[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Allan Quatermain
Kopalnie króla Salomona
Tytuł oryginału King Solomons Mines
Okładka Ireneusz Botor
. Tę wierną, acz bezpretensjonalną relację o niezwykłych przygodach dedykuje narrator, ALLAN QUATERMAIN, wszystkim dużym i małym chłopcom, którzy zechcą ją przeczytać.
Wstęp
Teraz, gdy ta książka jest już wydrukowana i niebawem znajdzie się w rękach czytelników, poczucie jej niedociągnięć, zarówno stylistycznych, jak i treściowych, mocno mnie trapi. Jeśli chodzi o treść, mogę tylko powiedzieć, że nie zamierzałem dać pełnego opisu tego wszystkiego, cośmy widzieli i zdziałali. Istnieje szereg spraw związanych z naszą wyprawą do Kukuany, nad którymi chętnie zatrzymałbym się dłużej, a które tu doczekały się zaledwie wzmianki. Zaliczam do nich interesujące mnie a osobliwe legendy o kolczugach, które uratowały nam życie w wielkiej bitwie pod Loo, a także trójkę „Milczących", czyli kolosów u wejścia do stalaktytowej pieczary. Ponadto — gdybym miał na względzie własne zainteresowania — byłbym omówił szerzej różnice między dialektem Kukuanów i Zulusów, moim zdaniem bardzo znamienne. Kilka stron można by też było poświęcić opisom fauny i flory Kukuany.1 Pozostaje jeszcze najbardziej interesująca, a poruszona tutaj tylko ubocznie sprawa wspaniałej organizacji wojskowej tego kraju, która, jak sądzę, o tyle przewyższa siły zbrojne utworzone przez CzakęJ w krainie Zulusów,
' Odkryłem osiem odmian antylopy, których przedtem zupełnie nie znałem, jak również nowe gatunki roślin, przeważnie z rodzaju cebulkowatych (A. Q).
Czaka (1787 — ?), król Zulusów. Pod jego wodzą część plemion zuluskich zjednoczyła się tworząc związek. Jego armia, stawiająca opór Burom, a potem Anglikom, została rozgromiona w 1879 r. Po klęsce Zulusów Anglicy zagarnęli większość ich ziem. Czaka przeprowadził szereg reform, usprawnił szczególnie organizację wojskową (przyp. tłum.).
na szybszą nawet mobilizaoje, i.....¦ w ) maga zgubnego
u przymusowego celibatu. I wreszcie niewiele powiedziałem )wych i rodzinnych obyczajach Kukuanńw, pod wieloma ami niezwykle dziwacznych, jak też o ich biegłości w sztuce ania i obróbki metali. Tę umiejętność doprowadzili, do :ji, czego przykładem są ich „tolle", czyli ciężkie noże do ia, których grzbiety sporządzane są z kutego żelaza, a ostrza lej stali, wtopionej przemyślnie w żelazną oprawę, łysiałem jednak — zgodnie z opinią Sir Henryka Curtisa ana Gooda — że najlepiej będzie snuć moją opowieść prosto le, a tamte sprawy odłożyć na później, jeśli ich opublikowa-jakiejś formie okaże się pożądane. Będę zresztą ogromnie )lony, mogąc udzielić zainteresowanym tymi sprawami ich dostępnych mi informacji.
teraz pozostaje mi tylko przeprosić Czytelnika za moją Iną narrację. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, ściej miałem do czynienia ze strzelbą aniżeli z piórem, zczę więc sobie pretensji do podniosłych literackich zwrotów mików, które widzę w powieściach (bo czasem lubię prze-
powieść). Może te zwroty i ozdobniki byłyby pożądane, jednak, że nie mogę ich dać Czytelnikowi. Sądzę, że naj-e wrażenie robi prostota, że łatwiej zrozumieć książkę
językiem niewyszukanym, choć może nie mam prawa ać opinii w tym względzie. „Ostra włócznia — głosi po-nie Kukuanów — nie potrzebuje połysku." Zgodnie z tą
ośmielam się wyrazić nadzieję, że opowieść prawdziwa,. ,viek dziwna, nie wymaga ozdoby w postaci wielkich słów.
Allan Quatermaln
Poznaję Sir Henryka Curtisa
Rzecz dziwna, że w moim wieku — skończyłem właśnie pięćdziesiąt pięć lat — biorę do ręki pióro, by podjąć próbę napisania pewnej historii. Nie wiem jeszcze, jak będzie ona wyglądała, gdy ją ukończę, jeśli mi się to w ogóle uda. Różne rzeczy robiłem w życiu, które wydaje mi się długie może dlatego, że wcześnie zacząłem pracować. W wieku, kiedy inni chłopcy są jeszcze w szkole, ja już zarabiałem na życie trudniąc się handlem w starej Kolonii.' Od tego czasu byłem kupcem, myśliwym, żołnierzem lub górnikiem. A jednak dopiero osiem miesięcy temu zdobyłem majątek. To duży majątek — nie wiem nawet, jak duży — ale nie sądzę, abym raz jeszcze chciał przeżyć to, co przeżyłem w ciągu ostatnich piętnastu czy szesnastu miesięcy. Nie, nawet gdybym wiedział, że wyjdę z tego cało i z majątkiem. Jestem człowiekiem raczej bojaźliwym, nie znoszę gwałtu, a poza tym mam dość przygód. Zastanawiam się też, dlaczego chcę napisać tę książkę, wszak to nie moja dziedzina. Choć nie jestem literatem, bardzo sobie cenię Stary Testament i Legendy Ingoldsby'ego.2 Pozwólcie, że wyłożę tu swoje powody, choćby po to, by zobaczyć, czy je istotnie mam.
Powód pierwszy: Ponieważ Sir Henry Curtis i kapitan John Good prosili mnie o to.
Powód drugi: Ponieważ leżę tu, w Durbanie, z bólem lewej nogi. Od czasu gdy ów przeklęty lew rzucił się na mnie, mam te dolegliwości, a ponieważ teraz jest gorzej, utykam bardziej niż
1 Autor ma na myśli angielską kolonię w Południowej Afryce. Została założona w 1652 r. przez holenderską Kompanię Wschodnioindyjską, w drugiej połowie XVII w. zasiedlona przez osadników holenderskich i francuskich. W 1806 r. zajęli ją Anglicy, wypierając osadników holenderskich (przyp. tłum.).
2 Legendy Ingoldsby'ego (The Ingoldsby Legends) — szereg humorystycznych opowiadań wierszem i prozą autorstwa Richarda Harrisa Barhama (1788 — 1845), który pisał pod pseudonimem Thomas Ingoldsby (przyp. tłum.).
lwiek. W zębach lwa tkwi z pewności;) jakaś trucizna, zej nie odnawiałyby się zagojone już rany o tej samej ku. Ciężka to rzecz dla człowieka, który — jak ju — ustrze-dziesiąt pięć lwów, co więcej, by ten sześćdziesiąty szósty ię do jego nogi, żując ją jak prymkę. To przeczy wszelkiej
przecież — odłożywszy na bok inne rozważania — lubię k i takie rzeczy nie mogą mi się podobać. Ale to tylko irginesowa uwaga.
jd trzeci: Ponieważ chcę, aby mój chłopiec, Harry, który medycynę w Londynie, miał coś, co by go trochę rozerwało kodziło mu na jakiś czas w robieniu głupstw. Pracą szpi-ożna się znudzić, nawet sekcji zwłok można mieć dość, raż ta historia nie będzie nudna — jakikolwiek przybierze — jej lektura sprawi mu trochę przyjemności. >d czwarty i ostatni: Ponieważ zamierzam opowiedzieć niejszą ze znanych mi historii. Rzecz to osobliwa, szcze-;śli się zważy, że nie ma w niej kobiety — z wyjątkiem
Ale stój! Jest przecież i Gagool, jeśli to była w ogóle a nie zły duch. Miała co najmniej sto lat i nie nadawała nałżeństwa, więc jej nie liczę. Mogę w każdym razie e powiedzieć, że w całej tej historii nie ma spódniczki. 5ż, czas wprząc się w jarzmo. Niewygodnie mi w nim, s tak, jakbym zanurzył się w bagnie po oś wozu. Ale sutjes", jak mówią Burowie (nie jestem pewny, jak oni wiają), spokojnie. Mocny zaprzęg da sobie w końcu radę, y nie są zbyt liche, bo z lichymi niewiele się zdziała, imy wreszcie.
Allan Quatermain, z Durbanu w prowincji Natal, dżen-stwierdzam pod przysięgą..." Oto jak zacząłem swoje
przed sędzią pokoju w sprawie żałosnej śmierci Khivy igła, ale to chyba niewłaściwy sposób rozpoczynania i... Poza tym — czy ja jestem dżentelmenem? Co to jest en? Nie wiem dobrze, a przecież miałem do czynienia tli... Nie, skreślę słowo ,,Negr", bo mi się ono nie podoba, czarnych, którzy byli dżentelmenami — przyznasz mi irry, gdy doczytasz do końca moją opowieść — i znałem
nikczemnych białych, świeżo przybyłych z ojczyzny, i mnóstwo pieniędzy, którzy dżentelmenami nie byli. :dym razie urodziłem się dżentelmenem, choć całe życie ednym podróżującym kupcem i myśliwym. Czy pozosta-telmenem? — Nie wiem, sami musicie to osądzić. W swoim ibiłem wielu ludzi, nie były to jednak zabójstwa nie
usprawiedliwione; nigdy nie splamiłem rąk niewinną krwią, chyba tylko w samoobronie. Bóg Wszechmogący dał nam życie, sądzę więc, że chciał, byśmy je chronili. Przynajmniej ja zawsze postępowałem zgodnie z tą zasadą i mam nadzieję, że nie obróci się to przeciwko mnie, gdy wybije moja godzina. No cóż, okrutny i zepsuty jest świat, a ja, człowiek niezbyt odważny, zamieszany byłem w niejedną walkę. Nie umiem powiedzieć dlaczego, ale też nigdy nikogo nie okradłem, choć raz wyłudziłem od pewnego Kafra? stado bydła. Potem jednak on podle mi się odpłacił, a w dodatku cała ta sprawa nigdy nie przestała mnie dręczyć.
Sir Henryka Curtisa i kapitana Gooda spotkałem po raz pierwszy jakieś osiemnaście miesięcy temu, a było to tak. Polowałem na słonie w okolicach Bomangwato4 i nie miałem szczęścia. Nic nie udawało mi się podczas tej wyprawy, a na domiar złego dostałem febry. Jak tylko przyszedłem do siebie, wyruszyłem wozem zaprzężonym w woły na Pola Diamentowe, sprzedałem cały zapas kości słoniowej wraz z wozem i wołami, odprawiłem myśliwych i wyruszyłem pocztą do Kraju Przylądkowego. Spędziwszy tydzień w Kapsztadzie, gdzie zdarto ze mnie skórę w hotelu, i obejrzawszy wszystko, co było godne obejrzenia, łącznie z ogrodem botanicznym, placówką moim zdaniem dla kraju pożyteczną, i nowym gmachem Parlamentu, który chyba tak pożyteczny nie będzie, postanowiłem wrócić do Natalu statkiem „Dunkeld". Oczekiwał on w porcie na przyjazd z Anglii statku „Edinburgh Castle". Kupiłem bilet i udałem się na pokład, a gdy tegoż popołudnia pasażerowie z „Edinburgh Castle" przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy w morze.
Wśród pasażerów dwóch szczególnie zwróciło moją uwagę. Jeden z nich, dżentelmen około trzydziestki, był wyjątkowo rosły i długoręki. Miał jasne włosy, gęstą jasną brodę, foremne rysy i duże, szare, głęboko osadzone oczy. Nigdy nie widziałem przystojniejszego mężczyzny; przypominał mi starożytnych Duńczyków. Nie powiem, abym dużo wiedział o starożytnych Duńczykach — choć znałem współczesnego Duńczyka, który wyłudził ode mnie dziesięć funtów — ale przypominam sobie, żem raz widział obraz przedstawiający kilku duńskich szlachciców, którzy byli
3 Kafr (z arabskiego) — niewierny, tzn. nie muzułmanin. Nazwa nadawana południowoafrykańskim ludom, mówiącym językiem bantu. W języku angielskim ma obecnie nieco pogardliwy odcień (przyp. tłum.).
4 Bamangwato — nazwa plemienia i osiedla w Botswanie.
9
lś w rodzaju białych Zulusów. Pili z dużych rogów, a jasne
y opadały im na ramiona. Teraz więc, gdym spoglądał na
^zyznę stojącego przy drabinie wejściowej, pomyślałem sobie,
dyby zapuścił nieco włosy, włożył kolczugę na swe szerokie
iona i wziął do ręki berdysz lub róg, mógłby pozować do tego
izu. Rzecz to dziwna i świadcząca o tym, że krew zawsze się
swie, bo później dowiedziałem się, że Sir Henry Curtis — tak
ywał się ów mężczyzna — był z pochodzenia Duńczykiem.
ypominał mi jeszcze kogoś innego, ale wówczas nie mogłem
Le uprzytomnić kogo.
Drugi pasażer, który rozmawiał z Sir Henrykiem, wyglądał
iełnie inaczej — był średniego wzrostu, krępy, ciemnowłosy.
razu pomyślałem, że to oficer marynarki. Spotkałem w życiu
>lu z nich na różnych myśliwskich wyprawach i wszyscy okazali
najlepszymi, najdzielniejszymi i najmilszymi towarzyszami,
ich język był często trywialny.
Zadałem sobie przed chwilą pytanie, co to jest dżentelmen?
raz odpowiem: najogólniej mówiąc oficer marynarki królew-
iej, choć i wśród nich zdarzają się czarne owce. To chyba szerokie
jrza i podmuchy wiatru oczyszczają ich serca, a wypędzają
rycz z duszy i sprawiają, że stają się tym, czym ludzie być
iwinni. Ale do rzeczy, znów miałem rację. Był to rzeczywiście
icer marynarki, liczący trzydzieści kilka lat, którego po siedem-
istu latach służby spotkał wątpliwy zaszczyt — w randze
ipitana został spensjonowany, nie było już bowiem widoków
a dalszy awans. Oto czego mogą oczekiwać ludzie służący królo-
ej — pozbawienia pracy w kwiecie wieku, gdy ją już naprawdę
1 Autor ma na myśli Wiktorię (1819 —1901), od 1837 r: królową Zjednoczonego rólestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, od 1876 r. także cesarzową Indii (przyp. um.).
dobrze poznali, i szukania innego zarobku. No cóż, mniejsza o to, ja już wolę zarabiać na życie jako myśliwy. Może niewielkie to zarobki, ale przynajmniej nie dostanie się kopniaka.
Z listy pasażerów dowiedziałem się, że ów marynarz nazywał się Good, kapitan John Good. Był — jak już mówiłem — średniego wzrostu, krzepkiej budowy, ciemnowłosy, a wyglądał dość osobliwie. Nienagannie ogolony, nosił w prawym oku monokl, który wyglądał jak wrośnięty, nie miał bowiem sznurka. Good wyjmował go tylko wtedy, gdy chciał przetrzeć szkło. Początkowo myślałem, że sypia z nim, ale okazało się później, że się myliłem. Idąc spać wkładał go do kieszeni spodni wraz ze sztucznymi zębami, których miał dwa piękne garnitury, a ponieważ moja własna sztuczna szczęka nie należała do najlepszych, łamałem często z zazdrości dziesiąte przykazanie. Ale uprzedzam fakty.
Wkrótce potem gdyśmy wypłynęli w morze, zapadł wieczór, przynosząc z sobą niepogodę. Przenikliwy wiatr zaczął dąć od lądu i mgła, gorsza jeszcze od szkockiej, spędziła wszystkich z pokładu. „Dunkeld", płaskodenny statek, był lekki, ale kołysał się okropnie. Chwilami wydawało się, że się wywróci, co oczywiście nie nastąpiło. Niepodobieństwem było postąpić kroku, toteż stałem w pobliżu maszynowni, gdzie było ciepło, i zabawiałem się obserwowaniem zawieszonego na wprost mnie wahadła. Kołysało się wraz z okrętem, wyznaczając za każdym przechyłem odpowiedni kąt.
— To wahadło nie działa jak należy, jest źle obciążone — odezwał się nagle za moimi plecami czyjś poirytowany głos. Obejrzawszy się zobaczyłem oficera marynarki, na którego już przedtem zwróciłem uwagę.
— Doprawdy? A z czego pan to wnosi? — zapytałem.
— Z czego? — odparł wyprostowawszy się po kolejnym przechyle. — Gdyby statek przechylił się rzeczywiście tak dalece, jak to wskazuje wahadło, już by nie odzyskał równowagi. Ale to wahadło takie samo jak wszyscy kapitanowie statków handlowych; oni są strasznie niedbali.
W tej chwili odezwał się dzwonek wzywający na obiad, ale nie zmartwiłem się wcale, bo okropna to rzecz słuchać wywodów oficera królewskiej marynarki, gdy już dosiądzie swego konika. Jest jednak coś gorszego — słyszeć opinie kapitanów statków handlowych o oficerach królewskiej marynarki.
Poszedłem na obiad razem z kapitanem Goodem, a tam zastaliśmy już Sir Henryka Curtisa. Good usadowił się obok niego, a ja naprzeciwko. Zacząłem rozmawiać z kapitanem o polowaniach
11
nych sprawach; zadawał mi mnóstwo pytań, a ja odpowiadałem jak umiałem. W pewnej chwili rozmowa zeszła na słonie. — Ach, panie — zawołał ktoś siedzący blisko mnie — napotkał i właściwego człowieka. Któż mógłby panu powiedzieć więcej łoniach jak nie myśliwy Quatermain.
Sir Henry, który spokojnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, drgnął nagle.
— Przepraszam — rzekł pochylając się ku mnie poprzez stół i mówiąc głosem niskim, głębokim, takim, jaki powinien był wychodzić z jego potężnych płuc. — Przepraszam, czy nazwisko pana brzmi Allan Quatermain?
Przytaknąłem.
Nie odrzekł nic, ale wydawało mi się, że mruknął pod nosem — świetnie.
Tymczasem obiad dobiegł do końca, a gdy opuszczaliśmy jadalnię, Sir Henry podszedł do mnie i zapytał, czybym nie zechciał wypalić fajki w jego kabinie. Przyjąłem zaproszenie, a on zaprowadził mnie i kapitana Gooda do swej bardzo wygodnej kajuty pokładowej. Były to niegdyś dwie kabiny, ale gdy Sir Garnet — czy też jakaś inna gruba ryba — objeżdżał wybrzeże statkiem ,,Dun-keld", usunięto przepierzenie i nigdy go już tam z powrotem nie ustawiono. W kabinie znajdowała się sofa, a przed nią mały stolik. Sir Henry posłał stewarda po butelkę whisky i po chwili siedzieliśmy tam we trójkę, paląc fajki.
— Mr. Quatermain — odezwał się Sir Henry, gdy już steward przyniósł whisky i zapalił lampę — słyszałem, że dwa lata temu o tej porze roku znajdował się pan w miejscowości zwanej Bamang-wato, na północ od Transwalu.
— Byłem tam istotnie — odpowiedziałem nieco zdziwiony, że ten dżentelmen aż tyle wie o moich wyprawach, które, jak mi się zdawało, nie budziły większego zainteresowania.
— Handlowałeś pan tam, nieprawdaż? — wtrącił żywo kapitan Good.
— Tak. Mając wóz pełen towaru, stanąłem obozem poza obrębem osady i zatrzymałem się tam, dopóki nie sprzedałem wszystkiego.
Sir Henry siedział w wyplatanym krześle naprzeciwko mnie z rękoma opartymi na stole. Podniósł teraz głowę i spojrzał mi w twarz swymi wielkimi szarymi oczyma. Wydawało mi się, że dostrzegam w nich jakiś niepokój.
— Czy nie spotkał pan tam niejakiego Neville"a?
— O tak. Przez dwa tygodnie obozował obok mnie, by dać wypocząć wołom przed dalszą podróżą w głąb kraju. Kilka miesięcy temu dostałem list od pewnego prawnika, który zapytywał mnie, co się stało z Nevillem. W odpowiedzi napisałem mu wszystko, co wiedziałem.
— Tak jest — rzekł Sir Henry — przesłano mi pański list.
13
iii] |>.iii w mmii. y.c il/.iiiii-hncii nm >¦ i i i' ni Ni illc opuścił angwato w pooEa,tkach maje m (c ze sobą
iniacza wołów, przewodniki i kafryjakltgo m o imie-
i Jim, z zamiarem dotarcia w miarf możliwości do tnyati,6 Iniej placówki handlowej w kraju Matabdów. Tam miał edac woz i ruszyć dalej pieezo. Wspomniał pan również, że ille istotnie sprzedał ów wóz, gdyż pól roku pózniaj widział an w rękach pewnego portugalskiego kupca, który powiedział u, iż nabył wóz w Inyati od białego człowieka. Nazwiska jego pamiętał. Ow biały wyruszył w głąb kraju w towarzystwie ącego, krajowca, na myśliwską wyprawę, jak sądził Portu-:zyk. ¦
— Tak — odparłem.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Mr. Quatermain — rzekł nagle Sir Henry — pan chyba już lub może się domyśla, co skłoniło mojego... pana Neville'a do róży na północ... Gdzie chciał dotrzeć?
— Słyszałem coś... — odparłem i zamilkłem, nie miałem riem ochoty poruszać tego tematu.
Sir Henry i Good zamienili spojrzenia, a kapitan kiwnął wą.
— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — opowiem panu swnej sprawie, a potem poproszę o radę, może nawet o pomoc. snt, który przysłał mi pański list, powiedział, że można na iU całkowicie polegać jako na człowieku dobrze znanym i popchnie szanowanym w Natalu, a przy tym posiadającym zaletę krecji.
Skłoniłem się i wypiłem trochę whisky z wodą, by ukryć ieszanie, jestem bowiem człowiekiem skromnym.
— Mr. Neville jest moim bratem — powiedział Sir Henry.
— Och — poderwałem się, gdyż teraz już wiedziałem, kogo ypominał mi Sir Henry, gdym go ujrzał po raz pierwszy, co brat był dużo niższy i nosił czarną brodę, ale miał takie ne szare oczy, takie samo bystre spojrzenie, a i rysy nie były
podobne.
— To mój jedyny i młodszy brat — ciągnął dalej Sir Henry.
6 Inyati — osiedle misjonarzy w Rodezji (przyp. tłum.).
' Matabele — plemiona zaliczane do grupy Bantu. Ukształtowały się z części nion zuluskich, tworząc w początkacti XIX w. związek Matabele w dorzeczu nbezi-Limpopo. Miały silną organizację wojskową. Ich ziemie były terenem etracji kolonizatorów brytyjskich. W latach 1896 —1897 Brytyjczycy krwawo imili ich opór, włączając te ziemie do swych posiadłości (przyp. tłum.)-
— Nie rozstawaliśmy się nigdy na dłuższy czas, ale pięć lat temu zdarzyło się nieszczęście, jak to bywa w rodzinach: poróżniliśmy się srodze i uniesiony gniewem potraktowałem go bardzo niesprawiedliwie.
Kapitan Good potakiwał, energicznie kiwając głową. W tym momencie statek przechylił się mocno na prawą burtę i zwierciadło wiszące naprzeciw nas znalazło się niemal nad naszymi głowami, tak że ja, siedząc z rękami w kieszeniach i spoglądając w górę, mogłem doskonale widzieć to kiwanie.
— Zapewne pan wie — mówił Sir Henry — że jeśli ktoś umrze nie pozostawiwszy testamentu, a jego jedyny majątek stanowi ziemia, czyli, jak to nazywają w Anglii, majątek nieruchomy, wszystko to przechodzi na najstarszego syna. Tak się zdarzyło, że gdyśmy się pokłócili, ojciec nasz zmarł nie sporządziwszy testamentu. Odkładał to wciąż, a potem było już za późno. Rezultat był taki, że brat mój, nie zdobywszy żadnego zawodu, został bez grosza przy duszy. Było, oczywiście, moim obowiązkiem zabezpieczyć mu byt, ale panująca wówczas między nami niezgoda przybrała takie rozmiary, że nie uczyniłem nic — przyznaję to ze wstydem (tu Sir Henry westchnął głęboko) — aby mu dopomóc. Ne chciałem mu niczego skąpić, czekałem jednak, by on zrobił pierwszy krok. Nie uczynił tego. Przepraszam, że zaprzątam panu głowę moimi kłopotami, Mr. Quatermain, muszę jednak wyjaśnić wszystko do końca. Nieprawdaż, Good?
— Tak, tak — rzekł kapitan. — Panie Quatermain, jestem przekonany, że zachowa pan te sprawy przy sobie.
— Oczywiście — odparłem, gdyż dumny jestem ze swojej dyskrecji.
— Podówczas — ciągnął dalej Sir Henry — mój brat miał na swym koncie kilkaset funtów. Nie mówiąc mi nic, podjął tę niewielką suijię i przyjąwszy nazwisko Neville wyruszył do Południowej Afryki z szalonym zamiarem zdobycia majątku. Dowiedziałem się o tym później. Upłynęły trzy lata i nie miałem żadnych wieści o bracie, choć sam pisałem wiele razy. Moje listy bez wątpienia nie docierały do niego. Z biegiem czasu zacząłem się coraz bardziej niepokoić. No cóż, Mr. Quatermain, krew to nie woda.
— Prawda — przytaknąłem myśląc o moim Harrym.
— Doszło do tego, Mr. Quatermain, że byłbym oddał połowę majątku, gdybym tylko wiedział, że brat, jedyny mój krewny, żyje, że jest zdrów, że znów go zobaczę.
— Ale nie oddałeś — sarknął kapitan Good patrząc w twarz rosłego mężczyzny.
15
Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem •wiedzieć, czy brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-jo z powrotem do Anglii. Zacząłem się dowiadywać, a różnili tych poszukiwań był właśnie pański list. Pomyślne wieści niły mnie, że brat żyje — tak było przynajmniej do nie-a — iecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, posta-:em więc sam wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good ak dobry, że zdecydował się mi towarzyszyć.
. Tak __ rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej
i, przyznanej mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, e pan powiedzieć nam wszystko, co pan słyszał i wie intelmenie nazwiskiem Neville.
Legenda o kopalniach Salomona
— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.
— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1
— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.
— Gdzież one są?
— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo
— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez mego pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.
Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.
— Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę o kopalniach Salomona opowiedział mi jeden z takich właśnie myśliwych. Brałem wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na słonie w kraju Matabelów. Nazywał się Evans, zginął biedaczysko w rok później, zabity
' "Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e. (poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).
2 Kopalnie króla Salomona
17
- Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem owiedzieć, czy brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-go z powrotem do Anglii. Zacząłem się dowiadywać, a rezul-n tych poszukiwań był właśnie pański list. Pomyślne wieści miły mnie, że brat żyje — tak było przynajmniej do nie-la — lecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, postałem więc sam wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good tak dobry, że zdecydował się mi towarzyszyć.
- Tak — rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej ji, przyznanej mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, ze pan powiedzieć nam wszystko, co pan słyszał i wie entelmenie nazwiskiem Neville.
Legenda o kopalniach Salomona
— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.
— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1
— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.
— Gdzież one są?
— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo
— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez mego pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]