[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kristin Hannah
Wyspa pojednania
Summer Island
Tłumaczenie Barbara Cendrowska
Czasami można przypomnieć sobie, co się straciło, jedynie wracając do domu.
Rozdział 1
Zapadał wieczór. W mokrych po deszczu wstęgach ulic Seattle przeglądały się szare, połyskliwe wieżowce, rozpraszając nadchodzące ciemności.
Rewolucja internetowa zmieniła oblicze tego cichego niegdyś miasta. Teraz nawet po zachodzie słońca hałasy i miarowe uderzenia, dochodzące z licznych budów, wybijały stały rytm. Mogłoby się wydawać, że nowe budynki wyrastają przez noc, śmigając coraz wyżej w mokre niebo. Młodzi ludzie o purpurowych włosach, z kolczykami w nosach i w obszarpanych ubraniach mknęli przez centrum w nowiutkich, jaskrawoczerwonych ferrari.
Na narożnej działce, w modnej od niedawna dzielnicy Belltown, stała przysadzista drewniana budowla, którą postawiono tu niemal przed stu laty, gdy niewielu ludzi chciało mieszkać tak daleko od śródmieścia. Właściciele rozgłośni KJZZ nie przejmowali się, że już nie pasują do tej szykownej okolicy. Z małego lokalnego radia rozrośli się w największą stację w stanie Waszyngton. Część obecnego sukcesu zawdzięczali Norze Bridge, nowo odkrytej gwieździe radiowej.
Choć jej program „Nora uleczy ci duszę” pojawiał się na antenie zaledwie od niespełna roku, zdążył zyskać niesłychaną popularność. A tygodniowa kolumna „Nora poradzi najlepiej” zagościła na łamach ponad 2600 gazet w całym kraju.
Nora zaczęła od kącika porad w małym lokalnym dzienniku, lecz dzięki ciężkiej pracy i wizji celu, który przed sobą postawiła, szybko pięła się w górę. Kobiety w Seattle pierwsze doceniły jej wyjątkową empatię i zaangażowanie, które łączyła z poczuciem moralności; niebawem dostrzegła to też reszta kraju. Recenzenci twierdzili, że potrafi znaleźć wyjście z każdego konfliktu emocjonalnego, często też wspominali o szlachetności jej serca.
Ale mylili się. To nie brak skazy na charakterze stało się źródłem jej sukcesów. Była zwykłą kobietą, której zdarzyło się popełnić niezwykle błędy. Dzięki temu była w stanie zrozumieć wszelkie niuanse ludzkich potrzeb i strat. Co wieczór przynosiła przed mikrofon swój ładunek smutku i bólu i z tego źródła żalu wydobywała współczucie.
Zawiadywała swą karierą z precyzją lasera, dozując prasie co ciekawsze epizody ze swej przeszłości. Wielbiciele wiedzieli, że jest rozwiedziona i ma dorosłe córki. Co i dlaczego spowodowało rozpad rodziny, pozostawało — Bogu dzięki — tajemnicą.
Dzisiejszego wieczoru Nora prowadziła program. Podjechała fotelem na kółkach bliżej mikrofonu i poprawiła słuchawki. Na monitorze komputera widniała lista dzwoniących. Nacisnęła linię drugą z napisem: „Marge: Problemy między matką i córką”.
— Jak się masz, Marge. Mówi Nora Bridge.
— Jak się masz… Noro? — Z głosu biło wahanie.
Nora uśmiechnęła się. Wiedziała, że jej wielbiciele często na początku czują się niepewnie.
— W czym ci mogę pomóc, moja droga? — spytała miękko.
— Mam pewien kłopot z córką, Suki.
— Ile lat ma Suki, Marge?
— W listopadzie skończy sześćdziesiąt siedem.
Nora roześmiała się cicho.
— Niektóre rzeczy się nie zmieniają, prawda? A więc, Marge, o co chodzi z Suki?
— Cóż — prychnęła Marge. — W zeszłym tygodniu wyruszyła w rejs samotnych, a już dziś oświadczyła mi, że znowu wychodzi za mąż, za mężczyznę, którego poznała na statku. W jej wieku. — Znowu prychnęła. — Wiem, że ona chce, bym się z tego cieszyła, ale jak to możliwe?
— Kochasz córkę? — zapytała Nora.
— Zawsze ją kochałam. — W głosie Marge słychać było łkanie. — Nie wiesz, jak to jest, Noro, gdy się tak strasznie kocha córkę, a ona coraz mniej cię potrzebuje. Co będzie, jeśli za niego wyjdzie i całkiem o mnie zapomni?
Nora zamknęła oczy i skupiła myśli. Dawno już się przekonała, że słuchacze dzwonią z problemami, które ją samą bolą do żywego.
— Każda matka się tego obawia, Marge. Przy dzieciach możesz pozostać tylko wtedy, jeśli pozwolisz im pójść własną drogą. Jeżeli Suki jest tak silna jak ty, nigdy daleko nie odejdzie.
Marge szlochała cicho.
— Może do niej zadzwonię i zaproszę jej narzeczonego na kolację.
— Myślę, że to wspaniały pomysł na początek. Życzę ci powodzenia, Marge.
Nora odchrząknęła i rozłączyła się.
— No, dalej — rzekła do mikrofonu. — Wiem, że mnóstwo z was ma kłopoty rodzinne. Zadzwońcie, obu nam z Marge warto przypomnieć, że miłość nie jest aż tak krucha, jak się czasami wydaje.
Przez następne dwie godziny Nora sercem i duszą oddana była słuchaczom. Nie udawała, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, że może zastąpić lekarza albo terapię rodzinną. Usiłowała tylko ofiarować swoją przyjaźń tym skłopotanym, zwyczajnym ludziom, których nigdy nie widziała na oczy.
Gdy program wreszcie się skończył, wróciła do swego gabinetu. Tu osobiście skreśliła podziękowania dla tych słuchaczy, którzy zechcieli zostawić adresy domowe u producenta. Każdy, kto wykazał dość odwagi, by publicznie poprosić Norę o radę, zasługiwał na liścik od ulubionej bohaterki.
Po skończeniu tej czynności pospieszyła do samochodu. Na szczęście, do szpitala miała tylko parę kilometrów. Zaparkowała na podziemnym parkingu i weszła w sztuczną światłość recepcji.
Nora przychodziła tu regularnie — przez ostatni miesiąc co sobotę i wtorek — i teraz uśmiechnęła się, i pomachała znajomym pielęgniarkom, zdążając korytarzem w kierunku pokoju Eryka.
Choć często go odwiedzała, nie przychodziło jej to łatwo. Eryk Sloan był jej bliski jak syn i towarzyszenie jego walce z rakiem wiele ją kosztowało. Ale oprócz niej nie miał nikogo. Rodzice dawno spisali go na straty, nie mogąc się pogodzić z jego życiowymi decyzjami, a młodszy brat, Dean, rzadko znajdował czas na odwiedziny.
Gdy otworzyła drzwi do jego pokoju, ujrzała, że chory śpi. Włosy prawie całkiem mu wyszły, policzki miał zapadnięte i z otwartymi ustami wyglądał na mężczyznę starego i zniszczonego życiem. A przecież nie doczekał jeszcze trzydziestych pierwszych urodzin.
Podeszła doń i delikatnie pogłaskała po głowie.
Jeszcze nie rozbudzony, zamrugał powiekami, usiłując się zdobyć na chłopięcy uśmiech, co prawie mu się udało.
— Mam złe i dobre wieści — rzekł.
Dotknęła jego ramienia i poczuła, jak bardzo jest kruche.
— Jakie są dobre wieści? — zapytała.
— Koniec zabiegów.
Zbyt mocno ścisnęła go za ramię.
— A złe?
— Też koniec zabiegów. Tak postanowił doktor Calomel.
Tępo skinęła głową. W ciągu jedenastu miesięcy, które upłynęły od postawienia diagnozy, całymi nocami rozmawiali o tej chwili. Myślała nawet, że jest na nią przygotowana, ale teraz spostrzegła swoją naiwność.
Eryk zamknął oczy, a ona zastanawiała się, czy wspomina czas sprzed paru lat, gdy jego partner Charlie leżał na takim samym szpitalnym łóżku, tocząc przegraną walkę z AIDS.
Wreszcie Eryk uniósł wzrok. Widząc, że mężczyzna usiłuje się uśmiechnąć, z trudem wstrzymała łzy. W tej sekundzie mignęły jej fragmenty z całego jego życia. Oczyma duszy ujrzała go jako ośmiolatka, który siedzi przy jej kuchennym stole, pogryzając chrupki
— potargany, piegowaty chłopaczek z poobijanymi kolanami i uszami wielkości łyżki wazowej.
— Wracam do domu — powiedział cicho.
— To świetnie — odparła, uśmiechając się nieco zbyt promiennie.
— Będę cię odwiedzała w ciągu dnia. Wieczorami muszę prowadzić program, ale…
— Na wyspę. Wracam do domu.
— Czy zadzwonisz wreszcie do rodziny? — Norę złościła jego decyzja, by w pojedynkę zmagać się z rakiem, lecz Eryk był nieugięty.
— Jasne. W przeszłości bardzo mi pomogli.
— Nie utrzymywałeś z nimi kontaktu, ale teraz sytuacja radykalnie się zmieniła i doskonale o tym wiesz. Czas zawiadomić Deana. I twoich rodziców.
W jego spojrzeniu było tyle beznadziei, że chciała się odwrócić.
— A co będzie, jeśli powiem matce, że jestem umierający, a ona nadal nie zechce mnie odwiedzić?
Nora zrozumiała.
— Zadzwoń przynajmniej do brata. Jeśli zaczekasz do wtorku, odwiozę cię — rzekła z wymuszonym uśmiechem.
— Mam mało czasu. Załatwiłem już przelot. Lottie jest na miejscu i wszystko przygotowuje.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę.
— Nie powinieneś być sam.
— Dość tego. — Głos miał miękki, ale dosłyszała słabiutkie echo dawnej siły. Eryk przypominał jej, że jest dorosłym, dojrzałym człowiekiem. — Zmieńmy temat — rzekł, składając ręce. — Słuchałem twojego wieczornego programu. Matki i córki. Zawsze to przeżywasz.
— Nigdy nie wiem, co powiedzieć. Jak czułaby się Marge, gdyby wiedziała, że nie rozmawiałam z własną córką od jedenastu lat? — Norze robiło się lżej na duszy, ilekroć widziała, że Eryk rozumie, jak bolesna jest dla niej myśl o młodszej córce. — Ciekawe, co teraz robi.
Eryk zdobył się na śmiech.
— Z Ruby wszystko jest możliwe — od obiadu ze Stevenem Spielbergiem po przekłuwanie języka.
Nora zaśmiała się, po czym raptownie zamilkła.
Eryk pochylił się do przodu. W jego wzroku pojawiła się powaga.
— Ona żyje, Noro.
— Wiem. Cały czas usiłuję wykrzesać z tej myśli nadzieję.
Uśmiechnął się.
— A teraz wyciągaj chińczyka. Muszę ci poprawić humor.
* * *
Był dopiero drugi tydzień czerwca, a temperatura podskoczyła do trzydziestu ośmiu stopni. W miejscowej rozgłośni nazwali ją pokręconą falą upału, taka bowiem pogoda panuje w południowej Kalifornii dopiero w późniejszej porze roku.
Nikt nie mógł spać w takim piecu, a Ruby Bridge nie stanowiła wyjątku. Leżała wyciągnięta na łóżku, pościel zrzuciła na podłogę, do czoła przyłożyła zimny kompres.
Płynęły minuty. Czuła się okropnie samotna. Zaledwie przed paroma dniami porzucił ją chłopak, Max. Po pięciu latach wspólnego życia po prostu sobie poszedł. Zostawił tylko trochę mebli i liścik.
O dziwo, nie tęskniła za nim, prędzej za mężczyzną w ogóle. Brakowało jej drugiego talerza na stole, drugiego ciała w łóżku. Najbardziej doskwierała jej niemożność udawania, że jest zakochana.
O siódmej rano zadźwięczał budzik. Ruby wysunęła się z łóżka, lśniąca od potu, i ruszyła do łazienki, gdzie wzięła letni prysznic. Jeszcze nie skończyła się wycierać, a znów była spocona. Podniosła z podłogi czarne spodenki z poliestru, z plamami tłuszczu, oraz ci — śniętą obok białą bawełnianą bluzkę, ubrała się i wyszła na lejący się z nieba żar.
Zeszła do swego zdezelowanego volkswagena garbusa z 1970 roku. Po kilku próbach silnik wystartował i Ruby pojechała do „Hasz House Irmy”, szykownej restauracji, w której pracowała od prawie trzech lat.
Nigdy nie zamierzała zostać kelnerką. Miało to być tymczasowe zajęcie, umożliwiające płacenie rachunków, póki nie stanie na nogi, nie wzbudzi sensacji w którymś z miejscowych klubów komediowych, nie zostanie gwiazdą popularnych programów, wreszcie nie zagra głównej roli w serialu komediowym. Lecz w wieku dwudziestu siedmiu lat, po niemal dziesięcioletnich próbach podbicia świata komedii, Ruby niebezpiecznie zbliżała się do granicy, kiedy to zacznie się mówić, że jest na to „za stara”. Wszyscy wiedzieli, że jeśli człowiekowi nie uda się do trzydziestki, jest skończony.
Zatrzymała się na zatłoczonym parkingu i ruszyła powoli do restauracji. Gdy otworzyła frontowe drzwi, nad jej głową zadźwięczał dzwoneczek.
Irma, której drogę torowała fryzura wielkości trzypiętrowego ula, ruszyła ku Ruby, po czym stanęła tuż przed nią. Grubo wymalowane tuszem oczy zwęziły się.
— Miałaś tu być wczoraj wieczorem.
Ruby zamrugała.
— O Boże.
— Zwalniam cię — rzekła Irma. — Nie możemy na ciebie liczyć. Debbie musiała pracować wczoraj na dwóch zmianach. Twój ostatni czek jest do odebrania w kasie. Zwrotu stroju oczekuję najpóźniej jutro. Wypranego.
Wargi Ruby drżały.
— Daj spokój, Irmo, potrzebuję tej pracy.
— Przykro mi. Naprawdę. — Odwróciła się i odeszła.
Ruby stała tam przez minutę, wdychając znajomą mieszaninę woni syropu klonowego i tłuszczu. Potem wzięła czek z kontuaru i wyszła z restauracji.
Wsiadła do samochodu i jeździła bez celu, to w górę ulicy, to w dół. Wreszcie, gdy doznała uczucia, że twarz roztapia się jej i spływa z czaszki, zatrzymała się przed wieżowcem na bulwarze Wilshire. Zanim zdążyła to sobie wyperswadować, podeszła do windy i wjechała na ostatnie piętro. Kiedy drzwi się otworzyły, przeszła szparko holem do biura swojego agenta.
Recepcjonistka, Maudeen Wachsmith, siedziała z nosem w romansie. Prawie nie unosząc wzroku, rzekła:
— Cześć, Ruby. Dziś jest zajęty. Musisz się umówić.
Ruby przemknęła obok niej i gwałtownym gestem otworzyła drzwi.
Jej agent, Valentine Lightner, siedział za szklisto połyskującym blatem olbrzymiego biurka. Gdy ujrzał Ruby, uśmiech przeszedł w marsa.
— Ruby, nie spodziewałem się ciebie… prawda?
Maudeen dopadła pleców Ruby.
— Bardzo przepraszam, panie Lightner.
Uniósł smukłą dłoń.
— Nic się nie stało, Maudeen. — Odchylił się na krześle. — Więc o co chodzi, Ruby?
Zaczekała, aż sekretarka wyjdzie.
— Czy ta praca na statku wycieczkowym jest jeszcze aktualna? Śmiała się z niej przed trzema miesiącami — wiadomo, że statki wycieczkowe to pływające kostnice talentu — ale teraz już nie uważała, by to zajęcie było poniżej jej godności. Raczej może powyżej.
— Robiłem, co mogłem, Ruby. Piszesz naprawdę śmieszne kawałki, to prawda, ale mało, że się stawiasz, to stawiasz jeszcze warunki. Spaliłaś za sobą zbyt wiele mostów w tej branży. Pamiętasz tę rolę w serialu, którą ci załatwiłem z takim trudem? Spowolniłaś tempo produkcji już w pierwszym tygodniu, a wszyscy szaleli, pisząc kolejne poprawki.
— Postać, którą grałam, to kretynka. Nie miała ani jednej zabawnej kwestii.
Val patrzał na nią zwężonymi oczyma.
— Mam ci przypomnieć, że inna — mniej utalentowana aktorka — zarabia po trzydzieści tysięcy dolarów za odcinek, wygłaszając to, co jej każą?
Ruby opadła na głęboki skórzany fotel, stojący przed biurkiem.
— Jestem spłukana. Irma wyrzuciła mnie z knajpy.
— No, to zadzwoń do matki.
— Nie zaczynaj, Val — powiedziała cicho.
— Spróbuję w Azji — westchnął. — Za oceanem przecież uwielbiają amerykańskich komików. Może mogłabyś pojechać w trasę po nocnych klubach.
Zamrugała, już widząc siebie w jednym z tych barów, do których przychodzą mężczyźni, by oglądać nagie kobiety, wijące się w górę i w dół srebrzystych słupów.
Val był zawsze jej orędownikiem, największym wielbicielem. Pracował dla niej od dawna — od pierwszych jej kroków w komedii. Ale w ciągu ostatnich lat rozczarowywała go. Nie wiedziała, co jest z nią nie tak, z wyjątkiem tego, że była wiecznie zła.
— Doceniam wszystko, co dla mnie robisz, Val. Wiem, że ciężko jest załatwić zajęcie primadonnie pozbawionej talentu.
— Talentu ci nie brakuje — odrzekł. — Potrafisz rozjaśnić pokój swoim uśmiechem, a dowcip masz ostry jak brzytwa. Pozwól, że cię o coś zapytam. Kiedy przestałaś się uśmiechać, Ruby?
Oczywiście znała odpowiedź. Zdarzyło się to w ostatniej klasie szkoły średniej, ale nie chciała się w to zagłębiać.
— Nie wiem.
Pragnęłaby opowiedzieć Valowi, jaka się czuje przerażona, jak bardzo jest samotna. Ale nie mogła tego zrobić. Żeby nie wiem jak Ruby się starała, musi trzymać się na baczności. Uczucia były w niej ciasno upchnięte, hermetycznie zapieczętowane, tak by żadna rana i żadne wspomnienie nie straciło nic ze świeżości.
Podniosła się.
— No cóż — westchnęła, prostując ramiona. Miała przelotne uczucie, że wygląda idiotycznie: zraniona jaskółka, usiłująca zrobić wrażenie na wędrownym sokole. — Chyba pójdę do domu i zacznę się uczyć japońskiego.
— Dzielna dziewczynka — Val uśmiechnął się słabo. — A ja podzwonię w sprawie Azji.
— Dzięki. Sajonara. — Wygięła palce w geście najserdeczniejszego kalifornijskiego pozdrowienia, po czym starała się wymaszerować z gabinetu z podniesionym czołem. Głupio się czuła w przepoconym uniformie kelnerki i gdy tylko wyszła z biura, dała sobie spokój ze sztucznym uśmiechem.
Po opuszczeniu budynku skierowała się na parking. Za przednią szybę zatknięto bilet parkingowy. Wyciągnęła kwitek zza wysłużonej wycieraczki i zwinęła go w kulkę. Czy ktoś rzeczywiście spodziewał się, że właściciel tej pułapki na szczury zapłaci za parking? Równie dobrze można było zostawić ów bilecik na poduszce w schronisku dla bezdomnych. Poczuła palące ukłucie łez.
* * *
Czerwiec tego roku był ciężkim miesiącem w Seattle. To właśnie o tej porze, gdy kwitły peonie i ostróżki, miejscowi zaczęli narzekać, że czują się oszukani. Deszcze zaczęły się w październiku. W ostatnim tygodniu maja nawet ci mieszkańcy, którzy potraktowali ów rodzaj aury jako meteorologiczne wyzwanie, mieli dość. Znosili fatalną pogodę przez niemal dziewięć miesięcy, a zatem minęła już najwyższa pora, by słońce ich wyzwoliło.
Tymczasem nadal lało w dniu, kiedy Nora Bridge obchodziła swoje pięćdziesiąte urodziny. Nie uznała pogody za zły omen ani wróżbę nieszczęścia, a może powinna była.
Stała przy oknie w swoim biurze, sącząc ulubiony napój — szampan Mumm z kawałkiem świeżej brzoskwini. Na parapecie leżały dziesiątki kartek urodzinowych. Najcenniejszą przysłała starsza córka, Caroline. Oczywiście radość z tej pocztówki przyćmiewał fakt, że znowu w tym roku nie otrzymała życzeń od Ruby.
Nora przez krótki czas pławiła się w smutku, po czym otrząsnęła się zeń. Zawdzięczała tę umiejętność piętnastu latom prowadzenia terapii — potrafiła zdystansować się wobec swoich uczuć. Odwróciła się od okna i zerknęła na kryształowy zegar, stojący na jej biurku. Wskazywał czwartą trzydzieści osiem.
Wiedziała, że wszyscy są na dole, w sali konferencyjnej, zastawiając stoły jedzeniem, butelkami szampana, talerzami pełnymi pokrojonych brzoskwiń. Asystentki, publicyści, personel redakcyjny, producenci — cały zespół przygotowywał przyjęcie „niespodziankę” dla najnowszej gwiazdy radiowej.
Nora odstawiła kieliszek szampana, po czym opuściła gabinet. Weszła do sali konferencyjnej.
Ale nie zastała w niej nikogo. Długi stół był pusty, nie ustawiono na nim żadnych potraw. Szeroka wstęga z napisem: Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin zwisała smętnie z górnych lamp. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś zaczął przystrajać salę na przyjęcie, po czym nagle przerwał.
Dopiero po chwili Nora zauważyła dwóch mężczyzn, stojących z lewej: Boba Whartona, właściciela i zarazem dyrektora stacji, oraz Jasona Close’a, głównego radcę prawnego rozgłośni.
— Bob, Jason, jak się macie. Miło was widzieć — rzekła z ciepłym uśmiechem Nora.
Mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia.
— Mamy złe wieści — powiedział Bob. Jason minął dyrektora i podszedł do Nory.
— Bob dostał dziś telefon od niejakiego Vince’a Corella. Nora poczuła się, jakby znienacka wymierzono jej policzek.
— Twierdzi, że miał z tobą romans, kiedy byłaś mężatką. I że jak mu zapłacimy, będzie siedział cicho.
— Romans, Noro! — powtórzył gniewnie Bob, aż koło ust pojawiły mu się kropelki śliny. — Kiedy twoje dzieci były w domu. Szkoda, że nic nam o tym nie powiedziałaś.
— Mogę się upierać, że kłamie — rzekła i aż zamrugała, słysząc zdyszany ton swego głosu, z którego biła rozpacz.
Jason otworzył teczkę i wyjął grubą kopertę, którą wręczył Norze. Otworzyła ją drżącymi rękami. W środku były czarno–białe fotografie. Wyciągnęła do polowy zdjęcie, leżące na samej górze.
— O Boże — wyszeptała. Wcisnęła je z powrotem do koperty. — Trzeba to jakoś powstrzymać. To są prywatne fotografie.
— Owszem — rzekł Jason. — Jego. Najwyraźniej wiedziałaś, że cię fotografuje. Pozujesz.
Popatrzyła na nich.
— Ile on chce?
Nastąpiła nabrzmiała cisza.
— Pół miliona dolarów — powiedział Jason.
— Mogę zdobyć taką sumę…
— Pieniądze nigdy do końca nie ukręcą łba takiej sprawie, Noro. Wiesz o tym doskonale.
Zrozumiała natychmiast.
— Odmówiłeś mu — rzekła drewnianym głosem. — Teraz chce to zanieść do brukowców.
Jason przytaknął.
— Przykro mi, Noro.
— Mogę wytłumaczyć to mojej publiczności — zaczęła. — Zrozu…
— Udzielasz porad o charakterze moralnym, Noro. — Bob potrząsnął głową. — Będzie skandal jak wszyscy diabli. Gdy te zdjęcia wyjdą na jaw, natychmiast stracimy reklamodawcow. Tworzyliśmy twój wizerunek jako coś w rodzaju współczesnej wersji Matki Teresy. Teraz wychodzisz bardziej na jakąś hollywoodzką wampirzycę.
Nora usiłowała zachować pozory spokoju.
— Więc co zrobimy?
— Chcemy, żebyś dała sobie spokój na jakiś czas. — Jason delikatnie dotknął jej ramienia. — Przez ostatnie dziesięć lat tłumaczyłaś ludzom, że powinni dotrzymywać zobowiązań i stawiać rodzinę na pierwszym miejscu. Jak myślisz, ile czasu minie, nim prasa wywęszy, że od dnia rozwodu nie rozmawiałaś z własną córką?
I tak Nora straciła panowanie nad swoim życiem.
— To się rozmydli — wyszeptała, wiedząc w głębi serca, że nie ma racji. — Wezmę urlop na parę tygodni. Zobaczymy, co się z tego naprawdę wykluje.
— Oficjalnie — rzekł Jason — to zaplanowane wakacje. Nie przyznamy, że mają coś wspólnego ze skandalem.
— Dzięki.
— Mam nadzieję, że jakoś to przeżyjesz. Wszyscy życzymy ci jak najlepiej.
Zapadła niezręczna cisza. Jason i Bob przeszli obok Nory. Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem.
A ona stała, teraz już samotnie, mając oczy zalane łzami. Po jedenastu latach harówki po siedemdziesiąt godzin tygodniowo wszystko się rozpadło z powodu kilku rozebranych zdjęć, zrobionych całe wieki temu. Teraz jej hipokryzję dostrzeże świat, a także — o Boże — córki.
Dowiedzą się w końcu, że ich matka miała romans i że je okłamała, gdy przed laty odeszła od ojca.
* * *
Tętniący ból rozsadzał skronie Ruby. Cały dzień przespała niespokojnie, budząc się co jakiś czas. W końcu, potykając się, przeszła do saloniku, oparła się o ścianę i osunęła na krzesło z nogami wyciągniętymi przed siebie. Powinna zejść do sklepiku i kupić gazetę, ale na samą myśl o czytaniu ogłoszeń w poszukiwaniu pracy poczuła, że wszystko jej się wywraca w środku.
Zadzwonił telefon. Ruby nie chciała go odbierać. Na pewno nie usłyszy niczego dobrego. W najlepszym wypadku będzie to Caroline, jej starsza siostra, kobieta sukcesu, matka dwojga idealnych dzieci i żona wielkiego, przystojnego chłopa.
A może tata w końcu sobie o niej przypomniał, ale Ruby wątpiła w to. Od czasu, gdy ożenił się powtórnie i założył drugą rodzinę, bardziej interesowało go karmienie dziecka o północy niż losy dorosłej córki. Telefon dzwonił i dzwonił.
W końcu przeczołgała się przez wytarty dywan i podniosła słuchawkę po czwartym sygnale.
— Halo? — Usłyszała warczenie w swoim głosie.
— To ja, skarbie, twój ulubiony agent.
Zmarszczyła brwi.
— Val? Masz coś za bardzo wesoły głos, zważywszy na to, że moja kariera kręci się w muszli klozetowej.
Val roześmiał się. Był to gromki, dudniący dźwięk.
— Bo mi wesoło. Nie uwierzysz, kto do mnie dzisiaj zadzwonił. — Słychać było niemal dotykalną ciszę. — Joe Cochran. Ktoś mu nawalił i chce zaangażować ciebie do jutrzejszego programu.
Jakim cudem świat może wirować tak szybko? Wczoraj Ruby tkwiła w zabagnionym stawku, dziś sięgnął po nią gospodarz najgłośniejszego programu, którego każde kolejne wydanie było wydarzeniem. Przestrzegał wprawdzie zasad politycznej poprawności, ale ponieważ nadawano go w sieci kablowej, pojawiały się w nim nader smakowite kawałki. Występ u Cochrana to marzenie każdego młodego komika.
— Masz dwuminutowe wejście. Dziecino, to jest to. Przyślę po ciebie samochód jutro o jedenastej rano.
— Dzięki, Val. — Nie straciła całkiem głowy, toteż nim odłożyła słuchawkę, zdążyła jeszcze zapytać: — Hej, a jaki jest temat programu?
— Nazywa się: „Zbrodnia i kara, czyli: czy tata i mama są wszystkiemu winni”.
— Zgodzili się na mnie, ponieważ jestem jej córką.
— A co to ciebie obchodzi?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]