[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dziecięca paplanina

W mieszkaniu kupca zebrało się liczne dziecięce towarzystwo: były to dzieci ludzi bogatych i znacznych; kupcowi dobrze się powodziło. Był człowiekiem uczonym, chodził nawet na uniwersytet, co stanowiło zasługę jego ojca, dzielnego człowieka; ten początkowo był tylko handlarzem bydła, ale uczciwością i pracą zdobył majątek, który kupiec jeszcze pomnożył. Posiadał rozum i nawet serce, ale mniej o tym mówiono aniżeli o jego pieniądzach.
Bywali u niego ludzie wytworni, arystokracja krwi i arystokracja ducha, bywali też ludzie posiadający jedno i drugie - szlachetną krew i rozum, albo tacy, którzy nie mogli się pochwalić ani jednym, ani drugim. Teraz zebrało się tam towarzystwo dzieci, dzieci rozmawiały ze sobą, a dzieci rozmawiają szczerze. Była wśród nich śliczna, mała dziewczynka, ale bardzo zarozumiała: to służba zepsuła ją pochlebstwami, rodzice bowiem byli na to zbyt rozsądni. Ojciec jej był szambelanem - dziewczynka wiedziała, że to strasznie dużo znaczy.
- Jestem dzieckiem szambelana - mówiła. Mogłaby równie dobrze być dzieckiem z sutereny, bo na to, aby być jednym lub drugim, nie ma się żadnego wpływu; i opowiedziała innym dzieciom, że jest dobrze urodzona, i dodała, że jeżeli się nie jest "urodzonym" - pozostaje się niczym; wtedy nie pomaga żadna nauka ani pilność, o ile się nie jest "urodzonym", nie można nic osiągnąć.
A ci, których nazwisko kończy się na "sen" - mówiła - z tych nic już w świecie nie będzie, trzeba się wziąć pod boki i z daleka trzymać od tych "sen, sen" - i to mówiąc podparła się swymi ślicznymi rączkami pod boki; chciała pokazać, jak się to powinno robić. Jej rączki były prześliczne, była doprawdy zachwycająca.
Córeczka kupca rozgniewała się bardzo; jej ojciec nazywał się Madsen, wiedziała, że jego nazwisko kończyło się na "sen", odpowiedziała jej więc, jak tylko mogła najdumniej:
- Mój ojciec może kupić karmelków za sto talarów i wyrzucić je przez okno. Czy twój ojciec to potrafi?
- A mój - powiedziała córeczka literata - może twego ojca i twego ojca, i wszystkich ojców opisać w gazecie. Moja matka mówi, że wszyscy ludzie boją się go, bo ojciec rządzi całym pismem.
I dziewczynka podniosła głowę do góry, jak gdyby była prawdziwą księżniczką, która może zadzierać głowę do góry.
Ale za uchylonymi drzwiami stał biedny chłopiec i zaglądał przez szparę do środka. Nie wolno mu było nawet wejść do pokoju, gdyż był biedny. Kręcił kucharce rożen, a za to pozwoliła mu zajrzeć do dzieci, które tak wesoło się zabawiały. Była to dla niego wielka przyjemność.
"Gdybym to ja mógł być jednym z nich!" - myślał, a potem usłyszał to, co tam mówiono, i sprawiło mu to dużą przykrość. Rodzice chłopca nie mieli ani jednego grosza schowanego na dnie kuferka i gazety też nie mogli prenumerować, nie mówiąc już o tym, aby w niej pisać, ale najgorsze było to, że nazwisko jego ojca, tak jak jego własne nazwisko, kończyło się na "sen". A więc nic już z niego nie będzie w życiu. Było to bardzo smutne. Ale wiedział przynajmniej jedno, że był urodzony. To było zupełnie pewne.
Wszystko to działo się jednego wieczora. Potem przeszło wiele lat i dzieci wyrosły na ludzi. W mieście wznosił się wspaniały dom, w którym znajdowały się cudne rzeczy, wszyscy ludzie chcieli ten dom oglądać, nawet ci, którzy mieszkali za miastem, przybywali do miasta, aby obejrzeć ten dom.
Które z tych dzieci, o których opowiadaliśmy, mogło nazwać ten dom swoim domem? Myślicie, że to łatwo zgadnąć? Okazuje się, że wcale niełatwo. Dom należał do tego biednego chłopca; pomimo że nazwisko jego kończyło się na "sen", jednak coś z niego wyrosło, nazywał się bowiem - Thorvaldsen.
A troje innych dzieci - dzieci szlachetnej krwi, i te dumne ze swego majątku, i dzieci arystokratów ducha? Żadne z nich nie wyróżniło się niczym zasługującym na uwagę. Wyrosły wszystkie na przyzwoitych ludzi, gdyż w istocie były to dobre dzieci; to, o czym niegdyś myślały i mówiły, było przecież jedynie dziecięcą paplaniną.

TRZY SIOSTRY U WŁADCY WICHRÓW

W osadzie na dalekiej Północy żył starzec, który miał trzy córki. Najmłodsza była najładniejsza i miała najwięcej rozumu.
Biednie im się żyło. Ich skórzana jurta była dziurawa i połatana. Mieli za mało ciepłej odzieży futrzanej. Kiedy ścisnęły najgorsze mrozy, siedzieli w jurcie i grzali się przy ognisku. Ale na noc gasili ogień i kładli się spać, a wtedy marzli aż do rana.
Jakoś w połowie zimy zawyła nad tundrą straszliwa wichura ze śnieżycą. Wieje dzień, wieje drugi, wieje trzeci — wydaje się, że porwie z sobą skórzaną jurtę. Ludzie nie mogą wyjść na dwór, siedzą w jurcie zziębnięci i głodni.
Starzec z córkami słucha, jak wyje zamieć, wreszcie mówi tak:
— Zawierucha sama się nie skończy. Wypuścił ją na świat Kotura, pan wiatrów. Pewno się gniewa. Widać chce, żebyśmy mu przysłali dobrą żonę. Idź ty, najstarsza córko. Idź, proś go, żeby wstrzymał zamieć. Jak nie pójdziesz, zginie cały nasz lud.
— Jakże mam pójść? — pyta córka. — Nie znam drogi.
— Dam ci małe saneczki. Pchnij je pod wiatr i pójdź za nimi. Wicher będzie ci rozwiązywać rzemyki u kożucha. Nie zatrzymuj się, nie wiąż ich. Wicher będzie ci nabijać śnieg do futrzanych butów. Nie przystawaj, nie wytrząsaj śniegu. Spotkasz wysoką górę. Wejdź na nią. Tam się zatrzymaj, zawiąż rzemyki u futra i wysyp śnieg z butów. Kiedy będziesz na tej górze, przyleci ptaszek. Będzie chciał usiąść ci na ramieniu. Nie odpędzaj ptaszka. Pogłaskaj go, ogrzej. Potem siądź na sanki i spuść się z góry. Sanki zawiozą cię przed wejście do jurty Kotury. Wejdź tam. Niczego nie ruszaj. Usiądź i czekaj. Przyjdzie Kotura. Rób, co ci każe.
Najstarsza córka ubrała się, stanęła za sankami, pchnęła je pod wiatr i poszła za nimi.
Kiedy wicher rozwiązał jej rzemyczki u futra — zatrzymała się i zawiązała je. Kiedy śnieg nasypał jej się do butów — przystanęła i wysypała go. Długo szła i szła w zawierusze, wreszcie doszła do góry. Wdrapała się na nią z trudem. Wtem przyleciał ptaszek i chciał usiąść na jej ramieniu. Zaczęła machać rękami, więc ptaszek krążył, krążył, ale usiąść nie śmiał i odleciał.
Dziewczyna siadła na sanki, a sanki zawiozły ją prosto przed wejście do jurty Kotury.
Weszła tam, patrzy — leży pieczone mięso jelenie. Rozpaliła ogień, ogrzała się i zaczęła odrywać tłuszcz z pieczeni. Jadła kawał po kawałku. Dużo zjadła, bardzo dużo.
Wtem usłyszała, że ktoś podchodzi do jurty. Uchyliła się skóra u wejścia i wszedł młody olbrzym. To był Kotura, pan wichrów. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:
— Skąd przyszłaś? Czego tu chcesz?
— Ojciec przysłał mnie do ciebie.
— Po co?
— Żebyś mnie wziął za żonę.
— Wstań i ugotuj mięso, które przyniosłem z polowania. Dziewczyna ugotowała mięso. Kotura kazał jej podzielić je na dwie równe części i powiedział.
— Jedną połowę my będziemy jedli, a drugą włóż do niecułki i zanieś do sąsiedniej jurty. Nie wchodź tam, tylko poczekaj u wejścia. Wyjdzie do ciebie stara kobieta. Oddaj jej mięso i czekaj, aż ci wyniesie niecułkę.
Dziewczyna wzięła mięso i wyszła z jurty. A zawierucha dokoła wyje, śnieżyca sypie, mroźna wichura szarpie — nie widać nic. Co można znaleźć w taką zamieć?
Dziewczyna odeszła trochę w bok. Postała, pomyślała — i wyrzuciła mięso w śnieg. Wróciła do jurty z pustą niecułką.
Kotura popatrzył na nią i zapytał:
— Zaniosłaś mięso?
— Zaniosłam.
— Pokaż niecułkę. Zobaczę, co dostałaś za to. Dziewczyna pokazała pustą niecułkę. Kotura nic nie powiedział. Podjadł sobie i położył się spać.
Na drugi dzień rano wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie i rozkazał:
— Idę na polowanie, a tymczasem wypraw te skóry i uszyj mi z nich ubranie, kapce i rękawice. Kiedy wrócę, przekonam się, co potrafisz.
Poszedł polować w tundrze, a dziewczyna wzięła się do roboty.
Wtem uniosła się skóra u wejścia. Siwa, stara kobieta weszła do jurty i poprosiła:
— Coś mi wpadło do oka, nie mogę tego wyjąć. Pomóż mi.
— Nie mam czasu! — zawołała dziewczyna. — Nie przeszkadzaj mi w robocie!
Staruszka nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i wyszła.
Dziewczyna została sama. Gniecie skóry, skrobie, kraje nożem, szyje odzież dla Kotury. Szyje byle jak, bo strasznie się śpieszy, żeby zdążyć. Jeden dzień to za mało czasu. Zresztą nie ma czym uszyć porządnie.
Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:
— Odzież dla mnie gotowa?
— Gotowa.
Kotura pomacał — skóry twarde, źle wyprawione. Obejrzał — zeszyte krzywo, nie na jego, miarę. Rozgniewał się i wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.
Zawierucha sypnęła śniegiem jeszcze gęściej, zawyła jeszcze okrutniej.
Siedzi starzec w swojej jurcie dniem i nocą, słucha wycia wichury. Wreszcie mówi tak:
— Najstarsza córka nie posłuchała mnie. Zrobiła nie tak, jak jej kazałem. Dlatego zamieć nie ustaje. Kotura się gniewa. Druga moja córko, zbieraj się w drogę.
Zrobił saneczki, powiedział jej to samo, co mówił najstarszej, i wysłał ją do Kotury,
Sam siedzi z najmłodszą córką i czeka, aż zadymka ustanie.
Średnia córka pchnęła saneczki pod wiatr i poszła za nimi. Po drodze wiatr rozwiązał jej rzemyki u futra, przewiała ją mroźna wichura. Nabiło jej śniegu do butów, nogi jej zmarzły. Nie wytrzymała. Za wcześnie zawiązała rzemyczki, za wcześnie wysypała śnieg. A na górze odpędziła ptaszka.
Zjechała na saneczkach pod jurtę Kotury. Weszła, rozpaliła ogień i najadła się jeleniej pieczeni. Kiedy wrócił Kotura, ugotowała mięso, jak kazał. Ale nie odniosła połowy staruszce, tylko wyrzuciła mięso w śnieg. A Koturze powiedziała, że odniosła.
Na drugi dzień rano Kotura dał jej surowe skóry jelenie do wyprawienia i uszycia, a sam poszedł polować w tundrze.
Tymczasem przyszła staruszka i poprosiła dziewczynę, żeby wyjęła to, co jej wpadło do oka. Ale dziewczyna nie chciała pomóc i staruszka poszła sobie.
Kotura wrócił i rozgniewał się znowu, że skóry są twarde i odzież źle uszyta. Wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.
Zawierucha nie ustawała.
Starzec czekał, czekał, wreszcie posłał do Kotury najmłodszą, ukochaną swoją córkę.
Dziewczyna wyszła z jurty, pchnęła sanki pod wiatr i poszła za nimi. A zadymka wyje, szarpie, chce zwalić ją z nóg, oślepić i zabić.
Dziewczyna idzie i przypomina sobie, co ojciec mówił, słowo po słowie.
Wicher rozwiązuje jej rzemyczki, wgryza się pod futro — dziewczyna nie zatrzymuje się, żeby je zawiązać, śnieg pcha się do butów i mrozi jej nogi — dziewczyna nie przystaje, żeby go wysypać. Brnie przez zaspy, idzie i idzie.
Napotkała wielką górę. Weszła na nią, pchając przed sobą sanki. Na górze przystanęła, zawiązała rzemyczki i wysypała śnieg. Przyleciał ptaszek i usiadł jej na ramieniu. Dziewczyna pogładziła jego piórka i ogrzała go oddechem. Ptaszek odleciał, ona siadła na sanki i zjechała prosto przed jurtę Kotury.
Weszła do jurty. Nic nie tknęła, tylko usiadła i czekała.
Wtem ktoś uchylił skórę u wejścia i ukazał się młody olbrzym. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:
— Skąd przyszłaś? Czego tu chcesz?
— Ojciec przysłał mnie do ciebie.
— Po co?
— Kazał mi poprosić ciebie, żebyś wstrzymał zamieć. Jeżeli tego nie zrobisz, to wymrą wszyscy ludzie w naszej osadzie.
— Rozpal ogień i ugotuj mięso — rozkazał Kotura. — Głodny jestem. A i ty, widzę, nic nie jadłaś jeszcze.
Dziewczyna prędko ugotowała mięso. Olbrzym najadł się, dał dziewczynie jeść, a połowę mięsa kazał jej odnieść do sąsiedniej jurty.
Dziewczyna wzięła niecułkę z mięsem i wyszła. A zawierucha wyje dokoła, śnieżyca sypie — nie widać nic. Dokąd iść? Gdzie szukać tamtej jurty? Dziewczyna postała, pomyślała — i poszła przed siebie.
Wtem przyfrunął ten sam ptaszek, co to przyleciał do niej na górze. Zatrzepotał skrzydełkami tuż przy jej twarzy, jakby ją wołał za sobą. Dziewczyna poszła za ptaszkiem. Gdzie ptaszek leci, tam i ona idzie.
Szła, szła przez zaspy, aż tu z boku zamigotała jej jakaś iskierka. Ucieszyła się i poszła w tę stronę, myślała, że to jurta.
Podeszła blisko — nie widać jurty, tylko pagórek pod śniegiem. A ten pagórek dymi.
Dziewczyna obeszła go dokoła, trąciła nogą — osypał się śnieg i zobaczyła wejście. Wyjrzała stamtąd siwa staruszka i zapytała:
— Coś ty za jedna? Czego tu chcesz?
— Babciu, przyniosłam mięso. Kotura mi kazał oddać je wam.
— Kotura kazał? No to daj. A sama poczekaj na dworze. Stoi dziewczyna przed pagórkiem i czeka.
Wreszcie znów otworzyło się wejście, wyjrzała staruszka i oddała jej niecułkę. Coś w niej było, ale dziewczyna nic nie ruszała, tylko zawróciła do jurty Kotury.
— Gdzieś chodziła tak długo ? — zapytał Kotura. — Znalazłaś staruszkę ?
— Znalazłam.
— Oddałaś jej mięso?
— Oddałam.
— Pokaż niecułkę. Zobaczę, co ci dała za to.
Kotura zajrzał do niecułki, a tam były noże, skrobaki, międlarki, wszystko, czego potrzeba do wyprawienia skór. Były też stalowe igły.
Roześmiał się Kotura i powiedział:
— Dostałaś wiele pożytecznych rzeczy! Wszystko to ci się przyda.
Na drugi dzień rano Kotura wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie. Kazał dziewczynie wyprawić je i uszyć dla niego ubranie, kapce futrzane i rękawice.
— Jak dobrze uszyjesz, to cię wezmę za żonę — powiedział. Poszedł. Dziewczyna zabrała się do roboty. Teraz dopiero przydał jej się podarek staruszki: miała wszystkie potrzebne narzędzia.
Jednak nie sposób tyle zrobić przez jeden dzień, ile kazał Kotura, choćby się miało najlepsze narzędzia. Ale dziewczyna nie traciła czasu na rozmyślania nad tym, czy zdąży, tylko pracowała ze wszystkich sił.
Wygniata skóry, skrobie, kraje, szyje. Robi, co może.
Wtem staje u wejścia staruszka i mówi:
— Pomóż mi. Coś mi wpadło do oka i nie mogę sama tego wyjąć.
Dziewczyna nie powiedziała: „nie mam czasu", tylko odłożyła robotę na bok i wyjęła pyłek z oka staruszki. Poznała przy tym, że to ta sama stara kobieta, do której odnosiła mięso.
— Już dobrze, już mnie oko nie boli — powiedziała staruszka. — Teraz zajrzyj mi do prawego ucha.
Dziewczyna zajrzała do prawego ucha staruszki i przestraszyła się.
— Co tam zobaczyłaś? — zapytała staruszka.
— Babciu, w twoim uchu siedzi jakaś dziewczyna.
— To czemu jej nie zawołasz? Zawołaj ją, ona ci pomoże. Ucieszyła się najmłodsza siostra i zawołała tamtą dziewczynę do pomocy. Wtem z ucha staruszki wyskoczyła nie jedna, tylko aż cztery młode dziewczęta. Wszystkie zabrały się do roboty: wygniatają skóry, skrobią, kroją, zeszywają. Pięć robotnic to nie to samo co jedna, wszystko uszyły w mig.
Wtedy staruszka schowała swoje cztery córki do ucha i wyszła z jurty.
Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:
— Uszyłaś wszystko, co ci kazałem?
— Uszyłam.
— Pokaż, to obejrzę i przymierzę.
Pomacał Kotura odzież — skóry miękkie. Nałożył na siebie — wszystko w sam raz. Nie za wąskie, nie za szerokie, skrojone w miarę, zeszyte mocno i równo. Uśmiechnął się i powiada:
— Spodobałaś mi się. Mojej matce i moim czterem siostrom także się podobasz. Pracujesz dobrze. I dzielna jesteś, przyszłaś odważnie w taką wichurę i zamieć, żeby twój lud nie zginął. Bądź moją żoną! Zostań w mojej jurcie.
Zaledwie to powiedział, w całej tundrze wicher przestał wiać, śnieg przestał padać i zawierucha ucichła. Ludzie zamiast się kryć i marznąć, powychodzili ze swoich jurt i cieszyli się.
Staruszek wyszedł także z jurty. Uśmiechnął się. Wiedział, że jego ukochana córka ocalała.

Hans Christian Andersen-Brzydkie Kaczątko

Prześlicznie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies jeszcze zielony, na łąkach stogi pachnącego siana. Bociany przechadzały się powoli na wysokich, czerwonych nogach, klekocąc po egipsku, bo takim językiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wielkie lasy, cieniste, szumiące, a w nich głębokie i ciche jeziora. Prześlicznie, cudownie było na wsi.
Jasne słońce oświetlało stary dwór na pochyłości wzgórza, otoczony murem i szeroką wstęgą wolno płynącej wody. Z muru zwieszały się pnące rośliny, a liście łopianu schylały się aż do wody. I było pod nimi cicho i ciemno jak w cienistym lesie.
Pod jednym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i siedziała na jajach. Nudziło się jej bardzo, bo żadna z sąsiadek nie miała chęci w tak piękną pogodę rozmawiać z nią o tym, co słychać na świecie. Każda wolała pływać po przejrzystej wodzie, pluskać się i schnąć na ciepłym słoneczku, a ona tylko jedna jak przykuta siedzi w cieniu na gnieździe.
Skończyło się wreszcie jej udręczenie, jajka zaczęły pękać i co chwila wysuwała się z innej skorupki główka pisklęcia, oznajmiając cienkim głosikiem, że żyje.
— Pip, pip! — wołały wszystkie.
— Kwa, kwa! — odpowiadała im poważnie matka, a maleństwa zaczęły naśladować jej głos opowiadając sobie, co widzą dokoła, i rozglądając się na wszystkie strony.
Matka pozwalała mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zielony jest bardzo zdrowy dla oczu.
— Ach, jaki ten świat duży! — wołały kaczęta dobywając się z cienkiej skorupy i prostując z przyjemnością nóżki i skrzydełka.
— Nie myślcie, że z tego gniazda widać cały świat — rzekła matka. — Ho, ho! Ciągnie się on ogromnie daleko, jeszcze za tym ogrodem, za łąką proboszcza, het, het! Ale nigdy tam nie byłam.
Czyście już wszystkie wyszły ze skorupek? — dodała wstając. — Jeszcze nie! Największe ani myśli pęknąć. Ciekawam bardzo, jak długo będę tu na nim pokutowała. Przyznam się, że mam już tego zupełnie dosyć.
I usiadła z gniewem na upartym jajku.
— A cóż tam słychać u was, kochana sąsiadko? — spytała stara kaczka, która wybrała się wreszcie w odwiedziny do młodej matki.
— Z jednym jajkiem mam kłopot: ani myśli pęknąć. A taka jestem zmęczona! A inne dzieci ślicznie się wykluły, zdrowe, żwawe, żółciutkie, aż przyjemnie patrzeć. Ładniejszych kacząt w życiu nie widziałam.
— Pokaż mi to jajko, które nie chce pęknąć — rzekła sąsiadka. — Ho, ho! Takie duże. To indycze jajko. Znam się na tym, bo mi się niegdyś zdarzyło wysiedzieć takie. Nie ma z tego pociechy; wody się obawia, pływać nie umie. Namęczyłam się i na-martwiłam nad nim. Wszystko na próżno; niczego nauczyć go nie można. Pokaż no jeszcze to jajko. Tak, tak, to indycze. Zostaw je i zajmij się lepiej swoimi. Czas puścić dzieciaki na wodę.
— Nie — odparła kaczka. — Posiedzę jeszcze; tak długo siedziałam, wytrwam parę dni dłużej.
— Jak chcesz, moja kochana!
I kaczka siedziała cierpliwie, aż pękło i wielkie jajo.
— Pip, pip! — odezwało się pisklę i prędko zaczęło wydostawać się ze skorupki. Było bardzo duże i brzydkie. Kaczka patrzyła na nie z ciekawością i uwagą.
— Ogromne pisklę — rzekła wreszcie — i niepodobne do żadnego z moich. Czyżby to rzeczywiście było indycze jajko? No, przekonamy się o tym: musi iść do wody, choćbym je miała wciągnąć za łeb własnym dziobem.
Nazajutrz była prześliczna pogoda. Gładka powierzchnia wody błyszczała jak lustro i prawie że zapraszała do pływania. Kaczka z całą rodziną wybrała się do kąpieli i na dalszą wycieczkę. Plusk!... i skoczyła w wodę.
— Kwa, kwa! — zawołała i dzieci zaczęły skakać za nią jedno po drugim. Na chwilę kryły się w wodzie z łebkami, lecz zaraz wypływały, poruszały zgrabnie i szybko nóżkami i radziły sobie tak dobrze, że przyjemnie było patrzeć.
Brzydkie kaczątko pływało razem z innymi.
„To nie indycze — rzekła do siebie kaczka. — Umie pływać, i jak jeszcze! Może najlepiej ze wszystkich. Jak prosto się trzyma, a jak doskonale przebiera nogami. To moje własne dziecko. Nie jest ono nawet takie brzydkie, jeśli się dobrze przypatrzyć, tylko za duże trochę, no, bardzo duże".
— Kwa, kwa! — odezwała się znowu głośno. — Za mną, dzieci! Muszę was wprowadzić w świat, przedstawić na kaczym dworze, tylko trzymajcie się blisko mnie, żeby was kto nie zadeptał; a najbardziej strzeżcie się kota.
Przepłynąwszy kawałek drogi, kaczki wyszły znów na ląd i dostały się na kacze podwórko. Hałas tu był niesłychany, gdyż dwie rodziny kłóciły się zapamiętale o główkę węgorza, którą tymczasem w zamieszaniu kot rozbójnik pochwycił.
— Tak to bywa na świecie — rzekła kaczka i obtarła dziób o piasek, bo sama miała apetyt na główkę.
— A teraz naprzód! Równo poruszać nogami, a tej starszej kaczce ukłońcie się grzecznie, tak, głową, to bardzo znakomita osoba, jest Hiszpanką i dlatego taka tłusta. Widzicie na jej nodze ten czerwony znaczek? To największe odznaczenie, jakie kaczkę spotkać może u ludzi: oznacza ono, że nie wolno jej wyrządzić żadnej krzywdy, więc ją wszyscy szanują. No, dalej, nogi rozstawiać szeroko, nie do środka, kaczka dobrze wychowana powinna umieć chodzić. Patrzcie zresztą na mnie. A teraz ukłońcie się i powiedzcie: kwa! kwa!
Kaczątka wypełniały rozkaz matki. Inne kaczki otoczyły je dokoła i przypatrywały się nowym przybyszom.
— Jeszcze nas widać mało! — rzekła wreszcie jedna. — Niedługo miejsca zabraknie. Ach, pfe! A cóż to znowu? Patrzcie tylko, patrzcie, jak to kaczę wygląda! Nie mogę znieść widoku takiego brzydactwa.
Podbiegła do brzydkiego kaczęcia i ze złością uszczypnęła je z całej siły w szyję.
— Daj mu spokój! — zawołała gniewnie matka. — Przecież nikomu nic złego nie robi.
— Ale jest takie wielkie i takie dziwaczne, że nie można na nie patrzeć. Po co takie stworzenie między nami ? Każdy ma prawo dać mu poznać, co o nim myśli.
— Ładne masz dzieci — rzekła starsza kaczka z czerwonym strzępkiem na nodze. — Można ci powinszować. Tylko to duże jakoś ci się nie udało. Czy nie można by go trochę przerobić?
— Zdaje się, że nie można, proszę jaśnie pani! — odrzekła kaczka skromnie. — Nie jest ono ładne, ale posłuszne, dobre i doskonale pływa. Mam nadzieję, że wyrośnie z tej brzydoty i będzie z czasem mniejsze. Za długo siedziało w jajku i dlatego j takie niezgrabne.
Dziobnęła je po szyi, wyprostowała piórka, przygładziła. Niewiele to jednak pomogło.
— To kaczor — rzekła wreszcie — więc da sobie radę, zwłaszcza że będzie silny. — Inne dzieci bardzo ładne, bardzo ładne. No, możecie już iść. Bądźcie tu jak u siebie, moje małe. A jeśli wam się zdarzy znaleźć główkę węgorza, możecie mi ją przynieść.
I kaczęta były jak u siebie w domu.
Tylko jedno brzydkie kaczę popychano, szczypano, odpędzano, a znęcały się nad nim nie tylko kaczki, ale nawet i kury. „Za duże jest" — powtarzali wszyscy bez wyjątku, a stary indyk, który przyszedł na świat z ostrogami i wyobrażał sobie, że jest królem, nastroszył wszystkie pióra niby żagle, poczerwieniał na szyi i głowie aż po oczy i patrzył na nie z groźnym oburzeniem. Biedne kaczątko samo nie wiedziało, czy ma przed nim uciekać, czy zostać na miejscu. Było mu bardzo smutno, że jest takie brzydkie, lecz cóż na to poradzi?
Tak upłynął pierwszy dzień, a następne były jeszcze gorsze. Brzydkie kaczątko zewsząd odpędzano, nawet własne rodzeństwo stroniło od niego i życzyło mu nieraz, żeby je kot porwał. Matka zaczęła wstydzić się go także. „Idźże sobie ode mnie — powtarzała coraz częściej. — Czego się przy mnie plączesz?"
Kaczki je biły, kury dziobały, nawet dziewczyna, która ptactwu dawała jeść, odtrącała je nogą.
Uciekło wreszcie i przedostało się przez płot na drugą stronę, w krzaki. Gdy upadło na ziemię, przestraszone ptaki frunęły i uciekły.
„To dlatego, że jestem takie brzydkie" — pomyślało kaczątko i zamknęło oczy, aby nic nie widzieć przez jedną chwilę. Lecz skoro odpoczęło, zerwało się znowu i biegło dalej, dalej, aż do wielkiego błota, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Tutaj przepędziło noc.
Nazajutrz dzikie kaczki zaczęły mu się przypatrywać.
— Coś ty za jedno? — pytały zdziwione. A kaczątko kłaniało się na wszystkie strony, jak umiało i mogło.
— Jesteś potwornie brzydkie — rzekły dzikie kaczki — ale cóż nam do tego? Bylebyś nie zechciało żenić się w naszej rodzinie, nic nam do twej urody.
Rozumie się, że biedne pisklę nie myślało o małżeństwie. Chodziło mu tylko o to, aby się mogło przespać w gęstej trzcinie i napić wody z błota.
Tego mu nie broniły dzikie kaczki. Przebywało dni parę w tym cichym ukryciu.
Razu pewnego z sąsiedniego stawu przyleciały dwa gąsiory jeszcze bardzo młode, gdyż niedawno wykluły się z jajek, ale właśnie dlatego dość zarozumiałe. Popatrzyły na kaczątko ciekawie, a jeden odezwał się:
— Jesteś taki brzydki, kochany kolego, że nie potrzebujemy obawiać się o ciebie, więc jeśli zechcesz, możesz lecieć z nami na nasze błota. Tam dopiero życie! Nie brak i młodych, ślicznych, białych gąsek. A wszystkie wesołe, rozmowne, jak pięknie śpiewać umieją! Mój drogi, zakochasz się z pewnością i choć jesteś taki brzydki, kto wie, czy się której nie spodobasz.
— A ja myślę... — zaczął drugi.
Wtem — pif, paf! i obaj dorodni młodzieńcy padli nieżywi w błoto, które się zaczerwieniło od krwi rozlanej.
— Pif, paf! — rozległo się znowu. — Pif, paf! — i całe stado dzikich gęsi uniosło się w powietrzu ponad trzciną. Ale teraz dopiero zaczęła się strzelanina. Było to wielkie polowanie: strzelcy otoczyli błoto, niektórzy nawet siedzieli na drzewach rosnących na wybrzeżu. Smugi dymu rozciągały się nad wodą i zasłaniały wszystko. Plusk, plusk, i psy myśliwskie zaczęły przebiegać wśród trzciny, chwytając nieszczęśliwych zbiegów. Okropny dzień!
Biedne kaczątko odwróciło głowę, aby z wielkiego strachu schować ją pod skrzydło, ale w tej chwili ujrzało przed sobą paszczę z wiszącym językiem i złe oczy, niby dwa ognie. Pies rzucił się na kaczątko, zęby mu błysnęły, wtem — plusk, plusk: poszedł sobie w inną stronę.
— O, dzięki Bogu, że jestem takie brzydkie! — zawołało kaczątko. — Pies mnie nawet tknąć nie chciał.
I zamknąwszy oczy, leżało cichutko, przytulone do trzciny, pośród huku wystrzałów, duszącego dymu i świszczącego śrutu, który śmierć roznosił.
Późno uciszyło się na krwawym stawie, lecz wystraszone kaczątko jeszcze przez kilka godzin nie śmiało ruszyć się z miejsca. Na koniec cisza je uspokoiła, podniosło głowę, otworzyło oczy, a nie widząc nikogo, zaczęło uciekać, ile mu sił starczyło, dalej, dalej, dalej!
W drodze zaskoczyła je okropna burza. Pioruny biły, deszcz lał strumieniami, a wicher miotał biednym pisklęciem jak listkiem. Nigdy w życiu nic podobnego nie widziało i zdawało mu się, że to koniec świata.
Co począć? Gdzie się schronić?
Wieczór już zapadł. Brzydkie kaczątko upadało ze znużenia, kiedy ujrzało wreszcie małą chatkę. Była ona tak stara, pochylona, iż dlatego tylko stała, że nie wiedziała, w którą stronę się przewrócić. Kaczątko przytuliło się do ściany chatki, ale wiatr uderzał z taką gwałtownością, iż wydawało się, że lada chwila je zabije.
Więc ma tu zginąć?
Wtem spostrzegło, że drzwi chaty ledwo wisiały na zawiasach, skutkiem czego pod spodem utworzyła się szpara, przez którą można było wsunąć się do środka. Uczyniło to spiesznie, choć z niemałym trudem.
W chatce mieszkała stara kobiecina z kotem i kurą. Kot umiał mruczeć, wyginać grzbiet w pałąk, a nawet sypać iskry trzaskające, lecz na to trzeba było pod włos go pogłaskać. Staruszka go kochała i nazywała wnukiem. Kochała też kurę, bo znosiła jajka, a że miała nogi nadzwyczaj krótkie, staruszka przezywała ją swoją córką Krótkonóżką.
Z rana zauważono zaraz obecność kaczątka i kura zagdakała, a kot zaczął mruczeć.
— Co to jest? — rzekła stara patrząc na nowego gościa.
Wzrok miała bardzo słaby, więc wydało jej się, że to jest duża kaczka, która się przybłąkała podczas burzy.
— A to szczęśliwie! — rzekła. — Będziemy mieli teraz i kacze jaja. Żeby to tylko nie był kaczor. Ha, trzeba się przekonać, poczekajmy.
Minęły trzy tygodnie, a kaczych jaj nie ma. Staruszka już przestała się ich spodziewać. Kot był w tej chatce panem, kura panią i oni tu rządzili. My i świat" — mówili, co miało oznaczać, że się uważają za coś lepszego od całego świata. Kaczątko było innego zdania, lecz kura się rozgniewała.
— Umiesz znosić jajka? — rzekła.
— Nie.
— No, to się nie odzywaj, z łaski swojej.
— Umiesz mruczeć, grzbiet wyginać, iskry sypać? — zapytał kot z kolei.
— Nie.
— No, to siedź cicho, kiedy mówią rozumniejsi od ciebie.
I kaczątko usiadło w kącie, smutne i zawstydzone.
Wtem przez otwarte drzwi wpadła smuga światła, wiatr przyniósł zapach wody, trzciny, tataraku i kaczątko opanowała taka chęć pływania, że zwierzyło się z tym kurze.
— A to co? — rzekła kura. — Nic nie robisz i dlatego ci takie głupstwa przychodzą do głowy. Znoś jajka albo mrucz sobie, a zaraz wywietrzeją ci fantazje.
— Kiedy to tak przyjemnie — zapewniało kaczątko — zanurzyć się, wypływać, pluskać w czystej wodzie, a potem skryć się głęboko i widzieć, jak woda zamyka się nad głową.
— O tak, to wielka rozkosz! — zaśmiała się kura. — Co za niemądre pomysły? Zapytaj kota — przecież mądrzejszego stworzenia nie ma na świecie — zapytaj, czy lubi pływać albo zanurzać się w wodzie. O sobie już nie mówię, ale możesz spytać naszej pani. Żyje tak długo na świecie i jest bardzo rozumna. Nie znam rozumniejszej od niej. Więc zapytaj, czy to przyjemnie zanurzyć się z głową w wodzie i czy ma ochotę pływać.
— Nie rozumiecie mnie — rzekło kaczątko.
— My ciebie nie rozumiemy? Doprawdy? Więc któż cię może rozumieć? Czy sobie nie wyobrażasz czasem, ty głuptasie, że jesteś mądrzejszy od kota albo ód naszej pani? O sobie już nie mówię. Nie bądź tak zarozumiały, moje dziecko, dziękuj Bogu za te dobrodziejstwa, które ci tu wyświadczono. Mieszkasz w ciepłej izbie i masz towarzystwo, w którym mógłbyś skorzystać bardzo wiele. Ale na to trzeba słuchać i rozważać, a nie bajać bez sensu. Powiem ci otwarcie, że niezbyt przyjemnie żyć z tobą pod jednym dachem. Możesz mi wierzyć. Zresztą mówię ci o tym przez życzliwość. Przyjaciel ma obowiązek mówić prawdę w oczy, chociażby była przykra. Radzę ci też szczerze: naucz się znosić jajka albo mruczeć, albo sypać iskry. Inaczej nic z ciebie nie będzie.
— Chyba pójdę sobie w świat — rzekło kaczątko.
— Otwarta droga, nikt cię nie zatrzymuje!
I poszło sobie kaczątko. Pływało po wodzie, pluskało, zanurzało się głęboko, ale zawsze było samo — inne pływające ptaki unikały go z powodu brzydoty.
Tymczasem nastąpiła jesień. Liście na drzewach pożółkły, ściemniały i poczęły opadać; wiatr kręcił nimi w powietrzu i niósł gdzieś daleko, aby znowu porzucić. Powietrze stawało się chłodne, wilgotne, ciężkie, chmury przesuwały się nisko po niebie niosąc deszcze i śniegi, zasłaniając słońce. Wrony krakały z zimna. Dreszcz przebiega na samą myśl o takiej pogodzie!
I brzydkiemu kaczątku było coraz gorzej. Chłodno, głodno i nikogo, kto by polubił je szczerze. Bo takie brzydkie! A nie tylko brzydkie, lecz takie duże i takie odmienne od wszystkich ptaków. Do nikogo, do nikogo niepodobne.
A każdy szuka podobnych do siebie.
Razu jednego pływało po wodzie. Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo było czerwone niby w ogniu. Wtem spoza lasu podniosło się stado wielkich, wspaniałych ptaków. Podobnie pięknych kaczątko nie widziało dotąd: leciały niby chmurki śnieżnobiałe, spokojnie, wdzięcznie i majestatycznie. Były to odlatujące łabędzie. Nagle wydały ton długi, przeciągły, taki dziwny! Poruszały spokojnie silnymi skrzydłami i wzniosły się wysoko aż pod chmury, i płynęły tak dalej, dalej w nieskończoność...
Łabędzie opuszczały chłodny kraj przed zimą i spieszyły za słońcem, tam gdzie ono świeci jasno i ciepło, gdzie błękitne wody nie zamarzają nigdy. Kaczątko patrzyło za nimi z zachwyt...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl