKNA HALKA.

SIOSTRA TERESA.

OD SYMPATYI DO MIŁOŚCI.

PROBOSZCZ Z SZETYNY.

ŚLEPY KAZIK.

GŁUPIA JAGA.

 

PANI CHORYŃSKA

 

 

 

 

 

I.

 

Dom pani Lizy Werneńskiej otwierał się co środa dla jej licznych znajomych,

przyjaciół i wielbicieli. Żaden »dzień« nie cieszył się tak wielkiem powodzeniem

jak dnie pani Lizy, osoby lat dwudziestu pięciu, ani pięknej, ani dobrej, ale

eleganckiej i światowej, a te sztuczne zalety często rzeczywiste zastępują.

Podawano zawsze na jej four o''clock tea różne przysmaczki z któremi nie

spotykano się nigdzie a czasami dowiadywano się tam arcysenzacyjnych wiadomości.

To też smakosze i złośliwi przychodzili głównie dla tego, a reszta, jeżeli w

ogóle istnieją jeszcze inne kategorye ludzi, przychodziła przez naśladownictwo,

nie zdając sobie nawet sprawy, co i dla czego naśladują. Jednej właśnie środy,

między piątą a szóstą, kilka osób, popijając herbatę i jedząc cukierki,

prowadziło w salonie pani Lizy, to co ogólnie zowią rozmową w świecie, a co jest

rzeczywiście rodzajem streszczenia faktów i ludzi. Częstokroć zdarzenia wielkiej

wagi, smutne czy wesołe

 

 

 

wzmiankuje się pobieżnie w zapytaniu, w uśmiechu, półsłówkiem, z

charakteryzującą zebrania światowe ciekawością a raczej żądzą nowości i dziwną

obojętnością zarazem.

Pomiędzy tworzącemi się na chwilę sympatycznemi sobie kółkami, w półcieniu

misternie oświetlonego salonu, krążyła pani domu, której jedwabna, ognista

suknia, bogato wyszyta paciorkami, wydawała szelest podobny pełzaniu węża po

spalonych trawach podzwrotnikowych krain. Dnia tego rozmowa prowadzona w salonie

pani Lizy, większem jeszcze niż zazwyczaj odznaczała się zajęciem.

— Więc pan Rithorsten jest tak źle?

— Umierający! Lekarze nie wróżą mu więcej nad kilka dni życia.

— Ona była wczoraj u mnie, śliczna i wesoła.

— Właśnie dla tego.

— Nie rozumiem.

— Czyż pani nie wie? — i młody człowiek, udzielający tych wiadomości, nachylił

się ku swej sąsiadce i półgłosem prowadził dalej rozpoczętą rozmowę.

— A Dora?

— Zerwane.

— To być nie może, wszak ślub ich miał się już w lutym odbyć.

— Może ona zerwała?

 

 

 

— Ona? Kobieta do tego stopnia zakochana, nigdy pierwsza nie zrywa.

— Jeżeli spostrzegła że on zamierza zerwać?

— Najprędzej nic nie spostrzegła, a jeżeli widziała cokolwiek, łudziła się

nadzieją że się myli.

— Opowiedzcież mi tę historyę, nie wiem o niczem, a widzę, że to cały romans —

zawołała pani Jadwiga, młodziutka mężatka nowo zapisana do tego lyceum zepsucia,

które się wielkoświatowem życiem nazywa.

— Panie Henryku, opowiadaj pan, znasz najlepiej bohaterów i zapewne zwyczajem

swoim, wszelkie tajemnicze strony tego romansu.

— Bardzo chętnie — odezwał się mężczyzna lat czterdziestu, którego Henrykiem

nazwano, zapalił papierosa i puszczając raz po raz kłęby dymu, wolnym głosem,

głosem człowieka, który opowiadania swego sam chętnie słucha:

— Bardzo chętnie — powtórzył. Romans pani Ewy Rithorsten z hrabią Leonem

Lacińskim rozpoczął się, jeżeli się nie mylę, lat temu pięć w Ostendzie. Byłem

tam wówczas

i śledziłem ich miłość dzień po dzień, aż do chwili, w której doszła do zenitu;

wtenczas śledzić przestałem, bo fakta dokonane mniej mnie zajmują. Błogiego ich

szczęścia nic nie

 

 

 

zamąciło przez lat cztery, oboje byli tak dobrani fizycznie i moralnie, bo

fizycznie piękni, moralnie zepsuci, przytem tak zakochani w sobie, że mimowolnie

się pragnęło, by żadna fałszywa nuta nie przerwała harmonii tego mistrzowskiego

dzieła. I przez lat cztery życzeniom tym stawało się zadość; nie rozłączali się

prawie, zimą w tem samem siedząc mieście, latem u wód spotykali się znowu. I

nikt się niczemu nie dziwił chyba temu, że pan Rithorsten dziwić się nie

zaczynał.

Aż tu razu pewnego, ten mąż nieoceniony, oryginał w swoim rodzaju a namiętny

astronom jak wiadomo, raczył spuścić oczy z gwiazd i nieba i powieść wejrzeniem

po ludziach i ziemi. Zdarzało mu się to wprawdzie rzadko, ale widocznie gdy

patrzył, widział dobrze i jasno, bo w kilku kategorycznych wyrazach oznajmił

żonie, że pragnie by drogi pan Leon, wspólny ich przyjaciel, na zimę, która się

właśnie rozpoczynała a którą razem spędzić mieli w Paryżu, przeniósł się

gdzieindziej i postarał się nie spotykać więcej z niemi. Może jedynie przez

wdzięczność, że tak późno wtrącił się w swoje w każdym razie sprawy, a może z

wielu innych jeszcze przyczyn, pani Rithorsten i Leon zgodzili się od razu na to

żądanie, i mimo rozpaczy rozstania, zdecydowali się na nie bez oporu.

 

 

 

Hrabia Leon wyjechał tutaj tak, jak się wyjeżdża na wygnanie, które mu tylko

codzienna wymiana listów osładzała. Złe języki twierdzą, że wkrótce potem

spotkali się gdzieś między Wiedniem a Paryżem, że cały tydzień spędzili razem w

najbliższem sąsiedztwie pana Rithorsten, pod okiem jego prawie i że mimo to

żadna czarna chmura, żadna mglista plama nie zaćmiła lunety badacza niebios.

Mówią także, że hrabia tym samym pociągiem, którym jechali małżonkowie, całą

Austryę z nimi przejechał, ale tego nie jestem pewien, chociaż wydaje mi się to

dość prawdopodobnem z powodu, iż są kobiety, które tem więcej kochają, im o tę

miłość bardziej walczyć muszą. Tymczasem miejsce wygnania, jakiem dla Leona była

dotąd Warszawa, miało się wkrótce w raj zamienić, bo już to nieraz zauważyłem,

że wygnańcowi najłatwiej stać się wybranym. W tłumie osób obojętnych spotkał

jedną, która mu długo obojętną być nie miała. Tą osobą była pani Dora

Choryńska...

— Chyba dla pani jedynie słów parę o niej powiem — dodał Henryk, zwracając się

do pani Jadwigi — oprócz pani znamy ją wszyscy. Jest to młoda wdowa, która choć

z mężem rok cały żyła, innego podobno wspomnienia ze swego małżeństwa nie

wyniosła. Pan Choryński był to człowiek, o którym wo-

 

 

 

lałbym nie mówić; najmniejszemi jego wadami była namiętność do kart i stan

wiecznie nie trzeźwy. W rok po ślubie umarł wskutek nieszczęśliwego wypadku

spadnięcia z konia, zostawiając żonie jako pamiątkę po sobie przestrach i odrazę

do małżeństwa. Przez lat siedm nikt i nic nie zdołało jej nakłonić do wejścia w

powtórne związki, a niesposobności jej brakło, bo oprócz piękności

niezaprzeczonej znaczny posiada majątek, a niestety! epidemią naszego wieku jest

cześć dla złota. Tą rozczarowaną , obojętną, nieprzystępną kobietą zajął się

hrabia Leon, a w miarę, jak to uczucie potężniało, tem częstsze, tem gorętsze

słał listy do Paryża, bo wrodzoną jest mężczyznom potrzeba oszukiwania siebie, z

chwilą w której kobietę oszukiwać zaczynają. Podobno w listach swoich hrabia nie

taił niczego, tylko prawdę w taki sposób podawać umiał, że zupełnie

przeistoczona dochodziła do rąk interesowanej osoby. Pewna swej nieograniczonej

nad Leonem władzy, pani Ewa nie domyślała się niczego, a tymczasem w sercu

hrabiego z nową miłością wznosiły się pierwsze mgły zapomnienia. Czy kochał a

szczególnie jak kochał — nie wiem, ale nie wątpię, że był kochanym i to bardzo

gorąco, bardzo namiętnie, tak, jak tylko kochać może kobieta wygórowanie

surowych obyczajów, jaką była pani Dora, lekkie-

 

 

 

wicza, jakim był Leon. Po półrocznem oblężeniu, bo inaczej nazwać nie umiem

miłosnych zabiegów hrabiego, urocza forteca poddała się i... wieść o małżeństwie

tej interesującej pary, nie mało tu wszystkich zdziwiła.

Mnie osobiście ona dziwiła i nie dziwiła zarazem. Nie spodziewałam się wprawdzie

po Leonie tej odwagi w obec pani Rithorsten, ale znałem go dostatecznie także,

aby nie wątpić, że wszelkich użyje sposobów, by dojść do zamierzonego celu.

Stosunek jego z panią Dorą uważałem za czysto platoniczny, dzisiaj... w obec

zerwania — nie wiem, czy nie wypadnie mi zdania zmienić, bo dewiza herbu

Licińskich , na niebieskiem polu złotemi wypisana literami, brzmi: »Pole bitwy

tylko jako zwycięscy opuszczamy!«. Zresztą mniejsza o to, w każdym razie było to

heroiczne postanowienie , powzięte w chwili rozpaczy lub... upojenia. Zerwanie z

panią Ewą odbyło się listownie, jest to jedyny sposób godny gentelmana, jeżeli w

dodatku pisać umie, tak łatwo oględnością zdania złagodzić można szorstkość jego

znaczenia. Niemałą niespodzianką dla Leona był spokój, z jakim pani Ewa znosiła

swe opuszczenie i wiadomość o zamierzonem małżeństwie kochanka, ten spokój, to

poddanie się jej, bezwiednie ujęły siły nowym jego uczuciom. Taktyka pani

Rithorsten, bo postę-

 

 

 

powanie jej było tylko taktyką, świadczyła o wielkiej znajomości ludzi w ogóle a

mężczyzn w szczególności, u których do późnego wieku pozostają ślady dziecinnych

kaprysów, choćby w tem tylko, że tego pragną, czego mieć nie mogą, o to gotowi

się rozbijać, co im się wydziera. Wielka cisza, poprzedzająca burzę, zaległa

chwilowo na kartach romansu, który pobieżnie szkicuję. Niespełna miesiąc temu,

pan Rithorsten zachorował niebezpiecznie ; los zrządził, że specyalista, do

którego ma zaufanie, rezyduje w Warszawie i tak w bardzo naturalny sposób

rozłączeni spotkali się znowu, i od pierwszej chwili, w której złotawe oczy pani

Ewy spotkały się z wejrzeniem Leona, mogła sobie należycie zdać sprawę z wpływu,

który zawsze miały na nim wywierać. Z całym wyrafinowanym sprytem kobiecym,

umiała hrabiemu ubarwić urokiem pierwszego zwycięstwa, jej chłodną kokieteryą

spowodowany powrót jego. I wrócił, bo w życiu zawsze się wraca często do

wspomnień tylko, czasami do rzeczywistości. Jak niegdyś dla Dory, Ewę opuszczał,

tak teraz opuszczał panią Dorę dla niej, opuszczał dotkliwiej, boleśniej bo nie

tylko kochankę ale narzeczoną. Otóż i cały romans, rozwiązanie łatwe do

przewidzenia. Pan Rithorsten umiera, pani Ewa idzie za Leona a pani Dora w

drugiem

 

 

 

zapomnieniu, zapomni o pierwszem. Pan Henryk wstał, wesołym zadowolonym ruchem

zatarł ręce i zapalił nowy papieros.

— Rzecz która mnie zawsze dziwi, rzekła pani Jadwiga, to ta ogólna wiadomość

pewnych szczegółów, które w teoryi dwóm tylko osobom wiadome być powinny.

— Ach ! teorya pani, jest tem tylko, czem drogowskaz na znajomej drodze, nikt

się nim nie kieruje.

— Świadczy to zawsze o braku honorowej dyskrecyi u mężczyzn a temu przecież

wierzyć nie mogę.

— A braku prawdziwej miłości u kobiet dorzucił milczący dotąd Alfred Torski,

znany z licznych światowych powodzeń.

— Jakto? Jakto? kilka zawołało głosów.

— Zapewnić najprzód muszę, że mówię bezstronnie, ale wierzajcie mi panie, że

wiadomość pewnych szczegółów, które jak pani słusznie zauważyłaś, w wyłącznej

wiadomości dwóch osób interesowanych pozostać powinny, dochodzi nas najczęściej

jeżeli nie zawsze, z ust kobiet, dla których miłość jest często zabawką, czasem

próżnością a nigdy uczuciem. Kiedy o niej mówią, zdradzają ją same, jedynie z

chęci wzbudzenia zazdrości, potrzeby zadośćuczynienia próżności, zapominając, że

tem samem rzucają się bezbronne na pastwę

 

 

 

ciekawości ludzkiej, pod najostrzejszy skalpel jakim są złe języki. W

niedyskrecyi kobiet jest coś oburzającego, bezwstydnego, wstrętnego,

niedyskrecyę mężczyzn nazwałaś pani.

Pan Alfred uchylił nieco głowy przed panią Jadwigą, a po twarzy jego przeleciał

uśmiech ironiczny, ale nie wesoły, z którym pożegnał panią Lizę. Równocześnie

opuściła salon pani Jagwiga i idąc schodami zamienili słów parę.

— Czy świat panią nie przestrasza ? zapytał p. Alfred.

— Mnie ? więcej może uczy.

— A... I czegoż?

— Niedowiarstwa.

— Szkoda tej kobiety, pomyślał p. Alfred, patrząc za odjeżdżającym powozem,

unoszącym panią Jadwigę, ma jeszcze wszystkie uczciwe illuzye młodego wieku,

kiedy honoru mężczyzn w ich miłości szuka.

Tymczasem towarzystwo p. Lizy zajmowało się dalej tym samym jeszcze przedmiotem

rozmowy.

— Czy zerwanie z Dorą już głośne? — pytano.

— Czy już wszyscy o niem mówią?

— Gorzej niż mówią, bo już każdy z oso-

 

 

 

bna w powietrzu to zerwanie czuje — odpowiedział p. Henryk.

— Czy ją pan widział?

— Byłem u niej, ale mnie nie przyjęła. Powiedziano mi że cierpiąca. Oczywiście

choroba zmyślona, bo wczoraj....

W tem drzwi się otworzyły, p. Henryk zdania nie dokończył a w pokoju na sekundę

zupełne zaległo milczenie.

— Ach, Dora! — zawołała pani Liza, zrywając się z miejsca i idąc ku

nowoprzybyłej. — Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, ktoś mi mówił żeś

cierpiąca.

— Niezupełnie jestem zdrową, to prawda witając się na prawo i lewo,

odpowiedziała p. Choryńska — ale nie zważam na to i przyszłam, wiedząc że cię

dzisiaj zastanę a chciałam cię pożegnać. Wyjeżdżam na wieś.

— Na wieś?

— W połowie grudnia?

— Cóż za myśl szalona?

— Dla czego?

— Interesa zmuszają mego ojca do wyjazdu z widocznem zmieszaniem odpowiedziała

p. Dora na tych kilka pytań. — Nie chcę go puszczać samego, ale wrócę niedługo,

bardzo niedługo.

— Czy i hrabia Leon jedzie z wami? — z udaną obojętnością zapytała Liza.

 

 

 

— Może pozwolisz cukierka ? — dodała natychmiast, chcąc pytanie niejako

osłodzić.

— Nie — krótko odpowiedziała Dora.

— Jakie tu gorąco — dodała wstając nagle, aby odpiąć futrem podbitą zarzutkę.

Musiało jej być rzeczywiście bardzo gorąco bo po twarzy żywe przelatywały

płomienie i z gorączkowym niemal niepokojem patrzyła na tych obojętnych,

światowych przyjaciół, jakby w ich spojrzeniu wyczytać się czegoś obawiała.

W chwili, w której ją poznajemy, Dora liczyć mogła lat dwadzieścia siedm. Była

to średniego wzrostu, smukła szatynka, o regularnych, może troszkę ostrych

rysach i ślicznych, o skończenie długiem spojrzeniu zielonkawych oczach. Były to

dziwne oczy, mogące same przez się stanowić piękność kobiecą, przypominające w

swym niezrównanym spokoju, tajemnicze głębie morskie. W ślicznej nieco w tył

wygiętej figurze i w całej swej osobie, miała pani Dora coś wyniosłego, coś

dumnego, czego jej nie ujmował widoczny wyraz przygnębienia, które daremnie

ukryć usiłowała. Tych oczu, które tak niedawno jeszcze świat wejrzeniem

rozpromieniały, łzy zdawały się tuż blisko. Na ustach tak szczerze śmiejących

się wczoraj jeszcze, zdradzała siła woli coś nakształt śmiechu, co boleśniej

przecież brzmiało niż łkanie. A zebrani w koło

 

 

 

niej przyjaciele, wszystkie te odcienia chciwie chwytali i wejrzeniem

podkreślali je sobie.

Wizyta pani Dory trwała krótko a po jej wyjściu różnego rodzaju posypały się

uwagi.

— Widocznie wszystko zerwane — zawołała p. Liza — ten wyjazd na wieś ją zdradza.

Uważałeś pan jak się zmięszała gdym zapytała, czy Leon jedzie z nimi?

Było to pytanie okrutne, które w podobnych okolicznościach kobieta tylko

kobiecie zadać może. A! gdyby sobie jeszcze pytań trzeba w życiu odmawiać.

— Biedna Dora.

Biedna Dora! Różne głosy na różne powtarzały to tony a we wszystkich mało

przebijało się współczucia, bo w sercach kobiet nic mniej litości nie wzbudza

jak serce rozdarte innej kobiety.

Kiedy się już wypróżniły salony, pani Werneńska parę razy przeszła się po

pokoju. W dziwnie dobrym a raczej mile niespokojnym była humorze i nie wiedziała

sama dla czego, to też odnaleść pragnęła przyczynę tego wewnętrznego zadowolenia

i wiodła oczami po tym pokoju, w którym zdawało się, że brzmią jeszcze echem

ostatnie rozmowy. Niby szeptem powtórzone doleciały ją słowa: Biedna Dora!

 

 

 

— Biedna Dora ! — bezwiednie, z uśmiechem powtórzyła. Ta biedna Dora rozweselała

ją; nieszczęście jej ożywiało scenę światową, pani Liza przeczuwała cały szereg

faktów i wiadomości wzruszających i pilno jej było ich się doczekać.

 

 

 

II.

 

O dwanaście mil od Warszawy leżą Laszczyny, majętność ojca pani Dory, gdzie w

kilka dni po przyjęciu u Lizy Werneńskiej zastajemy ich oboje.

W sali jadalnej, o dębowych, gdańskich meblach i dębowym suficie, płoną kłody w

olbrzymim, staroświeckim kominie. Ogień trzaska wesoło, iskry snopami unoszą się

w górę, to deszczem ognistym spadają i gasną a światło lampy wiszącej, łączy się

z blaskiem płomieni i jasno oświeca dwie osoby obecne w pokoju. Jedna z nich, a

tą jest mężczyzna lat sześćdziesięciu i kilku, siedzi w wygodnym fotelu przy

stole, na którym porozrzucane leżą gazety i stoi filiżanka czarnej kawy. Pan

Nichliński pali cygaro, patrzy w ogień a ukradkiem spogląda na córkę, która

siedząc koło niego, machinalnie, widocznie bez najmniejszej uwagi, przerzuca

kartki jakiegoś illustrowanego pisma. Ile razy spojrzy na nią, tyle razy jakaś

czarna myśl przeleci po wyniosłem czole mężczyzny, w oczach osiędzie, wyryje się

na

 

 

 

każdej niemal zmarszczce obfitującej w nie chudej twarzy.

Jest to twarz niezwykła, głowa typowa, w tyle tylko jeszcze rzadkim i siwym

przystrojona włosem. Pod czołem ciągnącem się w nieskończoność, oczy które

kiedyś, dawno temu, musiały być takiemi jak są obecnie oczy córki, bo ten sam

kształt zachowały, ćmią już tylko dzisiaj światłem przygasłej pochodni. Może

zbladły pod wrażeniem tego wszystkiego, co się przed niemi przesunęło w życiu,

bo mgliste ich spojrzenie, ale w tej chwili wyrażają jeszcze wiele cierpienia a

jest to podobno jedyny wyraz, który danem jest oczom zachować, póki się nie

zamkną na wieki. Nos orli, wąs biały i starannie utrzymany, wysoka, prawie

niepochylona postawa, wszystko to się składa na sympatyczną całość tchnącą

rozumem i sercem, temi dwoma zaletami, które zazwyczaj niechętnie w parze

chodzą.

Młoda kobieta zatrzymała się w przerzucaniu kartek, ogień dopalał się ciszej,

cygaro w ręku pana Nichlińskiego popielało od końca a on sam zadumał się

głęboko. Dla czego właśnie dzisiaj myśl jego odbiegła w daleką przeszłość i

odżywiała ją poniekąd, wytłómamaczyć i zrozumieć łatwo.

W Laszczynie gdzie się urodził, wychował i postarzał, siedząc naprzeciwko córki,

 

 

 

zdawało mu się, że stoi między przeszłością a przyszłością swoją. Przyszłość

zasmuciła go dzisiaj, więc spojrzał w przeszłość i utoną! w niej.

Gdzieś daleko.... daleko tam, gdzie słońce życia wschodzi, widział się młodym,

pewnym siebie, pewnym szczęścia, pełnym siły, woli, marzeń i dążności. Zaznał

wszystkich roskoszy, wypił do dna kielich słodyczy życia, wszystkie uczucia

odbiły się o jego serce wszelkie szaleństwa wolny doń przystęp miały, a zawsze ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl