[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Henry R. Haggard

Pierścień królowej Saby

Queen Sheba’s Ring

Tłumaczyli: A. i K. Jankowscy

Wydanie oryginalne: 1910



Wydanie polskie: 1991

Rozdział I

Pojawienie się pierścienia

Chyba każdy czytał monografię – zdaje się, że to właściwe słowo – pióra mego drogiego przyjaciela, profesora Ptolemeusza Higgsa, opisującą płaskowyż Mur w Afryce środkowopółnocnej, starożytne podziemne miasto znajdujące się w górach otaczających ów płaskowyż i nieznane plemię abisyńskich Żydów, a raczej ich wymieszanych z innymi rasami potomków, które je zamieszkiwało. Rozmyślnie piszę „chyba każdy”, bo aczkolwiek prace takie czyta nieliczne grono specjalistów, to jednak interesuje się nimi też szersza publiczność, szczególnie jeśli wychodzą one spod pióra tak znanych z wojowniczego usposobienia osób, jak Ptolemeusz Higgs. Żeby nie wprowadzać zamieszania, może lepiej wyjaśnię od razu o co mi chodzi.

Otóż przeciwnicy i wrogowie profesora Higgsa, których – czy to ze względu na swe znakomite osiągnięcia naukowe, czy też z przyczyny ostrych i bezkompromisowych wystąpień polemicznych – ma bardzo wielu, zarzucają mu, że... hmm... mija się z prawdą. Nie dalej jak dzisiejszego ranka jeden z jego adwersarzy zamieścił w gazecie list, w którym – nawiązując do wykładów jakiegoś poszukiwacza przygód wygłoszonych w Towarzystwie Brytyjskim parę lat temu – zastanawia się, czy profesor Higgs nie odbył podróży do Mur na jakimś niezwykłych rozmiarów żółwiu, zamiast na wielbłądzie.

Te niecne insynuacje rozsierdziły profesora, który – jak już zaznaczyłem – nie jest bynajmniej łagodnym barankiem. Zaledwie przed godziną, nie zważając na moje perswazje, opuścił swoje mieszkanie z biczem ze skóry hipopotama, znanym w Egipcie pod nazwą korbaczą, w zamiarze wyjaśnienia owemu oszczercy niewłaściwości jego postępowania. Aby nie dopuścić do publicznego skandalu, pozwoliłem sobie wszakże zatelefonować do owego gentlemana, który – choć tak śmiało i groźnie pisze – jest raczej mizernej postury i bojaźliwego usposobienia, i poradzić mu, by usunął się w porę z drogi. Sądząc z nagłego zakończenia naszej rozmowy, pojął w lot moją aluzję. W każdym razie mam nadzieję, że to się dobrze skończy. Jednak na wszelki wypadek porozumiałem się już z adwokatem mego obrażonego przyjaciela.

Myślę, że po tym wstępie czytelnik już wie, że piszę tę książkę nie po to, bym ja czy ktoś inny stał się znaną osobą, ani nie dla zdobycia pieniędzy, których braku na razie nie odczuwam, lecz jedynie w celu przedstawienia nagiej prawdy. Zresztą tyle plotek krąży na temat tego, gdzie byliśmy i co się nam przydarzyło, że wyjaśnienie tych spraw jest chyba konieczne. Nabrałem takiego przekonania, gdy tylko skończyłem czytać wspomniany wyżej, pełen złośliwości i insynuacji, list. Natychmiast, jeszcze przed śniadaniem, zatelegrafowałem do Ofiwera Orme’a, bohatera tej historii, jeśli ma ona w ogóle jakichś bohaterów, który odbywa właśnie przyjemną podróż dookoła świata, z pytaniem, czy wyraża na to zgodę. Dziesięć minut temu otrzymałem odpowiedź z Tokio. A oto jej treść:

„Rób, co uważasz za konieczne, ale zmień, proszę, wszystkie nazwiska itd., bo planuję wracać przez Amerykę i nie chcę żadnych wywiadów. Japonia to miły kraj”.

Dalej następują zdania dotyczące spraw prywatnych, których nie ma tu potrzeby przytaczać. Oliwer zawsze wysyła dziwaczne telegramy.

Sądzę, że nim przystąpię do opisu naszych przygód, powinienem się krótko przedstawić czytelnikowi.

Nazywam się Ryszard Adams i jestem synem cumberlandzkiego rolnika i Walijki. Płynie więc w moich żyłach celtycka krew, co może wyjaśnia moje umiłowanie podróży i inne rzeczy. Jestem już starszym człowiekiem i myślę, że zbliżam się do końca swej drogi życiowej. W każdym razie obchodziłem niedawno sześćdziesiąte piąte urodziny. A oto mój wygląd, tak jak przedstawia go stojące przede mną lustro: wysoki, szczupły (nie ważę więcej niż sto czterdzieści funtów – pustynia wyciągnęła ze mnie cały tłuszcz, jeśli jakiś posiadałem) mężczyzna o piwnych oczach i pociągłej twarzy, zakończonej przyciętą w szpic siwą bródką, która kolorem nie różni się od włosów na głowie. Muszę szczerze wyznać, że mój obraz w lustrze, które przecież nie kłamie, przypomina mi starego capa. Zresztą krajowcy, wśród których przebywałem, a szczególnie ludzie Mahdiego, których byłem przez pewien czas więźniem, nazywali mnie często Białym Capem.

Tyle, jeśli chodzi o mój wygląd. Co do profesji – jestem lekarzem starej szkoły. Proszę pomyśleć, co to znaczy! Kiedy byłem studentem, zabiegi odkażające były zupełną nowością i jeśli je, w ogóle stosowano, to środki dezynfekujące rozpylano za pomocą wielkiej maszyny na kółkach, która do złudzenia przypominała urządzenia używane dziś do oprysków w ogrodnictwie.

Studia skończyłem z dobrymi ocenami i byłem dosyć wziętym lekarzem. Jednakże w życiu każdego człowieka zdarzają się momenty, które bez względu na to, jak je usprawiedliwiać, nie przynoszą mu szczególnej chwały, kiedy przedstawi się je w obojętnym na wszystko druku. Krótko mówiąc, w ojczyźnie nie zatrzymywały mnie żadne więzy, a że byłem ciekaw świata, podróżowałem przez wiele lat, zarabiając na życie praktyką lekarską. Nie było to zbyt trudne, jako że byłem dobry w swoim fachu.

Czterdzieste urodziny obchodziłem w Kairze. Wspominam o tym tylko dlatego, że właśnie tam poznałem Ptolemeusza Higgsa, który mimo młodego wieku cieszył się już sporym uznaniem ze względu na niezwykłe zdolności do nauki języków i osiągnięcia w archeologii. Pamiętam, że mówiono żartem, iż potrafi biegle kląć w piętnastu językach, a w trzydziestu dwóch całkiem dobrze i że czyta hieroglify z taką łatwością, z jaką biskup czyta „Timesa”.

Wyleczyłem go z duru brzusznego, ale ponieważ wydał swoje wszystkie oszczędności na skarabeusze czy coś w tym rodzaju, nie chciałem zapłaty. Muszę stwierdzić, że nigdy mi nie zapomniał tej drobnej przysługi, gdyż mimo swych wad (osobiście nigdy bym nie zostawił go samego w pokoju, w którym znajdowałby się jakiś przedmiot mający ponad tysiąc lat), Ptolemeusz jest od tamtej pory moim dobrym przyjacielem i zawsze mogę na niego liczyć.

W Kairze ożeniłem się z Koptyjką arystokratycznego pochodzenia. Według tradycji rodzinnej wywodzili się oni od Lagidów, królów egipskich. Jest to zupełnie możliwe, a nawet prawdopodobne. Moja żona była chrześcijanką i osobą wykształconą. Ale oczywiście pozostała kobietą Wschodu, a małżeństwo z taką kobietą, jak starałem się później wytłumaczyć innym, jest dla Europejczyka rzeczą bardzo niebezpieczną, szczególnie jeśli zdecyduje się pozostać na Wschodzie, gdzie jest pozbawiony kontaktów z ludźmi swojej rasy i nie cieszy się szacunkiem miejscowej społeczności. Jednak mimo iż krok ten zmusił mnie do wyjazdu z Kairu i zamieszkania w Asuanie, który był wówczas mało znaną mieściną, Bóg jeden wie, jak byliśmy szczęśliwi, dopóki nie zabrała mi jej, a z nią radości życia, zaraza.

Dosyć o tym. Są to sprawy zbyt bolesne i intymne, aby o nich pisać. Zostało mi jedyne dziecko, syn, którego – aby dopełnić kielich goryczy – porwali ludzie Mahdiego, gdy miał zaledwie dwanaście lat.

I tak oto doszedłem do historii będącej właściwym tematem tej książki. Nie ma jej kto opisać – Oliwer nie chce, Higgs nie może (tam, gdzie w grę nie wchodzi archeologia czy w ogóle nauka, Higgs jest do niczego), muszę więc to zrobić ja. W każdym razie, jeśli okaże się nudna, to będzie to moja wina, a nie tej historii, która – mówię to z ręką na sercu – jest naprawdę osobliwa.

 

Rok temu, pewnego grudniowego dnia, po kilkudziesięcioletniej nieobecności w Anglii znalazłem się w Londynie. Tegoż jeszcze wieczoru zastukałem do drzwi domu profesora Higgsa przy Guildford Street. Otworzyła mi jego gospodyni, pani Reid, chuda i ponura starsza niewiasta, która nieodparcie przypomina mi zawsze ożywioną mumię. Powiedziała, że profesor jest co prawda w domu, ale podejmuje kolacją pewnego gentlemana, w związku z czym powinienem przyjść następnego dnia. Z trudem udało mi się ją przekonać, aby raczyła powiadomić swego chlebodawcę, że przybył do niego z wizytą stary przyjaciel z Egiptu.

Pięć minut później odnalazłem salon Higgsa, który pani Reid łaskawie wskazała mi z dołu, nie fatygując się, aby mnie tam osobiście zaprowadzić. Był to duży, na całą szerokość domu, pokój, przedzielony pośrodku łukiem, w którym niegdyś znajdowały się rozsuwane drzwi. Wewnątrz panował półmrok, który rozpraszały tylko świece płonące na zastawionym do kolacji stole. Ich blask wydobywał z ciemności niezwykłą kolekcję antyków, wśród których znajdowało się parę mumii o zakrytych złotymi maskami twarzach, stojących w swych sarkofagach przy ścianie. W drugim końcu pokoju dostrzegłem jednak lampę elektryczną wiszącą nad zawalonym książkami biurkiem, a w jej świetle mego przyjaciela, z którym nie widziałem się od dwudziestu lat, i jego gościa.

Opiszę najpierw Higgsa, którego – stwierdzam to z całą odpowiedzialnością – nawet najwięksi wrogowie uważają za jednego z najwybitniejszych archeologów i znawców martwych języków, aczkolwiek nikt nie domyśliłby się tego z jego powierzchowności. Higgs ma czterdzieści pięć lat, jest niski i tęgi, o rumianej twarzy, ogniście rudych włosach i brodzie. Oczy – kiedy można je ujrzeć, gdyż na ogół nosi duże niebieskie okulary – są nieokreślonego koloru, ale ich spojrzenie jest kłujące jak igła. Ubiera się tak nieporządnie i w tak znoszone rzeczy, że – jak wieść niesie – policja stale go przegania, biorąc za włóczęgę. Tak wyglądał, i nadal wygląda, mój najdroższy przyjaciel, profesor Ptolemeusz Higgs. Mam nadzieję, że nie poczuje się urażony, kiedy to przeczyta.

Wygląd jego gościa, który siedział przy biurku z brodą opartą na rękach, słuchając z raczej nieobecną miną jakiegoś uczonego wywodu, wyraźnie kontrastował z wyglądem Higgsa. Był to dobrze zbudowany, szczupły w talii, lecz szeroki w ramionach dwudziestopięcio – czy dwudziestosześcioletni mężczyzna. Rysy twarzy miał tak ostre, że gdyby nie błyszczące czarne oczy, można by go posądzić o zbytnią surowość, włosy proste, krótko obcięte i ciemne jak oczy. Ogólnie biorąc, wyglądał na inteligentnego i zdolnego człowieka, a kiedy się uśmiechał, przyjemnie było nań popatrzeć. Taki był i jest kapitan Oliwer Orme. Powinienem jeszcze wyjaśnić, że jest jedynie kapitanem ochotniczych wojsk inżynieryjnych, choć – jak dowiódł w wojnie burskiej, skąd właśnie powrócił – również świetnym żołnierzem. Sprawił na mnie wrażenie człowieka, którego los nie darzy szczególnymi względami. Na jego twarzy wyraźnie malował się smutek. Być może właśnie dlatego poczułem do niego sympatię od pierwszego spojrzenia. Dla mnie los też nie był łaskawy.

Kiedy stałem tak, przypatrując się im, Higgs podniósł wzrok znad papirusa, czy co to tam było, i dostrzegł mnie, ale nie rozpoznał w półmroku.

– Kim, do diabła, pan jest? – wykrzyknął cienkim i ostrym głosem, który zawsze przybiera, kiedy jest zły albo zaniepokojony. – I co pan robi w moim pokoju?

– Uspokój się – powiedziałem. – Przecież gospodyni powiedziała ci, że przyszedł twój przyjaciel.

– Owszem, tylko że nie przypominam sobie żadnego przyjaciela z taką capią brodą. Podejdź no, przyjacielu. Wszystko w porządku.

Podszedłem więc i stanąłem w kręgu światła rzucanym przez lampę elektryczną.

– Kto to może być? Kto to może być? – mruczał Higgs. – Zaraz, zaraz... to twarz starego Adamsa, ale on nie żyje już od dziesięciu lat. Podobno załatwili go mahdyści. Słuchaj no, cieniu dawno zmarłego Adamsa, bądź tak dobry i powiedz, jak się nazywasz. Po co mamy tracić czas po próżnicy?

– Nie muszę się przedstawiać, Higgs, bo sam już wymieniłeś moje nazwisko. Poznałbym cię wszędzie, tyle że kiedyś nie miałeś jeszcze siwych włosów.

– Mniejsza z tym. Nie będziemy rozmawiać o kolorach. To bezpośredni skutek mojej sangwinicznej natury. No, Ryszardzie – bo to na pewno ty – naprawdę szczerze się cieszę, że cię znowu widzę, tym bardziej że nie odpisałeś na moje ostatnie listy i nie wyjaśniłeś skąd wytrzasnąłeś te skarabeusze z czasów pierwszej dynastii. Mogę ci powiedzieć, że pewne złośliwe bestie podają w wątpliwość ich autentyczność. Adams, stary, serdecznie witam... – złapał mnie za ręce i zaczął nimi potrząsać. W tym momencie jego wzrok padł na pierścień, który miałem na palcu. – A to co? Niezwykła rzecz! Ale nieważne, opowiesz mi o tym po kolacji. Pozwól, że ci przedstawię mego przyjaciela. To kapitan Orme, bardzo dobry znawca arabskiego, orientujący się co nieco w egiptologii.

– Pan Orme – przerwał młody człowiek, kłaniając mi się.

– Pan czy kapitan – wszystko jedno. Chodzi mu o to, że nie jest zawodowym wojskowym, choć przeszedł całą wojnę burską i został trzy razy ranny, w tym raz w płuca. A oto i zupa. Pani Reid, proszę przynieść jeszcze jedno nakrycie. Jestem strasznie głodny. Nic nie pobudza mi tak apetytu, jak odwijanie mumii z zawojów. To bardzo wyczerpujące, intelektualnie i fizycznie, zajęcie. Jedz, człowieku, jedz! Pogadamy potem.

A więc jedliśmy – głównie Higgs, bo on zawsze miał niezwykły apetyt, może dlatego, że w owym czasie był praktycznie absolutnym abstynentem. Orme jadł z umiarem, a ja – jak przystało komuś, kto przez wiele miesięcy odżywiał się jedynie daktylami – głównie warzywa, które, oprócz owoców, składają się na moją normalną dietę. To znaczy, jeśli można je dostać, bo w potrzebie wystarczy mi byle co.

Kiedy skończyliśmy i stanęły przed nami kieliszki z porto, Higgs nalał sobie wody, zapalił długą faję z pianki morskiej i podał nam tytoń w urnie, w której kiedyś znajdowało się serce jakiegoś dostojnika z czasów faraonów.

– A teraz, Ryszardzie – powiedział, kiedy nabiliśmy fajki – mów, co sprowadza cię z Krainy Cieni. Mów, przyjacielu, mów!

Zdjąłem z palca pierścień. Była to właściwie szeroka obrączka z jasnego złota, taka jaką nosi wiele kobiet, z dużym szafirem, w którym wygrawerowany był jakimś starożytnym pismem dziwny napis. Spytałem Higgsa, czy potrafi go odczytać.

– Czy potrafię? Oczywiście – odparł i wyciągnął szkło powiększające. – A ty nie? No tak, faktycznie... Przypominam sobie, że nigdy nie dawałeś sobie rady z tekstami mającymi więcej niż pięćdziesiąt lat. Oho! To starohebrajski! Zaraz, zaraz... już mam... „Dar władcy... nie, Wielkiego Salomona, Umiłowanego przez Jah, dla pięknej Makedy, Królowej Saby, Córki Królów, Dziecka Mądrości”.

Oto, co głosi napis na twoim pierścieniu, Adams. Naprawdę wspaniała rzecz. „Królowa Saby – Bath Melachim, Córka Królów”, a do tego jeszcze stary Salomon. Znakomite, znakomite! – dotknął pierścienia językiem i sprawdził złoto zębami. – Hm, świetnie podrobione. Skąd to wytrzasnąłeś?

– O, nie ma w tym żadnej tajemnicy – odparłem ze śmiechem. – Kupiłem od poganiacza osłów w Kairze za trzydzieści szylingów.

– Naprawdę? – spytał podejrzliwie. – Powiedziałbym, że ten kamień wart jest więcej, choć, oczywiście, może to być zwykłe szkiełko. Ale ten napis jest pierwszorzędny. Ryszardzie – rzekł poważnie – próbujesz mnie nabrać, ale wiesz, że Ptolemeusza Higgsa nie można wziąć na takie kawały. Ten pierścień to bezczelne fałszerstwo, ale kto wykonał napis? Jego autor musi świetnie znać starohebrajski.

– Nie wiem – odparłem. – Nie wiedziałem nawet, że to hebrajski. Myślałem, że staroegipski. Mogę powiedzieć tylko tyle, że dała mi go, a raczej pożyczyła, pewna dama, która nosi tytuł Walda Nagasta i jest podobno potomkinią Króla Salomona i Królowej Saby.

Higgs podniósł pierścień do góry i jeszcze raz dokładnie go obejrzał, a potem – niby w roztargnieniu – wsunął do kieszonki kamizelki.

– Nie chcę być niegrzeczny, więc nie będę ci zaprzeczał – rzekł z westchnieniem. – Powiem tylko tyle, że gdyby mówił mi to ktoś inny, to nazwałbym go zwykłym łgarzem. Choć oczywiście, jak wie każdy uczeń, Walda Nagasta, czyli Dziecko Królów, znaczy po etiopsku prawie to samo, co Bath-Melachim po hebrajsku.

W tym miejscu kapitan Orme wybuchnął śmiechem i powiedział:

– Łatwo się przekonać, Higgs, dlaczego nie cieszysz się sympatią w kręgach archeologów. Sposób, w jaki prowadzisz polemikę, bardziej pasuje do dzikusa z kamienną siekierą niż do uczonego.

– Jeśli otwierasz usta tylko po to, żeby popisać się swoją ignorancją, Oliwerze, to lepiej byś zrobił, gdybyś siedział cicho. Człowiek, który używa kamiennej siekiery, nie jest już dzikusem. Ale może pozwolisz doktorowi Adamsowi dokończyć. Krytykować możesz później.

– Może kapitan Orme nie chce, żebym nudził go swoją opowieścią – rzekłem.

Orme natychmiast odparł:

– Przeciwnie, bardzo bym chciał ją usłyszeć... Oczywiście, jeśli nie ma pan nic przeciw temu.

Zastanowiłem się chwilę, gdyż – prawdę mówiąc – nie chciałem, z różnych powodów, wtajemniczać w tę sprawę nikogo oprócz Higgsa, który mimo swej popędliwej natury i niewyparzonego języka, był człowiekiem absolutnie godnym zaufania. Jednak instynkt podszepnął mi, że dla kapitana Orme’a mogę zrobić wyjątek. Było coś w jego piwnych oczach, co wzbudzało sympatię. Poza tym jego obecność u Higgsa akurat tego wieczoru wydała mi się znacząca, bo zawsze uważałem, że nic na tym świecie nie dzieje się przypadkowo i że w najbardziej błahych sytuacjach można dostrzec zrządzenie losu czy też działanie jakiegoś bezwzględnie obowiązującego prawa, za pomocą którego nieznana moc kieruje naszymi poczynaniami.

– Nie, skądże – odparłem. – Pana twarz i przyjaźń z profesorem są wystarczającą gwarancją pana uczciwości. Muszę jednak prosić, aby zaręczył pan słowem honoru, że bez mojego pozwolenia nie powtórzy pan nikomu nic z tego, co pan tu usłyszy.

– Ależ oczywiście – powiedział. W tym momencie wtrącił się Higgs:

– To wystarczy. Chyba nie chcesz, żebyśmy przysięgli na Biblię? A więc mów. Kto sprzedał ci ten pierścień, gdzie się podziewałeś przez ostatnich kilkanaście lat i skąd teraz przybywasz?

– Przez pięć lat byłem więźniem ludzi Mahdiego. Gdybym się rozebrał, to zobaczylibyście świadectwo tego wypisane na mym grzbiecie. Jestem chyba jedynym człowiekiem, któremu darowali życie, mimo iż nie przeszedł na islam. Oszczędzili mnie, bo przydałem się im jako lekarz. Resztę czasu poświęciłem na szukanie mego syna, Roderyka. Chyba go pamiętasz? Jesteś przecież jego ojcem chrzestnym.

– No jasne – rzekł Higgs zupełnie innym tonem. – Nie dalej jak parę dni temu natrafiłem na stary list z życzeniami bożonarodzeniowymi od niego. Ale co się stało? Nic o tym nie słyszałem.

– Któregoś dnia poszedł, wbrew mojemu zakazowi, zapolować na krokodyle i porwali go ludzie Mahdiego. Miał wtedy dwanaście lat. Było to krótko po śmierci jego matki. Od tamtej pory nie ustaję w poszukiwaniach, ale biedny chłopak przechodzi z rąk do rąk. Zdobył wśród tubylców rozgłos jako śpiewak, co pozwala mi iść jego tropem. Z racji pięknego głosu Arabowie nazwali go śpiewakiem Egipskim. Zdaje się też, że nauczył się grać na ich instrumentach.

– A gdzie teraz jest? – spytał Higgs takim głosem, jakby bał się usłyszeć odpowiedź.

– Jest, a przynajmniej był, w niewoli u półnegroidalnego plemienia Fungów, które żyje w północnej części Afryki Środkowej. Po upadku Mahdiego udałem się tam. Zajęło mi to parę lat. Pojechałem z karawaną beduińskich kupców, przebrany za jednego z nich.

Pewnej nocy obozowaliśmy w dolinie niedaleko potężnego muru otaczającego święte miejsce, gdzie znajduje się posąg boga Fungów. Podjechałem do muru. Przez otwartą bramę usłyszałem, że ktoś śpiewa pięknym tenorem po angielsku. Był to hymn, którego sam nauczyłem syna. Zaczyna się od słów: „Pozostań ze mną, tak szybko mrok zapada”.

Zszedłem z konia i wśliznąłem się do środka. Na ławce między dwoma lampami siedział młody człowiek i śpiewał. Słuchał go spory tłum. Ujrzałem jego twarz i mimo iż nosił turban i wschodnie szaty, poznałem mego syna. Ogarnęło mnie szaleństwo. Krzyknąłem: „Roderyk! Roderyk!” Poderwał się na równe nogi i zaczął rozglądać się wokół. Jego słuchacze też się poderwali. Któryś z nich zauważył mnie czającego się w cieniu.

Skoczyli na mnie z wściekłym okrzykiem, bo swoją obecnością skalałem ich sanktuarium. Widząc, że moje życie wisi na włosku, rzuciłem się do ucieczki. Tak, po tylu latach poszukiwań, wolałem raczej uciec niż zginąć! Chociaż zostałem zraniony oszczepem i leciał na mnie grad kamieni, udało mi się dopaść konia. Ponieważ odcięli mi drogę do obozu, puściłem się na oślep przed siebie. Tak silny jest u nas instynkt samozachowawczy! Kiedy byłem już dość daleko, obejrzałem się i zobaczyłem, że nasz obóz płonie. Fungowie zaatakowali Beduinów, z którymi podróżowałem, myśląc prawdopodobnie, że przyczynili się do tego świętokradztwa. Potem dowiedziałem się, że wybili tych nieszczęśników do nogi, choć ja, który niechcący sprowadziłem na nich zgubę, uratowałem się.

Galopowałem przez dłuższy czas stromą drogą pod górę. W ciemnościach słyszałem rozlegające się wokół ryki lwów. Pamiętam, że jeden skoczył na mego konia. Biedne zwierzę zarżało przeraźliwie. Co było dalej – nie wiem. Kiedy się ocknąłem – było to chyba tydzień później – leżałem na werandzie okazałego domu, a wokół krzątały się ładne kobiety o abisyńskich rysach.

– Pewnie przedstawicielki któregoś z zaginionych plemion Izraela – zauważył ironicznie Higgs, puszczając kłąb dymu z fajki.

– Coś w tym rodzaju. O szczegółach opowiem później. Na razie przedstawię najważniejsze fakty. Otóż ludzie ci, zamieszkujący miasto Mur, pod którego bramą mnie znaleźli, nazywają się Abati i twierdzą, że należą do plemienia abisyńskich Żydów, którzy zostali wyparci ze swej ojczyzny i czterysta czy pięćset lat temu przybyli na tereny, na których obecnie żyją. Rzeczywiście, mają pewne cechy semickie i wyznają religię, która jest jakąś zniekształconą formą judaizmu. Jest to, pewnie na skutek małżeństw zawieranych między spokrewnionymi ze sobą rodami, rasa zdegenerowana i wymierająca. Mają zaledwie około dziewięciu tysięcy mężczyzn zdolnych do noszenia broni, podczas gdy podobno jeszcze trzy-cztery pokolenia temu mogli wystawić dwadzieścia tysięcy, i żyją w ciągłym strachu przed otaczającymi ich ze wszystkich stron Fungami, którzy nienawidzą ich za to, że Abati zamieszkują górską fortecę, która niegdyś należała do nich.

– No i co było dalej? – spytał Higgs.

– Nic szczególnego. Próbowałem ich namówić, aby pomogli mi uwolnić syna, ale mnie wyśmiali. Powoli doszedłem do przekonania, że w całym tym plemieniu jest tylko jedna wartościowa osoba...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl