[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Fragment książki zostaje umieszczony jedynie w celach zachęcenia DO KUPIENIA.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fragment książki czytacie dzięki: Nadziejce oraz Trawie. Sieci Empik.

Panu Lipskiemu

Laurell K. Hamilton

 

Trupia Główka

 

Przełożył Robert P. Lipski

(Rządzisz)

1

 

Był Dzień Świetnego Patryka, a jedyną zieloną rzeczą, jaką miałam na sobie, był znaczek z napisem „Tknij mnie, a będzie po tobie”. Wczoraj w nocy zaczęłam pracę w zielonej bluzce, ale upaćkała się krwią zdekapitowanego kurczaka. Larry Kirkland, mój protegowany, upuścił bezgłowego ptaka. Ten zaczął biegać w tę i z powrotem, zachlapując krwią nas oboje. W końcu go złapałam, ale bluzkę już miałam z głowy.

Musiałam wrócić do domu i przebrać się. Jedynie, co jeszcze nadawało się do założenia, to grafitowy żakiet, który miałam w samochodzie. Nałożyłam go, a do tego czarną bluzkę, czarną spódnice, czarne rajstopy i czarne botki. Bert, mój szef, nie lubił, gdy nosiliśmy się w pracy na czarno, skoro jednak miałam stawić się w biurze o siódmej rano, nie zmrużywszy nawet oka, będzie musiał jakoś to wytrzymać. Nachyliłam się nad kubkiem z kawą; zrobiłam sobie prawdziwą siekierę. Niewiele pomogła. Wlepiłam wzrok w rozrzucone na blacie biurka błyszczące fotografie. Pierwsza ukazywała wzgórze, które zostało brutalne rozkopane, zapewne z pomocą buldożera. Z gleby wyłaniała się koścista ręka. Następne zdjęcie przedstawiało kogoś, kto skrupulatnie starał się odgarnąć ziemię, odsłaniając roztrzaskaną trumnę i znajdujące się w niej kości. Nowe ciało. Znów posłużono się buldożerem. Lemiesz wgryzł się w rdzawą ziemię i odkrył cmentarzysko. Kości wyłaniały się z ziemi niczym upiorne kwiaty.

Żuchwa jednej z czaszek była opadnięta, jakby w niemym krzyku. Z czaszki zwisało kilka kępek siwych włosów. Ciemne, poplamione strzępy materiału, w które owinięte było ciało, stanowiły pozostałości sukni. Zauważyłam, co najmniej trzy kości udowe leżące obok górnej części czaszki. O ile trup nie miał trzech nóg, miałam przed sobą prawdziwe pobojowisko. Istny Meksyk.

Zdjęcia były dość mroczne i posępne. Fakt, że były kolorowe pozwalał na rozróżnienie zwłok, ale nie podobało mi się, że papier był błyszczący. Wyglądały jak zdjęcia z kostnicy wykonane przez fotografa od mody. Zapewne w Nowym Jorku znalazłaby się nie jedna galeria, gdzie zdecydowano by się je wystawić, a goście przy poczęstunku z koreczków serowych i wina oglądaliby je, wymieniając uwagi w rodzaju: „Mocne, nieprawdaż?”. „Oczywiście. Nawet bardzo”.

Były mocne. I bardzo smutne.

Prócz nich nie było nic więcej. Żadnych wyjaśnień. Bert powiedział, żebym po obejrzeniu tych zdjęć pofatygowała się do jego gabinetu. Wszystko mi wyjaśni. Jasne, na pewno mu uwierzę. Tak jak w to, że jest Świętym Mikołajem.

Pozbierałam zdjęcia, wsunęłam do koperty, wzięłam do drugiej ręki kubek z kawą i ruszyłam w stronę drzwi. Recepcji nie było nikogo. Craig poszedł do domu. Mary, nasza dzienna sekretarka, zjawi się w firmie dopiero o ósmej. Między szóstą a ósmą w biurze nie było zwykle żywego ducha. To, że Bert zapraszał mnie do swego gabinetu, gdy byliśmy w firmie zupełnie sami, trochę mnie zaniepokoiło. No, nawet bardziej niż trochę. Po co ta cała tajemniczość?

Drzwi do gabinetu Berta były otwarte. On sam siedział za biurkiem, popijając kawę i sortując jakieś papiery. Uniósł wzrok, uśmiechnął się o gestem zaprosił mnie do środka. Ten uśmiech zaniepokoił mnie jeszcze bardziej. Bert nigdy zachowuje się wobec mnie uprzejmie, jeśli na czymś mu nie zależało.

Miał na sobie garnitur za tysiąc dolców, śnieżnobiałą koszulę i elegancki krawat. W jego szarych oczach błyszczały pogodne iskierki. Jego oczy mają barwę brudnych szyb, więc pozyskanie takiego efektu kosztuje go sporo wysiłku. Jasne, niemal siwe włosy miał staranie przystrzyżone. Tak krótko, że mogłam dostrzec skórę na jego czaszce.

-Usiądź, Anito.

Cisnęłam kopertę na blat biurka i usiadłam.

-W, co chcesz mnie wpakować, Bert?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zwykle taki uśmiech rezerwował wyłącznie dla klientów. Po co miałby marnować go dla mnie?

-Obejrzałaś zdjęcia?

-Tak, bo co?

-Mogłabyś ich ożywić?

Spojrzała na niego badawczo, sącząc kawę.

-Ile mają lat?

-Nie potrafisz tego oszacować na podstawie zdjęć?

-Mogłabym pokusić się o próbę ustalenia ich wieku, ale nie na podstawie zdjęć. Odpowiedz na moje pytanie.

-Około dwieście lat.

Uważnie na niego spojrzała,

-Większość animatorów nie jest w stanie ożywić tak starych nieboszczyków bez konieczności złożenia ofiary z człowieka.

-Ale ty mogłabyś- zasugerował.

-Tak. Na zdjęciach nie zauważyłam żadnych nagrobków. Znamy jakieś nazwiska?

-A, po co?

Pokręciłam głową. Był szefem firmy od pięciu lat, założył ją tylko z Mannym, kiedy nawet sam nie miał jeszcze zielonego pojęcia o ożywianiu zmarłych.

-Jak to możliwe, że przebywanie od tak dawna wśród animatorów, tak mało wiesz o naszej pracy?

Uśmiech przygasł na chwilę, podobnie jak iskierki w jego oczach.

-Po, co ci nazwiska?

-Są potrzebne przy wywoływaniu zmarłych z grobów.

-Nie znając nazwiska, nie możesz ich ożywić?

-Teoretyczne nie- odparłam.

-Ale ty możesz tego dokonać- stwierdził. Nie spodobała mi się jego pewność siebie.

-Tak. Mogę. John zapewne również potrafiłby tego dokonać.

Pokręcił głową.

-Oni nie chcą Hojna.

Dopiłam kawę.

-Oni, to znaczy, kto?

-Beadle, Beadle, Sterling i Lowensein.

-Kancelaria prawnicza- mruknęłam.

Skinął głową.

-Dość tych gierek, Bert. Gadaj, co jest grane, u diabła.

-Beadle, Beadle, Sterling i Lowensein mają klientów, którzy rozpoczęli prace nad wybudowaniem w górach pod Branson ekskluzywnego kurortu. Powiedziałbym nawet- bardzo ekskluzywnego. Chodzi o miejsce, gdzie zamożne, bogate gwiazdy country, nieposiadające w tej okolicy własnego domu, mogłyby odizolować się od tłumów. W grę wchodzą miliony dolarów.

-Co ma z tym wspólnego stare cmentarzysko?

-Ziemia, na której prowadzone są prace, stanowi przedmiot sporu pomiędzy dwiema rodzinami. Decyzją sądu grunty zostały poznane Kellym i rodzina ta włożyła naprawdę duże pieniądze w tę inwestycję. Rodzina Bouvierów oświadczyła, że te grunty należą do nich i że dowodem na to ma być cmentarz rodziny znajdujący się na sporym terenie. Jednak że cmentarza nie odnaleziono.

-A oni go odnaleźli- wtrąciłam.

-Znaleźli stare cmentarzysko, ale niekoniecznie musi to być rodzinna nekropolia Bouvierów.

-I pewnie chcą, żeby ożywić zmarłych i zapytać ich, kim są?

-Otóż to.

Wzruszyłam ramionami.

-Mogę ożywić kilku nieboszczyków spoczywających w trumnach i zapytać o ich tożsamość. Co się stanie, jeśli okażą się, że to jednak Bouvierowie?

-Kelly będą musieli nabyć te tereny powtórnie. Uważają, że niektóre z tych zwłok mogą należeć do Bouvierów. Dlatego domagają się ożywienia wszystkich zmarłych.

Uniosłam brwi.

-Chyba żartujesz.

Pokręcił głową, wyglądał na zadowolonego.

-Możesz to zrobić?

-Nie wiem. Pokaż mi jeszcze te zdjęcia.- Postawiłam kubek na biurku i sięgnęłam po fotografie.

-Bert, oni rozpieprzyli to wszystko w drobny mak. Dzięki za wszystko i buldożerom to miejsce przemieniło się w macowy grób. Kości są pomieszane. Słyszałam tylko o jednym przypadku ożywienia zombi z masowego grobu. Ale tam chodziło o przywołanie konkretnej osoby. Znano jej imię i nazwisko.- Pokręciłam głową.- Bez imion i nazwisk to może okazać się niemożliwe.

-Zechciałabyś spróbować?

Rozłożyłam zdjęcia na blacie i wlepiłam w nie wzrok. Górna połowa czerepu była odwrócona jak biała, koścista czarka. Obok niej spoczywały kości dwóch palców połączonych czymś suchym i pomarszczonym, zapewne niegdyś musiało być żywą ludzką tkanką. Kości, wszędzie kości, ale żadnych imion czy nazwisk, które można by wymówić. Czy mogłam tego dokonać? Szczerze mówiąc sama nie wiedziałam. Czy chciałam spróbować? Tak. Jasne, że tak.

-Tak. Chciałabym.

-Doskonale.

-Nawet, jeśli podołam zadaniu, ożywienia ich po, kilku co noc potrwa dobrych parę tygodni. Z pomocą Johna poszłoby mi szybciej.

-Tak długa zwłoka kosztowałaby ich miliony dolarów- rzucił Bert.

-Nie ma innej możliwości- odparłam.

-Ożywiłaś całą rodzinę Davidsonów, włączanie z pradziadkiem. Pradziadkiem przecież nikt nie kazał ci go przywoływać. Potrafisz ożywić więcej niż jednego nieboszczyka naraz.

Pokręciłam głową.

-To był przypadek. Popisywałam się. Chcieli ożywić troje członków rodziny. Pomyślałam, że oszczędzą na funduszach, jeśli zrobię to za jednym zamachem.

-Ożywiłaś wtedy dziesięciu nieboszczyków, Anito. A chodziło tylko o trzech.

-I, co z tego?

-Potrafiłabyś ożywić nieboszczyków z całego cmentarzyska w jedną noc?

-Chyba ci odbiło- ucięłam.

-Potrafiłabyś?

Otworzyłam usta, aby zaprzeczyć, ale zaraz je zamknęłam. Już raz ożywiłam umarłych z całego cmentarza. Nie wszyscy mieli po dwieście lat, ale kilku spośród nich było nawet starszych- liczyli sobie po trzysta tysięcy lat z okładem. A ja ożywiłam ich wszystkich. Rzecz jasna moc przydała mi ofiara z dwóch ludzi, jaką wówczas złożyłam. To długa historia, ale ostatecznie stanęło na tym, że zabiłam dwóch ludzi wewnątrz kręgu mocy. Zrobiłam to w samoobronie, ale magii to obojętne. Śmierć to śmierć.

Czy potrafiłam to zrobić?

-Naprawdę nie wiem, Bert.

-Nie zaprzeczasz- stwierdził. Wydawał się pełen napięcia, niepokoju i radosnego wyczekiwania.

-Musieli zaoferować ci mnóstwo pieniędzy- powiedziałam.

Uśmiechnął się

-Negocjacje jeszcze trwają.

-Słucham?

-wysłali swoją ofertę do nas, do Resurrection Company w Kaliforni i Essential Sperk w Nowym Orleanie.

-Wolą by nazywać ich Élan Vital- poprawiłam. Szczerze mówiąc, ta nazwa bardziej kojarzyła mi się z salonem piękności niż z firmą animatorsksą, ale nikt nie pytał o zdanie.- I co? Najniższe honorarium wygrywa? Firma, która zaproponuje najtańszą usługę, realizuje zlecenie?

-Dokładnie- odparł Bert.

Wydawał się zadowolony z siebie.

-Co?- Spytałam.

-Pozwól, że wytłumaczę ci wszystko jeszcze raz- powiedział.- Ilu jest w tym kraju animatorów zdolnych do ożywić tak starych nieboszczyków bez składania ofiar z ludzi? Po pierwsze ty i John. A także Phillipa Freestone z Kalifornii.

-Zapewne tak- przyznałam.

Skinął głową.

-W porządku. Czy Phillipa mogłaby ożywić tych zmarłych, nie dysponując ich nazwiskami?

-Nic mi o tym nie wiadomo. John by mógł. Może ona także.

-Czy ona lub John mogliby przywołać zmarłych z masowego grobu, a nie z trumien?

Zamurowało mnie.

-Nie wiem.

-Czy którekolwiek z nich potrafiłoby przywołać zmarłych z całego cmentarza?

Patrzył na mnie z uwagą.

-Coś za bardzo cię to bawi- mruknęłam.

-Po prostu odpowiedz na pytanie, Anito.

-Wiem, że John nie dałby rady tego dokonać. Nie sądzę, aby Phillipa dorównywała Jonowi talentem, więc nie, żadne z nich nie sprostałoby temu zadaniu.

-Zamierzam podbić stawkę- powiedział Bert.

Zaśmiałam się.

-Podbić stawkę?

-Nikt inny tego nie zrobi. Nikt oprócz ciebie. Zleceniodawca potraktował to jak zwykły kontrakt. Tyle, że nie ma, co liczyć na inne konkurencyjne oferty, prawda?

-Raczej nie- przyznałam.

-W takim razie zamierzam nielicho ich oszwabić- odparł z uśmiechem.

Pokręciłam głową.

-Ty chciwy sukinsynu.

-Ty też dostaniesz z tego działkę. Przecież wiesz.

-Wiem.- Wymieniliśmy spojrzenia.- A co, jeśli spróbuję, ale nie zdołam ożywić wszystkich jednej nocy?

-Ale tak czy owak wszystkich ich ożywisz, prawda?

-Przypuszczam, że tak.- Wstałam i wzięłam swój kubek.- Ale nie radzę ci realizować czeku, dopóki nie wykonam zlecenia. A teraz idę do domu. Chcę się wreszcie przespać.

-Zamierzam zakończyć negocjacje dziś rano. I ile przyjmą nasze warunki, przyślą po ciebie śmigłowiec. Dolecisz nim na miejsce realizacji zlecenia.

-Śmigłowiec? Wiesz, że nie znoszę latania.

-Za takie honorarium polecisz. I to bez gadania.

-Pięknie.

-Bądź gotowa. Mogą się zjawić właściwe w każdej chwili.

-Tylko nie przegnaj, Bert.- Przystanęłam przy drzwiach.- Chciałabym zabrać z sobą Larry’ego.

-Po, co? Skoro John nie dałby sobie z tym rady, to Larry tym bardziej…

Wzruszyłam ramionami.

-Może nie, ale są sposoby, aby podczas ożywiania połączyć moce dwóch i więcej animatorów. Gdybym nie była w stanie dokonać tego sama, mój młody protegowany mógłby mnie trochę podładować swoją mocą.

Wyglądał na zamyślonego.

-Dlaczego nie weźmiesz Johna? Połączywszy jego i twoje moce, z pewnością nie zawiedziesz.

-O ile zechciałby podzielić się ze mną swoją mocą. Myślisz, że przystałby na to?

Bert pokręcił głową.

-Powiesz mu, że został odrzucony przez twojego klienta? Że zaproponowałeś komuś jego usługi, ale ten ktoś poprosił właśnie o mnie?

-Nie- odrzekł Bert.

-I właśnie, dlatego rozmawiamy tu i teraz- bez świadków.

-Chodzi o czas, Anito.

-Jasne, Bert. Przede wszystkim chodzi ci jednak o to, że nie chcesz powiedzieć Jonowi Bruke’owi, że ktoś zażyczył sobie moich usług, że poprosił konkretnie o mnie.

Bert wlepił wzrok w swoje grube palce rozłożone na blacie biurka. Po chwili spojrzał na mnie z ponurą miną.

-John jest niemal tak dobry jak ty, Anito. Nie chce go stracić.

-Myślisz, że mógłby odejść, gdyby okazało się, że klienci wolą raczej mnie niż jego?

-To zraniłoby jego dumę- Stwierdził Bert.- Nie wiem, czy zniósłby jeszcze jeden taki cios.

-Jego duma już doznała poważnego uszczerbku- dodałam.

Bert uśmiechnął się.

-To, że z niego drwisz, na pewno nie rozładuje napiętej sytuacji.

Wzruszyłam ramionami. Może to głupio zabrzmi, jeśli powiem, że to on zaczął, ale tak właśnie było. Spotykaliśmy się przez krótki czas, ale John nie mógł znieść, że jestem niejako jego żeńskim odpowiednikiem. I że mogłam być od niego lepsza.

-Zachowuj się profesjonalnie, Anito. Larry jest na to za młody, potrzebujemy Johna.

-Zawsze jestem profesjonalistką, Bert. Wiem, jak się zachowywać.

Westchnął.

-Gdyby nie to, że zarabiasz dla mnie tyle szmalu, już dawno temu wylałbym cię na zbity pysk.

-Sama bym odeszła- odparłam.

To w pełni odzwierciedlało nasze relacje. Łączyły nas wyłącznie wspólne interesy. Nie przepadaliśmy za sobą nawzajem, ale mogliśmy wspólnie zarabiać pieniądze. Nie ma jak wolny rynek.

2

 

W południe Bert zadzwonił i oznajmił, że mamy tę robotę.

-Bądź w biurze o czternaste, spakowana i gotowa do drogi. Pan Lionel Bayard zabierze śmigłowcem na miejsce ciebie i Larry’ego.

-Kim jest Lionel Bayard?

-To młodszy wspólnik w firmie Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein. Lubi dźwięk własnego głosu. Nie wyżywaj się za to na nim.

-Kto, ja?

-Anito, nie drwij sobie z posługacza. Może nosić garnitur za trzy tysiące dolarów, ale to tylko posługacz.

-Wstrzymam się z komentarzami, dopóki nie spotkam któregoś ze wspólników. Z całą pewnością będę miała okazję poznać osobiście Beadle’a, Beadle, Sterlinga lub Lowensteina.

-Z szefami tez nie zadzieraj- ostrzegł mnie.

-Wedle życzenia- odparłam łagodnym tonem.

-Zrobisz, co zechcesz, niezależnie od tego, co powiem, prawda?

-Rany, Bert, czy naprawdę wierzysz, że nie można nauczyć starego psa nowych sztuczek?

-Po prostu bądź tu o czternastej. Zadzwoniłem już do Larry’ego. Przyjedzie.

-Też będę, Bert. Musze tylko wstąpić jeszcze w jedno miejsce, więc nie denerwuj się, jeśli spóźnię się parę minut. 

-Nie spóźnij się.

-Zjawie się najszybciej, jak będę mogła.- Przerwałam połączenie, zanim zdążył się ze mną pokłócić.

Musiałam wziąć prysznic, przebrać się i odwiedzić gimnazjum Seckmana. Richard Zeeman pracował tam jako nauczyciel. Byliśmy na jutro umówieni. W którymś momencie Richard poprosił mnie o rękę. Co prawda jeszcze nieoficjalnie, ale byłam mu winna coś więcej niż wiadomość nagraną na automatycznej sekretarce o treści: „Wybacz, kochanie, z jutrzejszej randki nici. Muszę wyjechać z miasta”. Tak byłoby mi łatwiej, ale to byłoby tchórzostwo.

Spakowałam jedną walizkę. Wystarczy na cztery dni, może nawet nieco dłużej. Jeśli spakujesz dodatkową bieliznę i ciuchy, które będą odpowiednio dobrane, możesz przetrwać tydzień mieszcząc wszystko w niedużej walizce.

Dorzuciłam parę dodatków. Firestra kaliber 9 mm z wewnętrzną kaburą. Do tego dość amunicji, by zatopić krążownik, i dwa noże w pochewkach na przedramiona. Miałam cztery noże. Wszystkie wykonane na zamówienie. Dwa z nich przepadły. Będę musiała zamówić nowe, ale wykucie ich ręcznie trwa dość długo, zwłaszcza gdy stal ma zawierać jak największa domieszkę srebra. Dwa noże i dwie spluwy powinny wystarczyć na weekendowy wypad. Browning hi-power powędruje do kabury pod ramiennej.

Pakowanie się i kwestia uzbrojenia nie stanowiła problemu. Gorzej było z tym, w co mam się dziś ubrać. Chcieli, abym, jeśli to możliwe, ożywiła tych nieboszczyków jeszcze tej nocy. Do licha, śmigłowiec mógł dowieść nas bezpośrednio na miejsce budowy. To oznacza, że będę chodzić po błocie, kościach i rozbitych trumnach. Szpilki raczej nie wchodziły w rachubę. Tyle, że jeśli młodszy wspólnik nosi garnitur za trzy tysiące dolarów, ludzie, którzy mnie wynajęli, na pewno spodziewają się, że będę wyglądać odpowiednio. Miałam do wyboru ubiór roboczy albo pióra i krew. Jeden z klientów swego czasu poczuł się rozczarowany, że nie pojawiłam się przed nim naga i umazana krwią. Może powodów jego rozczarowania było więcej. Chyba nie miałam żadnego klienta, który protestowałby przeciwko strojowi obrzędowemu, ale dżinsy i buty do biegania jakoś nie wzbudzały u ludzi zaufania. Nie pytajcie, dlaczego.

Mogłam spakować swój kombinezon i nałożyć go na to, co będę mieć na sobie. Tak, to mi pasowało. Veronica Smis- Ronnie, mogą najlepsza przyjaciółka, namówiła mnie na kupno modnej, krótkiej granatowej spódniczki. Była trochę przykrótka, co wprawiało mnie w zakłopotanie, ale świetnie pasowała, gdy nakładałam na nią kombinezon. Nie mięła się ani nie podwijała, gdy odwiedzałam w roboczym stroju miejsca zbrodni lub cmentarze, gdzie kołkowałam wampiry. Po zdjęciu kombinezonu byłam gotowa iść do biura albo na raut. Byłam z niej tak zadowolona, że kupiłam jeszcze dwie takie spódniczki w różnych kolorach.

Jedna była karmazynowa, druga fioletowa. Nie trafiłam jak dotąd na czarną. A w każdym razie nie natrafiłam na dostatecznie długą czarną spódniczkę, abym mogła ją założyć. Fakt, w krótkich spódniczkach wydaje się wyższa. I moje nogi wydają się dłuższe. To duży atut, jeżeli masz metr pięćdziesiąt siedem. Fiolet nie pasował jednak do większości moich rzeczy, więc z konieczności wybrałam karmazynową.

Znalazłam bluzkę z krótkim rękawem w podobnym odcieniu czerwieni. Czerwień z fioletowym półtonem, zimny, ostry kolor doskonale współgrający z moją bladą cera, czarnymi włosami ciemnobrązowymi oczami. Kabura podramienna i browning hi-power 9 mm wyglądały na tym tle bardzo dramatycznie. Przez opinający mnie w tali czarny pasek przeplecione były szelki połączone z kaburą podramienną. Aby ukryć broń, wybrałam czarny żakiet z zawiniętym rękawami. Przejrzałam się w lustrze w sypialni. Spódniczka nie była o wiele dłuższa od żakietu, ale przynajmniej nie było widać pistoletu. No, powiedzmy, że trudniej go było dostrzec. Ciężko jest ukryć broń, i ile nie szyjesz ubrań na miarę u naprawdę dobrego krawca, a już kobieta ma z tym prawdziwe utrapienie.

Nałożyłam delikatny makijaż, aby nie przesadzić z czerwienią. Poza tym miałam rozstać się z Richardem na kilka dni. Delikatny makijaż jeszcze nikomu nie zaszkodził. Gdy mówię makijaż, mam na myśli cienie do powiek, róż szminkę. To wszystko. Poza wywiadem telewizyjnym, do którego nakłonił mnie Bert, nie używam podkładu.

Jeśli nie liczyć pończoch i czarnych szpilek, które nosiłam niezależnie od rodzaju spódnicy, czułam się w tym stroju swobodnie. I ile nie zapomnę, że nie wolno mi się zanadto pochylać, powinnam być bezpieczna.

Jedyną biżuterią, jaką miałam na sobie, był ukryty pod bluzką srebrny krzyżyk i zegarek na ręce. Cebula, którą miałam, zepsuła się i jakoś nie miałam okazji dać jej do naprawy. Obecnie nosiłam czarny męski zegarek dla nurków, który wyglądał na moim szczupłym nadgarstku dość dziwnie. Za to świecił za naciśnięciem przycisku, wskazywał datę i miał stoper. Kobiece zegarki nie miały takich bajerów.

Nie musiałam odwoływać jutrzejszej przebieżki z Ronnie. Veronica wyjechała z miasta. Prowadziła jakąś sprawę. Prywatni detektywi pracują przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Zapakowałam walizkę do dżipa i o trzynastej ruszyłam w kierunku szkoły Richarda. Spóźnię się do biura.  A co tam, do cholery. Zaczekają na mnie. Albo i nie. Nie darłabym sobie włosów z głowy, gdyby ominął mnie lot śmigłowcem. Nie znosiłam samolotów, samolotów helikoptery najzwyczajniej w świecie mnie przerażały.

Nie bała się latania, aż któregoś razu samolot, na którym pokładzie się znajdowałam, w ciągu kilki sekund opadł o kilkaset metrów. Oblane kawą stewardesy latały pod sufitem. Ludzie krzyczeli i modlili się. Starsza kobieta obok mnie odmawiała Ojcze nasz po niemiecku. Tak bardzo się bała, że łzy ciekły jej po twarzy. Poddałam jej rękę, a ona ją ścisnęła. Wiedziałam, że umrzemy i że już nic nie może nas uratować. Ale przynajmniej umrzemy, trzymając za rękę drugiego człowieka. Nie odejdziemy sami. Będę nam towarzyszyć łzy i słowa modlitwy. Aż tu nagle samolot wyrównał lot i okazało się, że już nic nam nie grozi. Byliśmy bezpieczni. Od tej pory nie ufam liniom lotniczym.

Zwykle w ST. Loui nie ma normalnej wiosny. Jest zima, dwa dni łagodnej pogody i letnie upały. Tego roku wiosna nadeszła wcześnie i już pozostałą. Wiał lekki, ciepły wietrzyk. Jego podmuchy niosły z sobą zapach świeżej zieleni i usuwały w cień wspomnienia mroźnej zimy. Na drzewach po obu stronach drogi widać było świeże pąki. Tu i ówdzie dostrzec można było małe fioletowe kwiatki wyglądające jak lawendowa mgiełka. Nie było jeszcze liści, ale w powietrzu czuło się już odradzającą się zieleń. Zupełnie jakby ktoś wziął ogromny pędzel i przemalował wszystko. Patrząc na nie z bliska, drzewa wydawały się nagie i czarne, ale oglądane kątem oka, nie pojedyncze, lecz całe kępy drzew zdawały się mieć lekko zielonkawy odcień.

270 Południowa to całkiem miła autostrada, przyjemnie się nią jedzie, dotrzesz nią tam, dokąd zmierzasz, w miarę szybko i sprawnie. Wyjechałam na nią przez Tesson Ferry Road. Wzdłuż tej trasy aż roi się od centrów handlowych, szpitali i barów szybkiej obsługi, a pozostawiwszy za sobą dzielnicę handlową, wjeżdżasz na teren budowy nowych osiedli mieszkaniowych, gdzie domy stoją tak blisko siebie, że niemal się stykają. Jest tu jeszcze trochę drzew i wolnej przestrzeni, ale obawiam się, że już niedługo.

Skręt na Old 21 znajduje się na szczycie wzgórza po drugiej stronie rzeki Meramec. Stoją tu głównie domy, ale są też stacje benzynowe, biura okręgu wodnego i spore pole roponośne. Potem, jak okiem sięgnąć, są już tylko wzgórza.

Na pierwszych światłach skręciłam w lewo, mijając rząd pawilonów handlowych. Droga jest tu wąska i kręta, wije się pomiędzy domami i połaciami lasu. Na podwórzach przed domami rosną żonkile. Dalej droga opada w dolinę, a na samym jej dnie, u stóp stromego wzgórza, stoi znak stop. Droga pnie się chyżo na szczyt wzgórza, gdzie skręca w lewo i jesteś już prawie u celu.

Parterowy budynek ogólniaka stoi w samym środku rozległej, płaskiej kotliny otoczonej wzgórzami. Ponieważ dorastałam na farmie w Indianie, kiedyś nazwałabym je górami. Budynek podstawówki stoi oddzielnie, ale na tyle blisko, że obie placówki mają wspólne boisko.

Zaparkowałam możliwie jak najbliżej budynku. To była moja druga wizyta w szkole Richarda i pierwsza w czasie zajęć. Wpadliśmy tu kiedyś po jakieś zapomniane przez niego papiery. Uczniów już wtedy nie było. Weszłam do budynku i natarł na mnie dziki tłum. Musiałam trafić na przerwę między lekcjami, bo uczniowie całymi chmarami przenosili się z jeden klasy do drugiej.

Nagle uświadomiłam sobie, że byłam tego samego wzrostu, a może odrobinę niższa od wszystkich, których napotkałam na swojej drodze. Otoczona tłumem przepychających się nastolatków z plecakami i książkami w ręku, poczułam, że ogarnia mnie lekka klaustrofobia. Musi istnieć jakiś krąg piekła, gdzie wiecznie masz czternaście lat i wiecznie chodzisz do ogólniaka. Jeden z niższych kręgów.

Podążyłam z prądem w kierunku klasy Richarda. Przyznaj, że ucieszyłam się, że byłam lepiej ubrana niż większość tutejszych dziewcząt. Może to małostkowe, ale w ogólniaku miałam trochę za dużo kochanego ciałka. Jeżeli ktoś chce cię wyszydzić, nie zważa, czy masz tylko nadwagę, czy po prostu jesteś gruba. Dla mnie był to wówczas spory problem i obiecałam sobie, że już nigdy nie będę gruba. I dotrzymałam słowa- raz nawet zeszczuplałam. Tak to jest, gdy jesteś najniższą dziewczyną w całej szkole.

Stanęłam z boku przy wejściu, przepuszczając kolejnych uczniów. Richard pokazywał jakieś dziewczynie coś w podręczniku. Była blondynką i nosiła flanelową koszulę narzuconą na sukienkę, która była na nią trzy numery za duża.  Na nogach miała czarne wojskowe buty, na które opuściła zrolowane białe skarpety. Był to bardzo współczesny ubiór. Gorzej z wyrazem uwielbienia malującym się na twarzy nastolatki. Była cała w skowronkach, gdyż pan Zeeman udzielał jej osobistej, prywatnej konsultacji.

Musiałam przyznać, że Richard mógł się podobać. Gęste brązowe włosy miał związane w kucyk, dzięki czemu wydawały się one krótkie i przycięte nieomal przy samej skórze. Ma wysokie, wydatne kości policzkowe i mocną szczękę z dołeczkiem w brodzie, który łagodził jego rysy i czyni go niemal nazbyt doskonałym. Jego oczy mają czekoladowy odcień i są ozdobione bardzo długimi rzęsami, o których marzy większość kobiet, a które mają nieliczni mężczyźni. Jasnożółta koszula s...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl