[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Agnieszka Hałas

 

Białe dłonie

 

I

Bezszelestnie zapada zmrok; rozbudzone cienie splatają się w  czarną sieć, a

demony wypełzają ukradkiem ze swych kryjówek, by  dręczyć śpiących. Zmrocza -

duch o tysiącu oblicz, ta, która daje  czarodziejom moc - najpotężniejsza jest

po zachodzie słońca. Barwy Zmroczy są dwie. I dwie są odmiany magii.  Srebro i

czerń. Mówiono na niego "Krzyczący w Ciemności". Sam sobie wybrał to 

przezwisko. Jego prawdziwe imię brzmiało inaczej i znali je tylko  nieliczni.

Posługiwał się magią czarną, a był niepospolicie utalentowany.  Zdaniem

niektórych, osiągnął poziom umiejętności wystarczający, by  zostać Mistrzem. Ale

w żadnej z Siedmiu Krain nie nadaje się tytułów  mistrzowskich tym, którzy

posługują się magią czarną, określaną  również mianem Zakazanej Sztuki. Czerń

jest barwą tych magów, którzy  posiadają dar niedoskonały - w jakiś sposób

upośledzony, zatruty.  Mówi się, że ludzie ci są przeklęci, gdyż Zmrocza

wymierza im karę  za grzechy popełnione w którymś z poprzednich wcieleń. Na ich 

zaklęciach ciąży skaza, ich umysły stale są na krawędzi szaleństwa. 

Wykorzystując swój talent, we wszystkich Siedmiu Krainach działają  wbrew prawu

i są zwalczani jak przestępcy. Stanowią zagrożenie dla  równowagi świata - tak

zapisano przed wiekami w Świętej Księdze i  jest to prawda. Kogoś posługującego

się Zakazaną Sztuką określa się mianem  ka-ira. Żmij. Krzyczący w Ciemności

bardzo długo był jednym spośród ka-ira.  Przez wiele lat pozostawał nieuchwytny

dla tych, którzy go tropili -  żołnierzy, magów srebrnych, inkwizytorów,

Egzorcystów. Krążą o nim  opowieści, z których każda kolejna jest dziwniejsza od

poprzedniej.  Większość z nich plotkarze zmyślili od początku do końca - ale nie 

wszystkie, o nie. Jednak historii o Lorraine, dziewczynie z Białymi Dłońmi, nie 

usłyszycie w żadnej tawernie Shan Vaola. Nie zna jej ani jeden z  tamtejszych

bardów. Krzyczący w Ciemności nigdy nikomu jej nie  opowiedział, on w ogóle

rzadko i niechętnie opowiadał o sobie. A  Lorraine Alexia Nevers zniknęła;

najprawdopodobniej wyjechała gdzieś  w dalekie strony. W każdym razie nikt nigdy

już nie spotkał w Shan  Vaola dziewczyny o tym imieniu. Czy historia ta jest

prawdziwa? Nie wiem. Może tak, może nie.  Może jest prawdziwa tylko w części.

ZresztÄ…, jakie to ma

znaczenie... Nie będę opowiadać długo. Wszystko zaczęło się i skończyło w ciągu

kilku godzin - pewnej  niezwykłej nocy na początku jesiennego miesiąca sethe.

II

Szła nie patrząc, dokąd idzie. Chór głosów wciąż krzyczał w jej głowie,

zagłuszając wszystkie  inne dźwięki. Głosy bezustannie zmieniały ton i natężenie

-  rozkazywały, groziły, nawoływały, pocieszały - ale nie słuchała ich  już. Nie

miało to najmniejszego sensu. Szła, obojętna na wszystko i nie zaczepiana przez

nikogo,  przez tłum i pustkę, przez mgłę. W końcu usiadła w bramie jakiegoś 

domu. Patrzyła na przechodzących ludzi. Wszyscy bez wyjątku  spieszyli się

dokądś, a ich twarze wydawały się identyczne -  wszystkie jednakowo szare i

pozbawione wyrazu. Głosy przycichły,  lecz ona nie zwróciła na to uwagi. Tłum

przechodniów przerzedzał się stopniowo. Wreszcie ulica  opustoszała. Dziewczyna

została sama. To też nie miało dla niej  znaczenia. Mżył deszcz. Drżała z

chłodu. Bandaże na dłoniach zamokły,  boleśnie ocierały i drażniły skórę.

Zamknęła oczy i starała się je  ignorować. Zapomnieć o bólu, zapomnieć o...

Zapomnieć.  Dla niego wszystko zaczęło się w tawernie znanej jako Salon 

Scaraveshii. Zaczęło się od przepowiedni Cagliostra Zanurzonego W  Słoju. Salon

Scaraveshii mieści się na jednym z niższych poziomów  Podziemi. Jego wnętrze

przypomina grobowiec - mroczny i wilgotny, o  ścianach pokrytych wykwitami

pleśni. Grobowiec pogrążony w ciszy.  Klienci Scaraveshii rzadko kiedy

rozmawiają między sobą. Klienci Scaraveshii mają posępne oczy o pustych

źrenicach.  Unikają blasku słońca, przesypiają więc dni i budzą się o zmroku; 

wychodzą na powierzchnię wtedy, gdy miasto śpi. Na swój sposób  stanowią

interesujący tłum. Nekromanci, wiedźmy i złodzieje twarzy;  członkowie bractwa

katowskiego; żmije i ich żyły.  Półlegendarna Scaraveshia Płosząca Ptaki to

produkt nieudanego  eksperymentu jakiegoś maga srebrnego. Hybryda o twarzy

kobiety,  skrzydłach nietoperza i powykrzywianym, kalekim małpim ciele.  Tamtego

wieczoru w Salonie Scaraveshii było niemal pusto. Krzyczący  w Ciemności był w

nieszczególnym nastroju. Tracił czas, czekając na  kogoś, kto zadeklarował, że

przyjdzie, lecz nie przyszedł -  stchórzywszy w ostatniej chwili, zapewne. Dla

zabicia czasu gawędził  z Cagliostrem, którego słój stał na stoliku zaraz obok

wejścia.  Młodszy brat Scaraveshii lubił spędzać całe godziny na obserwowaniu 

przychodzących, z którymi prowadził następnie ciągnące się bez końca  dysputy.

Jako że nie posiadał ust ani krtani, posługiwał się  telepatią i poprzez lata

ćwiczeń rozwinął ową zdolność w iście  zadziwiającym stopniu. W pewnej chwili

leniwa konwersacja o niczym została brutalnie  przerwana. Cagliostro bez

widocznego powodu opadł na dno słoja i  wydał z siebie przeraźliwy telepatyczny

skowyt. Jego nakrapiana  skóra pobladła. Krzyczący w Ciemności spojrzał z nagłym

zainteresowaniem. - Hej, Cagliostro! Co siÄ™ dzieje? Bulgot. Potem niesamowity

myślowy krzyk, zgiełk kilkunastu  przedrzeźniających się wzajemnie głosów-

niegłosów... Szum. Nagle  Cagliostro na powrót rozwinął macki i przemówił.

Nieswoim,  metalicznym tonem. - Zginiesz jeszcze dziś.  - Co takiego? -

Zginiesz. Wiemy to prawie-na-pewno. Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się,

dopiero teraz wyczuwając  gęstniejącą w powietrzu magię, od której puls

przyspieszał, a skóra  mrowiała i ziębła... Więc to tak! Aż dziwne, że wcześniej

nie  zorientował się, jaki fenomen ma właśnie miejsce. Wszyscy znali  wszak

słabość Cagliostra - ułomnego wróżbity. Duchy i demony  przemawiały do niego w

najbardziej niespodziewanych momentach,  ukazując jego ślepym oczom rozmaite

wersje przeszłych i przyszłych  wydarzeń. A on bezmyślnie powtarzał ich słowa,

nie wnikając w treść  ani sens. Stare blizny na policzku niespodziewanie zakłuły

bólem. Żmij  drgnął. - Zginiesz - rozbrzmiało raz jeszcze w jego umyśle. - Tak 

sądzimy. Szkoda... Ale ciężko jest wymazać wyrok zapisany w  gwiazdach.

Krzyczący w Ciemności pochylił się, kilkakrotnie zastukał w  szklaną ściankę. -

Cagliostro! O czym mówisz? Co widzisz? Mętny, zielonawy płyn wypełniający

wnętrze słoja zafalował. - Błąd! Wzywasz imię tego, kogo odesłaliśmy, póki znów

nie  będzie potrzebny. Nie ma tu Cagliostra. Jesteśmy tylko my. Wielość. Żmij

poczuł, że ogarnia go zaciekawienie. - Kim jesteście? - To nieistotne,

człowieku. Istotne jest tylko jedno. Na tyle,  na ile możemy ocenić, dzisiejszej

nocy czeka cię śmierć. - W porządku, tyle zrozumiałem za pierwszym razem. W jaki 

sposób umrę? - Nie widzimy... - niegłos zająknął się. - Nie wszystko  zostaje

nam ukazane. I nie wszystko wolno nam powiedzieć. Coś jednak  ci zdradzimy.

Kilka kawałków w układance, zapamiętaj je dobrze! - Zamieniam się w słuch. -Trzy

boginie. Ołtarz u ich stóp. Dziewczyna w czarnym  welonie. Kamień, kamienienie,

skamielina... Coraz mniej dróg  ucieczki dla tego, którego tropią wszystkie

siły. Ciekawość narastała. - Kto tropi? - Oczy. Oczy! Patrzą i szukają.

Jednoocy. Krąg zaciska się,  pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona. A przejście

nad otchłanią  cienkie jak włos. Najprawdopodobniej zginiesz. Smutne, lecz 

prawdziwe. Żmij potarł policzek. - Widzisz... Widzicie coś jeszcze? - Głęboko

pod ziemią. Trzy boginie, trzy źrenice. Białe  dłonie. Serce, co kamienieje...

Ale ty nie wierzysz nam, prawda? - Może wierzę. A może nie. Zgadnijcie, skoro

tak lubicie  zagadki! Telepatyczne westchnienie. - Czy ty wierzysz w cokolwiek,

żmiju? - Nie wiem. Powiedzcie coś jeszcze. Mówicie interesujące  rzeczy. -

Żartowniś! - gniewny syk-niesyk. - Porzuć krotochwile!  Powiedzieliśmy ci

prawdę. Mamy swoje powody. Chcesz umrzeć, czy  wolisz żyć? - Zastanowię się. A

wy... Kim jesteście? Powiedzcie! Delikatny kobiecy śmiech. - Nie znasz nas?

Naprawdę? Zamieszkujemy odmienny świat, lecz  bliski twojemu; zawsze jesteśmy w

pobliżu, by patrzeć i obserwować.  Możesz nas kiedyś odwiedzić, jeśli będziesz

chciał. To nic trudnego,  wystarczy opuścić swe ciało i poszybować w górę, przez

wielką  szarość... - Chcecie mi pomóc? O to wam chodzi? Niegłos przycichał,

jakby jego źródło oddalało się stopniowo. - Tego nie musisz wiedzieć. Pamiętaj,

to dziwna noc. Tropią.  Nienawiść zżera. Sieć spleciona, wszystko zapisane w

gwiazdach... A  może coś się uda zmienić? - Jak? Słowa stawały się niewyraźne,

żmij miał problemy z ich  rozróżnieniem. - Nie szukaj pomocy u przyjaciół, to

nic nie da. Nie ufaj  nikomu. Działaj sam. Dziewczyna w czarnym welonie! Jej

poszukaj. - Ona mi pomoże? To macie na myśli? - Nie! Tak! Nienawiść... -

znienacka przez korpus wróżbity  przebiegło konwulsyjne drżenie, kikuty

przednich łapek wykonały  kilka nieskoordynowanych ruchów i znieruchomiały.

Przez krótką  chwilę niegłos znów pobrzmiewał głośno i wyraźnie. - Dość! 

Powiedzieliśmy, co należało. Sieć spleciona. Teraz kolej na ciebie.  Sam, z dala

od ludzi, działaj. Próbuj. Poszukaj dziewczyny w czarnym  welonie... Kamienica

Narrathów! Kamienica Narrathów! Macki zadygotały, zielony płyn zapienił się;

niegłos przeszedł  w chrapliwy, zamazany bełkot, który zdawał się trwać i trwać,

bez  końca... Wtedy pojawiła się Scaraveshia. Podbiegła do słoja, strąciła 

pokrywkę i zaczęła pieszczotliwie gładzić łysą głowę Cagliostra.  Dotyk jej

dłoni sprawił, że wróżbita uspokoił się i umilkł. Jego  wytrzeszczone oczy

zamknęły się, a macki rozluźniły. Spał. - Co się stało? - spytała Scaraveshia,

wyjmując rękę ze słoja.  Podejrzliwie zerknęła na żmija. - Ty go tak

zdenerwowałeś? - Nie sądzę. Po prostu jego duchy przemówiły dziś głośniej,  niż

zwykle. - Ta-ak! - żółte ślepia Scaraveshii błysnęły, choć twarz  pozostała

nieruchoma. - I co, mówiły ciekawie? Wywieszczyły ci coś? - I owszem - warknął.

Scaraveshia wyraźnie oczekiwała, że  powie coś więcej; powtórzył jej więc

wszystko, co usłyszał od

głosów. Zachichotała. - Lepiej uważaj! Płosząca Ptaki nie chce niczego

sugerować,  ale to brzmi jak przepowiednia, w którą należy uwierzyć... - Nie

mów. - Przemyśl to sobie jeszcze. Ale Płosząca Ptaki sądzi, że  usłyszałeś słowa

prawdy, żmiju. Niestety.

Podziemia Shan Vaola są naprawdę wiekowe. Kto wie, czy nie  starsze, niźli samo

miasto. Mają swoje sekrety i zazdrośnie strzegą  ich przed przybyszami. Tylko

nieliczni wiedzą, dla przykładu, o istnieniu na  najniższym poziomie Podziemi

tajnych koszar, stanowiących własność  Elity. Tamtej nocy w owych koszarach, w

kwaterze golemów odbyła się  niecodzienna rozmowa. - Trójoki Reohanie ar

Vithanare, podejdź, by wysłuchać  rozkazów. Dryfowała nad posadzką, nie

dotykając jej stopami.  Czarodziejka, jedna z Dowódców. Jej głowę otaczała

błękitna aureola,  chłodne światło sączyło się z powłóczystych szat. Wezwany

opadł na jedno kolano, skłonił się, pobrzękując

zbroją. - Pani. - Jesteś najlepszym żołnierzem spośród mych podwładnych, 

Reohanie. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.  Skłonił się ponownie. - Dowódcy

mają dziś dla ciebie specjalne zadanie. - Stworzono mnie, bym był posłuszny woli

Dowódców, o pani. - Posłuchaj mnie uważnie. Ta noc jest szczególną nocą, 

astrolodzy są co do tego zgodni. Zmrocza sprzyja dziś tym, których  barwą jest

srebro. Czarodziejka zniżyła głos, uśmiechając się zagadkowo. - Zmrocza

sprawiła, że przed godziną doznałam wizji. Moje oczy  ujrzały przyszłość, a

serce uradowało się na ten widok. Tej nocy  jeden z przeklętych zostanie

pokonany swą własną bronią. Moce,  którym służył, odwróciły się od niego i

przyrzekły wskazać nam,  gdzie się ukrywa. Postanowiłam, że tobie powierzę

pojmanie go. Ty,  Reohanie, uczynisz moją wizję rzeczywistością. - Będzie to dla

mnie  zaszczytem, o... - Sza! - czarodziejka uniosła dłoń. Golem drgnął, w

trzech  czerwonych źrenicach błysnął strach. - Jeszcze nie skończyłam. Moja 

wizja przedstawiała jeden z wariantów przyszłości. Prawdopodobny,  lecz nie

jedyny. Nawet przy tak korzystnym układzie gwiazd zbyt  wiele zależy od

przypadku... Nie chcę, by ktokolwiek z moich  podwładnych narażał się bez

potrzeby. A zwłaszcza ty. Reohan pochylił nisko głowę. - Co mam czynić? - Moim

życzeniem jest, abyś rozesłał po mieście swoich  słabszych braci. Głosy z

zaświatów obiecały naprowadzić ich na  właściwy trop. Niech to oni osaczą

przeklętego, zmuszą go do  ucieczki w jakąś ciemną szczelinę, skąd wyjście jest

tylko jedno.  Niech go zmęczą. Dopiero wówczas wkroczysz do akcji ty. Pamiętaj - 

nie musimy mieć go żywego... Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, o pani. Nie zawiodę

zaufania Dowódców. - Ufam, że tak będzie. A teraz powstań i spójrz na mnie, 

najlepszy z moich żołnierzy. Usłuchał. Czarodziejka wyciągniętym palcem dotknęła

jego trzeciego,  pozbawionego powiek oka. Reohan zobaczył srebrzysty rozbłysk,

poczuł  przeszywający ból. Jej błogosławieństwo. - Idź, Reohanie. Oby potęga

prawdziwej magii wspierała cię,  gdziekolwiek pójdziesz. I niech dokona się to,

co ma się dokonać.

Krzyczący w Ciemności bez celu błąkał się po mieście,  omijając rzęsiście

oświetlone główne arterie i place, a wybierając  opustoszałe boczne uliczki.

Szedł donikąd i starał się nie myśleć o  niczym. Wmawiał sam sobie, że nie

przejmuje się usłyszaną  przepowiednią, a tym bardziej słowami Scaraveshii.

Wmawiał sam sobie, że w ogóle nie czuje niepokoju. Że mętne,  nieokreślone

przeczucia, zaczynające budzić się i mnożyć gdzieś w  zakamarkach świadomości,

są tak naprawdę omyłką, błędem, ułudą,  produktem ubocznym zmęczenia i irytacji.

Bo przecież ta noc niczym nie różniła się od tysięcy innych jesiennych nocy. Na

pewno. Potem zorientował się, że jego śladem podążają dwaj Jednoocy. Wyłonili

się znienacka zza zakrętu - krępe, białoskóre  sylwetki o nieproporcjonalnie

małych głowach, z jednym krwawym okiem  pośrodku czoła. Nieśli zapalone

pochodnie. Na nagich torsach  widniały wytatuowane pentagramy. Symbol magii

srebrnej. Symbol

Elity. Musieli śledzić go już od jakiegoś czasu, choć nie miał  pojęcia, jak im

się to udało. Wycofał się w cień jakiejś bramy,  zanim zdążyli go dostrzec - tak

przynajmniej sądził. Uważał, że w  labiryncie, jaki tworzyły bezimienne zaułki

starszych dzielnic, nie  natrafią ponownie na jego ślad. Mylił się. Za każdym

razem, gdy zdawało mu się, ze ich zgubił, pojawiali  się ponownie. W końcu

poczuł gniew. Dlaczego właściwie uciekał?  Czego chciał uniknąć? Jego oczy

zalśniły paskudnie. - Chcecie zabawy, będziecie ją mieli... Zamiast iść dalej,

przyczaił się w załomie muru. Czekał. Niedługo. Usłyszał przybliżające się

kroki. I wydawane przez Jednookich  dźwięki, przywodzące na myśl piskliwy

świergot świerszczy. Mógł zabić ich czarami, ale nie zrobił tego. Coś

podpowiadało  mu, żeby oszczędzał siły, zachował zaklęcia na później... Było

inne  wyjście.  Dłoń sama poszukała rękojeści noża, palce zacisnęły się mocno.

Dali się zaskoczyć.

Miała dreszcze. Zimno nie pochodziło z zewnątrz. Jego źródło  leżało głęboko w

niej samej. Zimno, pochłaniające ją powoli. Żeby to się już skończyło, myślała.

Przecież wiem, że niczego  nie da się zmienić. Przecież pogodziłam się z tą

myślą... Żeby się już skończyło.

Mijają minuty. Oddech za oddechem. Tętno zwalnia, wspomnienie  krótkiego

starcia zaciera się, niknie. Na rękach nie ma krwi. Golemy  nie krwawią. Budzący

się lęk, przenikający umysł niczym fala. Lęk nie przed  Jednookimi, tymi

żałosnymi tworami, które dopiero w grupie stawały  się niebezpieczne. Przed

czymś innym, nieznanym. Nagła myśl kazała  żmijowi przystanąć i wyjąć z kieszeni

talię kart. Od lat korzystał z  nich, gdy nie był czegoś pewien i potrzebował

porady. Nauczył się  polegać na wskazówkach, jakie dawały. Nie okłamały go

jeszcze nigdy.

Przetasował je trzykrotnie, odwrócił pierwszą z brzegu. Przez  chwilę wpatrywał

się w czarne linie drzeworytu, jakby nie wierząc,  że naprawdę widzi to, co

widzi. Leżącą pośrodku pustkowia trupią  głowę i kruka, wydziobującego jej oczy.

- Ach, tak? - szepnął wreszcie, lekko zmienionym głosem.  Schował karty, ruszył

w kierunku nowszej części miasta. Choć  bardzo pragnął, żeby było inaczej,

przeczucia zaczynały zmieniać się  w pewność. Jednak aby uwierzyć, musiał

odwiedzić jeszcze jedno  miejsce.  Uśpione znajomoobce zaułki, placyki, podwórka

- jak zapomniany  ogród o tysiącu ścieżek prowadzących donikąd. Wątpliwości. Nie 

wiedząc. Nie wierząc. Wierząc? Na ulicy Zegarmistrzów panowała głucha cisza.

Drzwi i okna  zaryglowane, ani jednego przechodnia. Żmij przyspieszył kroku.

Miał  wielką nadzieję, że pod rezydencją bogatego kupca Ingo Narratha nie 

będzie nikogo. Ktoś jednak tam był. Ktoś siedział w bramie, w cieniu  ozdobnych

arkad. Krzyczący w Ciemności poczuł, że ogarnia go chłód. Dziewczyna w czarnym

welonie i czarnym żałobnym stroju. Była sama. Siedziała skulona, z kolanami

podciągniętymi pod  brodę. Podszedłszy bliżej zauważył, że jej oczy są

zamknięte, a  dłonie spowija gruba warstwa bandaży. Wiedział już, że Scaraveshia

miała rację. Głosy nie kłamały.

III

Nie zareagowała na słowa powitania. W ogóle ich nie

usłyszała. Wyobrażała sobie, że znowu jest w domu. Że siedzi w swojej  sypialni,

wpatrując się w trzaskający na kominku ogień.  Potrząśnięcie za ramię wyrwało ją

z odrętwienia. Ktoś pochylał  się nad nią, mówił do niej. Mówił już od dłuższej

chwili. Miał  zachrypnięty, nieprzyjemny głos. Nagle przypomniała sobie

wszystko. Zdrętwiała. Obcy -  kimkolwiek był - nic nie wiedział o... - Nie

dotykaj mnie! - krzyknęła.  Drgnął, cofnął rękę. - Nie zrobię ci krzywdy -

zapewnił, ale ze sposobu, w jaki to  powiedział, nie dało się wywnioskować, czy

mówi szczerze. W mroku  nie widziała twarzy, jedynie niewyraźne zarysy sylwetki.

Kim był ten  człowiek, czego chciał? Nie interesowało jej to. - Odejdź -

syknęła. - Zostaw mnie i odejdź, natychmiast! Zaśmiał się. Nie był to wesoły

śmiech. - A jeśli nie zechcę? Co wtedy? - Mogę cię zabić koniuszkiem małego

palca - wyszeptała, ale  zbyt cicho, by mógł usłyszeć. Wtedy nieznajomy zrobił

coś zaskakującego. Usiadł obok niej,  wprost na bruku. Nie odsunęła się, nie

próbowała odejść. Po co?  Niczego nie musiała się obawiać. Już nie. - Co tu

robisz? - spytał. - Nie widzisz? Siedzę i czekam. Zaśmiał się znowu. - Sama

jedna, po zmierzchu, w tym mieście? Słuchaj, dziecino,  albo jesteś szalona,

albo bardzo, bardzo niemądra. Trzeciej  możliwości nie ma. Popatrzyła na niego

chłodno i z niewiadomego powodu  zdecydowała się powiedzieć prawdę. - Umrę za

kilka godzin. Tak powiedział mi medyk. Dziwi cię, że  wszystko to -

zabandażowana dłoń zatoczyła krąg - nie ma dla mnie  żadnego znaczenia?  - Jak

to? - Jeszcze nie zrozumiałeś? O wschodzie słońca zakończę życie.  Na to właśnie

czekam. - Odchyliła głowę w tył i przymknęła oczy,  dając do zrozumienia, że

męczy ją ta rozmowa. - Czy teraz wreszcie  odejdziesz? - Nie. - Dlaczego? -

Dlatego, że nie. I już. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. - Lepiej jednak

odejdź - powiedziała w końcu dziewczyna. - Nie  chcę, żeby komukolwiek stała się

przeze mnie krzywda... - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. Chcesz wiedzieć, co

mi jest? - Wolałbym wpierw dowiedzieć się, jak masz na imię.  Wcale nie

zamierzała odpowiadać. Odpowiedziała jednak. - Lorraine. Nazywam się Lorraine

Alexia Nevers... Po policzkach popłynęły jej łzy. - Miałeś rację. Niemądra

jestem - stwierdziła ze złością.  Uniosła welon, żeby otrzeć oczy. Krzyczący w

Ciemności nie bez zdziwienia skonstatował, że Lorraine  Alexia Nevers ma około

szesnastu lat.- Obiecywałam sobie, że nie  będę już płakać. To strata czasu. -

Naprawdę masz go aż tak mało? - Dlaczego miałabym kłamać? Chcesz, to powiem ci,

co się  stało.  - Mów. - Poraził mnie zły czar. Teraz zżera moje ciało,

zaczynając od  dłoni, i nie ma na niego antidotum. Moja matka... - dziewczyna 

zawahała się, jej drobna buzia wykrzywiła się na moment. - Ona  powiedziała, że

to bogowie ukarali mnie za jakiś straszliwy grzech.  Kazała mi pójść do

świątyni, pokutować, złożyć przebłagalne ofiary.  Ale ja nie chciałam. Uciekłam.

Nie wierzę w bogów. I nie chcę, żeby  ktokolwiek przyglądał się, jak... - Mogę

obejrzeć te dłonie? - przerwał, zaintrygowany. - Po co? Czyżbyś był

czarodziejem? - Może i jestem, dziecino. - I tak nic nie zobaczysz, jest za

ciemno. - Zaraz temu zaradzimy. Pstryknął palcami w powietrzu i nad głową

Lorraine zatańczył  blady płomyczek. Jarmarczna sztuczka, ale dziewczyna

westchnęła  głośno z zaskoczenia i podziwu. - Ty chyba naprawdę... Niezdarnie

zaczęła odwijać bandaże. Krzyczący w Ciemności  wyciągnął rękę, chcąc jej pomóc.

Lorraine syknęła ostrzegawczo. - Odsuń się! Chcesz się zarazić?  - Żartujesz? -

Akurat! Medyk twierdził, że mogę skazić każdego, kogo  dotknę. Jak ospą albo

trądem. Kazał spalić wszystko, czego  dotykałam... - Bez obaw - uspokoił ją. -

Mnie czary nie wyrządzą krzywdy. - Lepiej, żebyś miał rację - stwierdziła

ponuro. - Popatrz. Dłonie były białe. Skóra, nienaturalnie sucha, pękała i

łuszczyła się całymi  płatami. Choć niektóre pęknięcia sprawiały wrażenie

głębokich, nie  było śladu zaczerwienienia, nie mówiąc o krwi. Najdziwniej

jednak  wyglądały koniuszki palców - stwardniałe i gładkie niczym marmur. -

Teraz widzisz? Rozumiesz? ROZUMIESZ?! - Kiedy to się zaczęło?  - Niedawno!

Zmroczo, jak niedawno... Z godzinę przed zachodem  słońca. Zauważyłam takie

małe, białe plamki na opuszkach palców.  Kiedy ich dotykałam, swędziały. I

rozszerzały się szybko, dosłownie  w oczach. To bolało - głos Lorraine zadrżał

nagle. - Nie wiedziałam,  co się dzieje. I bałam się, tak bardzo się bałam...

Ale strach już  minął - dorzuciła po chwili, ciszej i jakby do siebie. - Teraz

nie  muszę się bać. Wszystko już wiem. Wraz z zapadnięciem zmroku to  ustało.

Rozpocznie się ponownie o świcie. A z chwilą, gdy wzejdzie  słońce, cała zmienię

się w marmurową bryłę. Nieznajomy w zadumie  potarł policzek, przecięty, jak

zauważyła teraz dziewczyna, przez  trzy ukośne linie starych szram. Lorraine

przez chwilę zastanawiała  się, jaka przygoda pozostawiła takie ślady; potem

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl