[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hans Hellmut Kirst
Â
08/15
Tom I
Â
Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha
Â
(Przełożył Jacek Frühling)
Tak zwane nieszczęście kanoniera Vierbeina, z którego narodziÅ‚a siÄ™ awanturnicza rewolta bombardiera Ascha, rozpoczęło siÄ™ w sÅ‚oneczne sobotnie poÂpoÅ‚udnie w pierwszych dniach sierpnia tysiÄ…c dziewięćset trzydziestego ósmego roku, W ciÄ…gu tygodnia wszystko zostaÅ‚o zlikwidowane.
Â
Funkcyjni wystÄ…p! W tyÅ‚ na lewo zachodź! - zawoÅ‚aÅ‚ szef baterii, starszy ogniomistrz Schulz, zwany ogólnie krótko szeÂfem. GÅ‚os jego huczaÅ‚ nad placem zbiórki i odbijaÅ‚ siÄ™ od koszaÂrowych murów. ByÅ‚ to gÅ‚os potężny, syty, zadowolony z siebie; naoliwiÅ‚y go i zahartowaÅ‚y wyziewy piwa i dym cygar.
Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji łączyli mechanicznie w prawo. Kanonier Vierbein dostał się na chwilę między ciżbę, próbował ostrożnie zrobić użytek z łokci, potem zrezygnował, stał spokojnie jak słup.
- Jak pomniki! - zawoÅ‚aÅ‚ z zadowoleniem szef. - Jak posÄ…gi bożków. Å»eby mi siÄ™ żaden kutas nie ruszyÅ‚! - Mrużąc oczy spojÂrzaÅ‚ na chwilÄ™ w kierunku okien swego sÅ‚użbowego mieszkania. ByÅ‚y szeroko otwarte, zauważyÅ‚ za firankami swojÄ… żonÄ™ LorÄ™ i byÅ‚ przekonany, że go podziwia.
Podoficerowie, którzy się zebrali za swoim szefem, starali się nie uśmiechać. Udawało im się to, mieli bowiem wiele okazji, by się w tym wyćwiczyć.
Kanonier Vierbein patrzyÅ‚ przed siebie. Za cel spojrzenia wziÄ…Å‚ framugÄ™ okna w budynku koszarowym. UtkwiÅ‚ wzrok w drewÂnianej ramie okiennej. UkazaÅ‚a siÄ™ gÅ‚owa Lory Schulz, ale kanonier zmuszaÅ‚ siÄ™ do tego, żeby widzieć tylko drzewo. Szef przeÂsunÄ…Å‚ siÄ™ obok niego, miaÅ‚o siÄ™ wrażenie, że pÅ‚ynie po ruchomej taÅ›mie. DostaÅ‚ siÄ™ na chwilÄ™ w pole widzenia kanoniera, podobnie jak jakieÅ› ciaÅ‚o dostaje siÄ™ w obrÄ™b Å›wiatÅ‚a reflektorów samochoÂdu; po chwili krzyżowaÅ‚ już pole widzenia innych.
Rozkraczywszy nogi szef stanął przed frontem podległych mu szeregowców. Był to chłop jak szafa spoczywająca na słupach. Okrągła, zdrowa, lśniąca twarz wydłużyła się, rozdziawił wielkie usta.
- No, zabieramy siÄ™ do roboty! - zawoÅ‚aÅ‚ potężnym gÅ‚oÂsem.
Na każde sobotnie popoÅ‚udnie plan zajęć sÅ‚użbowych przewiÂdywaÅ‚ "czyszczenie rejonu". Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy miaÅ‚ ochotÄ™, bez trudu potrafiÅ‚ zrobić z tych trzech godzin pięć. Przeważnie miaÅ‚ ochotÄ™.
Każdego sobotniego popoÅ‚udnia stawaÅ‚ siÄ™ panem koszar. KaÂpitan Derna, dowódca, wspaniaÅ‚omyÅ›lnie oddany do dyspozycji wielko-niemieckiego Wehrmachtu z okazji anszlusu Austrii, poÂÅ›wiÄ™caÅ‚ siÄ™ swojej przyszÅ‚ej rodzinie; podporucznik Wedelmann, oficer wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet Luschke, major i dowódca dywizjonu, zwany BulwÄ…, zwykÅ‚ byÅ‚ Å›wiÄ™cić koniec tygodnia. Schulz, korzystajÄ…c z tego, że mu nikt nie przeszkadza, urzÄ…dzaÅ‚ "uroczystoÅ›ci koÅ„cowe", starajÄ…c siÄ™ uporczywie i nie bez powodzenia udowodnić baterii,"kto tu wÅ‚aÂÅ›ciwie rzÄ…dzi".
- Spocznij! - krzyknÄ…Å‚ Schulz. Odziani w drelichy żoÅ‚nierze wysunÄ™li automatycznie lewÄ… nogÄ™. Szef czatowaÅ‚, czy któryÅ› nie odważy siÄ™ na gÅ‚oÅ›nÄ… rozmowÄ™. Komenda "spocznij" nie byÅ‚a boÂwiem równoznaczna z pozwoleniem na rozmowy, którego zwykÅ‚ byÅ‚ udzielać oddzielnie. Nikt jednak nie puÅ›ciÅ‚ pary z ust.
- Wolno rozmawiać! - oznajmił łaskawie.
Å»oÅ‚nierze woleli milczeć. Niektórzy uÅ›miechali siÄ™, inni patrzyli pokornie na starszego ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, któÂry staÅ‚ wÅ›ród funkcyjnych, gwaÅ‚townie odsunÄ…Å‚ na bok bombarÂdiera Wagnera i powiedziaÅ‚: - Nie rozpieraj siÄ™ tak, ty fujaro!
- Nie ryczcie, Asch! - zawołał Schulz. - Jeżeli kto tu ma prawo ryczeć, to tylko ja!
- Tak jest, panie szefie - wybębnił Asch.
W przypływie wspaniałomyślności szef postanowił nie uznać tego za prowokację. Przywołał do siebie podoficerów i przekazał im funkcyjnych szeregowców, którzy błyskawicznie się ulotnili, by w magazynach i szopach zabijać czas. Bombardier Asch nie śpiesząc się zajął swoje stałe miejsce w magazynie mundurowym, gdzie zwykł był z magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem grywać w "oko"; starał się przy tym niezbyt wiele wygrywać.
Poważna reszta, nazywana "bez funkcji", czyÅ›ciÅ‚a rejon od stryÂchów do piwnic, od kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdowaÅ‚ siÄ™ poÅ›ród grupy, która miaÅ‚a sprzÄ…tać dolnÄ… latrynÄ™. UważaÅ‚, że jest to w zupeÅ‚nym porzÄ…dku, niczego innego nie oczekiwaÅ‚. Czyszczenie latryn należaÅ‚o do jego specjalnoÅ›ci. Od czasu pobytu w baterii regularnie przydzielano mu to zajÄ™cie.
Vierbein staÅ‚ pokorny, niemal obojÄ™tny, w automatycznej gotoÂwoÅ›ci do przybrania postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie siÄ™ komenda "baczność", a później sÅ‚owo "rozejść siÄ™". Po tym sÅ‚oÂwie ci "bez przydziaÅ‚u" pÄ™dzili do swych izb, chwytali za miotÅ‚y, wiadra i szmaty i biegli do obiektu, który należaÅ‚o wyszorować. Tu zwykÅ‚ byÅ‚ czekać na nich któryÅ› z mÅ‚odszych podoficerów lub też jeden z bombardierów, uważany za godnego zaufania.
PrzygotowujÄ…c siÄ™ do tego normalnego biegu spraw, Vierbein poczuÅ‚, że spoczywa na nim wzrok szefa. I wietrzÄ…c pewnÄ… przyÂchylność przelÄ…kÅ‚ siÄ™, wiedziaÅ‚ bowiem z doÅ›wiadczenia, że siÄ™ to nigdy dobrze nie koÅ„czy, kiedy przeÅ‚ożeni zbyt intensywnie zajÂmujÄ… siÄ™ swymi podwÅ‚adnymi. Jak w starym, wyblakÅ‚ym filmie przesunęły siÄ™ przed nim wszystkie mogÄ…ce z tego wyniknąć ewentualnoÅ›ci: przedÅ‚użenie czyszczenia rejonu do późnych godzin wieczornych; niesprawiedliwy gniew przeÅ‚ożonych; cofniÄ™cie dziÂsiejszej niedzielnej przepustki; podkreÅ›lenie jego nazwiska w noÂtesie szefa, co byÅ‚o równoznaczne z zakazem opuszczania koszar. Wszystko to oznaczaÅ‚oby, że nie zobaczy Ingrid.
- Vierbein, na lewe skrzydÅ‚o, biegiem! - zawoÅ‚aÅ‚ szef. I VierÂbein pobiegÅ‚ na lewe skrzydÅ‚o, stanÄ…Å‚ samotny i opuszczony.
Jednym słowem komendy szef wymiótł plac zbiórki. Gwoździe butów załomotały na bruku. Po chwili setki butów napełniły hałasem korytarze i schody koszarowego budynku. Vierbein stał samotny na wybetonowanym placu.
Schulz odwrócił się z wolna i kołysząc się obiecująco ruszył w jego stronę.
- Vierbein - powiedziaÅ‚ naoliwiajÄ…c swój donoÅ›ny gÅ‚os żyÂczliwoÅ›ciÄ… - chcecie wyÅ›wiadczyć mi przysÅ‚ugÄ™?
Vierbein poczuł, że zbladł.
- Tak jest, panie szefie! - zawołał rześko.
- Nie musicie, jeżeli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mogę tego rozkazać. Jeżeli nie macie ochoty, proszę mi to spokojnie powiedzieć. Wtedy zajmiecie się czyszczeniem latryn. Chcecie?
- Tak jest, panie szefie!
- Co? Czyścić latryny?
- Co pan szef rozkaże!
- No pięknie! - powiedział Schulz z zadowoleniem. - Nie oczekiwałem niczego innego. Zameldujcie się u mojej żony do trzepania dywanów.
Â
Starszy ogniomistrz Schulz wÄ™drowaÅ‚ przez korytarze koszar baterii; gdzie tylko siÄ™ zjawiÅ‚, zapaÅ‚ do pracy wyraźnie rósÅ‚. SprawiaÅ‚o mu to pewnÄ… satysfakcjÄ™, jakkolwiek w gÅ‚Ä™bi swej koÂszarowej duszy uważaÅ‚ tego rodzaju reakcjÄ™ za zrozumiaÅ‚Ä… samo przez siÄ™. ByÅ‚oby niezwykÅ‚e, gdyby tak siÄ™ nie dziaÅ‚o.
Dla wynajdywania brudu w każdej postaci miaÅ‚ coÅ› w rodzaju szóstego zmysÅ‚u. WidziaÅ‚ z odlegÅ‚oÅ›ci dziesiÄ™ciu metrów, czy szpaÂry w kamiennej posadzce sÄ… czyste. Jeżeli nie, to zwykÅ‚ byÅ‚ paÂkować w nie palec wskazujÄ…cy, i zebranÄ… kupkÄ™ brudu podsuwaÅ‚ opieszaÅ‚emu żoÅ‚nierzowi pod nos, opieszaÅ‚ego żoÅ‚nierza wpisywaÅ‚ ponadto do swego notesu zwanego "skrzynkÄ… Å›mieci".
SiejÄ…c niepokój kroczyÅ‚ wiÄ™c z bÅ‚ogim zadowoleniem przez rejon swej baterii. Tym razem nie odczuwaÅ‚ jednak gÅ‚Ä™bokiej radoÅ›ci, choć w ciÄ…gu krótkiego czasu udaÅ‚o mu siÄ™ stwierdzić caÅ‚y tuzin "grubych zaniedbaÅ„". MiaÅ‚o to na dzieÅ„ dzisiejszy wyÂstarczyć. Nie bÄ™dÄ…c gÅ‚upcem doszedÅ‚ w ciÄ…gu siedmiu Å‚at sÅ‚użby do przeÅ›wiadczenia, że nadmiar kar, a co za tym idzie - zbyt wielka ilość ukaranych, tylko stÄ™pia ostrze. Umiarkowane dozoÂwanie to tajemnica powodzenia.
ZatrzymaÅ‚ siÄ™ w pobliżu czarnej tablicy, podziwiaÅ‚ przez chwilÄ™ swój zamaszysty podpis, zdobiÄ…cy wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu kapitana Derny, dowódcy baterii, widniaÅ‚a adnotacja: za zgodność podpisana bardzo wyraźnie, enerÂgicznie i z zawijasami - Szef baterii Schulz, starszy ogniomistrz. OderwaÅ‚ wzrok od tablicy, wyciÄ…gnÄ…Å‚ notes, otworzyÅ‚ go i jeszcze raz dla pewnoÅ›ci obliczyÅ‚ ilość zapisanych, czyli tych spoÅ›ród żoÅ‚nierzy, którzy mu podpadli. ByÅ‚o ich jedenastu; zapisaÅ‚ wiÄ™c o jednego mniej, niż przewidywaÅ‚. DokÅ‚adnie, zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami zwiÄ…zanymi z jego stanowiskiem sÅ‚użbowym, policzyÅ‚ raz jeszcze. Ale, co byÅ‚o zresztÄ… oczywiste, nie przeliczyÅ‚ siÄ™.
Niezadowolony, zamknÄ…Å‚ notes i zaczÄ…Å‚ siÄ™ zastanawiać, zbytnio siÄ™ zresztÄ… nie nadwerężajÄ…c, jakie by to miejsce mogÅ‚o wchodzić w rachubÄ™, w którym daÅ‚oby siÄ™ wytropić brakujÄ…cego dwunasteÂgo. PostanowiÅ‚ pójść do latryny i w ten sposób poÅ‚Ä…czyć przyÂjemne z pożytecznym.
Czuł się otoczony respektem, a jednak nie był szczęśliwy. Na służbie był jak niezłomny dąb, ale w życiu prywatnym - w życiu prywatnym miał kłopoty. Myliłby się, kto by sądził, że troską jego było nienormalnie wysokie konto u dzierżawcy kantyny. Ten powinien uważać za szczęście, że szef trzeciej baterii w ogóle u niego popija i w ten sposób swą obecnością uświetnia opinię kantyny i jej dzierżawcy, co się niewątpliwie odbija na obrotach.
Szczęście jego mÄ…ciÅ‚o w poważnym stopniu zachowanie żony. Przecież wydźwignÄ…Å‚ z nizin LorÄ™, która dawniej sprzedawaÅ‚a kwiaty, i to przy wejÅ›ciu na cmentarz. StaÅ‚o siÄ™ to przed dwoma niespeÅ‚na laty, kiedy byÅ‚ jeszcze ogniomistrzem. Z poczÄ…tku wszystko byÅ‚o w najlepszym porzÄ…dku: żyli jak dwa goÅ‚Ä…bki! OdkÄ…d jednak zostaÅ‚ tutaj szefem baterii i otrzymaÅ‚ w bloku baterii sÅ‚użbowe mieszkanie, atmosfera w domu ulegÅ‚a katastroÂfalnej zmianie. WÅ‚aÅ›ciwie dlaczego?
- PodciÄ…gnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodzÄ™! - zaÂwoÅ‚aÅ‚ do żoÅ‚nierza, który na klÄ™czkach wycieraÅ‚ korytarz do sucha.
Trudno po prostu tę historię z Lorą zrozumieć. W ostatnich czasach była zimna jak lód, którym się w kantynie chłodzi piwo.
PamiÄ™taÅ‚ dokÅ‚adnie, że dawniej bywaÅ‚o inaczej. Ale w ostatnich czasach zmieniÅ‚o siÄ™ to gwaÅ‚townie. Ze smutkiem musiaÅ‚ zapytać samego siebie, czemu przypisać, że mimo powszechnego poważaÂnia, jakim siÄ™ cieszy, najmniej respektu znajduje u wÅ‚asnej żony.
Schulz otworzyÅ‚ gwaÅ‚townym ruchem drzwi latryny i rozejrzaÅ‚ siÄ™ badawczo dokoÅ‚a. Kanonier Hermann szorowaÅ‚ muszlÄ™ klozeÂtowÄ…. Starszy ogniomistrz pomyÅ›laÅ‚ sobie natychmiast, że to ten wÅ‚aÅ›nie bÄ™dzie jego ofiarÄ…. Prawie od trzech tygodni Hermann nie byÅ‚ ani razu zapisany, wiÄ™c i tak już mu siÄ™ to należaÅ‚o.
- No cóż, ty Å›wiÅ„ski pomiocie! - zawoÅ‚aÅ‚ szczególnie rzeÅ›kim gÅ‚osem. I pomyÅ›laÅ‚: "Zaraz zÅ‚apiemy ptaszka!" WyciÄ…gnÄ…Å‚ palec wskazujÄ…cy prawej rÄ™ki, przesunÄ…Å‚ nim po jasnozielonych kafelÂkach sedesów. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™. Dowód byÅ‚ przekonywajÄ…cy, HerÂmann wiedziaÅ‚, że wybiÅ‚a jego godzina.
- Prosiliście o przepustkę na niedzielę?
- Tak jest, panie szefie!
- A nie macie jeszcze tej przepustki, co?
- Nie, panie szefie.
- Właśnie! - powiedział szef, otworzył swój notes, zapisał jeszcze jedno nazwisko i oddalił się.
Dawniej wszystko to sprawiaÅ‚o mu radość, teraz speÅ‚niaÅ‚ jedyÂnie swój obowiÄ…zek, swoje pensum. RównoczeÅ›nie myÅ›laÅ‚ o żonie, głównie o tym, że ona go nie rozumie. Nie byÅ‚a nawet zdolna dc tego, by go obdarzyć dzieckiem, dziarskim chÅ‚opcem. PodejrzeÂwaÅ‚ ponadto, że ona go - tak, jego - zdradza.
Nie koniec na tym! Istniały dane, by przypuszczać, że to, co jej na podstawie doświadczenia i znajomości rzeczy przypisywał, uprawiała nawet z osobnikami należącymi do jego baterii. I to nie tylko z podoficerami, co bądź co bądź nie byłoby jeszcze ze względu na ich stopień służbowy takim skandalem, ale, być może, nawet z jego podwładnymi. A taka historia, myślał sobie Schulz trzęsąc się z oburzenia, może zwalić z nóg nawet najmocniejszego człowieka.
Dotychczas nie potrafiÅ‚ jej niczego dowieść, ale sÄ…dziÅ‚, że może być pewien swego. Jakże inaczej wytÅ‚umaczyć jej drażniÄ…cÄ… oboÂjÄ™tność przy speÅ‚nianiu najbardziej prymitywnych powinnoÅ›ci małżeÅ„skich? To wiÄ™cej niż podejrzane! CzymÅ› takim można czÄ™Âstować byle dorożkarza, ale nie jego, zasÅ‚użonego szefa baterii niemieckiego Wehrmachtu.
Przed dwoma tygodniami, kiedy wczeÅ›niej niż zwykle wróciÅ‚ z partii krÄ™gli, przyÅ‚apaÅ‚ swojÄ… Å›lubnÄ… małżonkÄ™ - która przecież "winna być ulegÅ‚Ä… mężowi swemu" - z ogniomistrzem Werktreuem, swoim kolegÄ… i tak zwanym przyjacielem. O godzinie jedenastej siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. Werktreu jÄ…kaÅ‚ coÅ› o przedwczesnym przejÄ™ciu remanentów. Gdyby Schulz nie potrzebowaÅ‚ z magazynu mundurowego Werktreua trzech noÂwych kompletów bielizny, byÅ‚by go wedle wszystkich reguÅ‚ sztuki "zrobiÅ‚ na szaro" - tak zwykÅ‚ byÅ‚ to nazywać - jak ostatnie gówno, jak najmÅ‚odszego rekruta.
A w ubiegÅ‚ym tygodniu musiaÅ‚ być Å›wiadkiem, jak pewien bomÂbardier, którego przydzieliÅ‚ swojej żonie do mycia okien, przedsiÄ™ÂwziÄ…Å‚ próbÄ™, wyraźnie przez niÄ… tolerowanÄ…, wpakowania swej Å‚apy pod jej bluzkÄ™. WymierzyÅ‚ jej parÄ™ siarczystych policzków, kopnÄ…Å‚ tamtego w zadek, pozbawiÅ‚ go przepustek i postaraÅ‚ siÄ™ o to, by go przeniesiono do Schafsnase, które byÅ‚o najnudniejszym obozem ćwiczeÅ„ artylerii: nÄ™dzne koszary i baraki, jeszcze nÄ™dzniejsza wieÅ›, zaledwie kilka kobiet i okoÅ‚o siedmiuset żoÅ‚nierzy.
Takie to trapiÄ… go miÄ™dzy innymi problemy. I coÅ› takiego muÂsiaÅ‚o zdarzyć siÄ™ wÅ‚aÅ›nie jemu, który dawniej, w dniach chwaÅ‚y i blasku, potrafiÅ‚ w krótkich odstÄ™pach czasu uszczęśliwić cztery narzeczone, co nawet zostaÅ‚o potwierdzone na piÅ›mie. Kiedy siÄ™ później ożeniÅ‚, byÅ‚y pÅ‚acze i szlochy, a nawet wisiaÅ‚o w powietrzu samobójstwo. Lora powinna być szczęśliwa, że go dostaÅ‚a. PrzeÂcież jest kimÅ›! Co, u diabÅ‚a, ta kobieta wÅ‚aÅ›ciwie sobie myÅ›li? PoÅ›lubiÅ‚a ambitnego i poważanego żoÅ‚nierza, którego poczynaniom nawet major Luschke o twarzy jak bulwa nic nie może zarzucić; a wiÄ™c wÅ‚aÅ›ciwie dlaczego nie jest szczęśliwa i zadowolona? Brak jej zrozumienia dla spraw wyższych!
Ogniomistrz Platzek, zwany Platzek-dręczyciel, uznawany za najlepszego instruktora w pułku, ubrany do wyjścia, przemierza elastycznym krokiem korytarz. W białych rękawiczkach i nowym kołnierzyku kłania się przyjaźnie.
- No? - pyta Schulz - dokÄ…d to dzisiaj?
Platzek uÅ›miecha siÄ™ zawadiacko. - Przyjdziesz wieczorem do "Bismarckshöhe"? BÄ™dzie znowu wielka awantura. CaÅ‚e dwa tyÂgodnie nie byÅ‚o ciÄ™ w naszym lokalu.
- Mam ochotę - powiedział szef.
- Kto nie ma ochoty, ten nie jest morowym chÅ‚opem - konÂstatuje z wÅ‚aÅ›ciwym sobie humorem Platzek, salutuje i oddala siÄ™ szybkim krokiem.
Schulz spogląda za nim. "Takie jest życie - myśli nie bez odrobiny goryczy. - Ten nie jest żonaty, może robić, co mu się podoba. Ale ja, choć jestem żonaty, robię także, co mi się podoba, bo chłop ze mnie stuprocentowy".
W tej chwili, stwierdziÅ‚ to nie bez zadowolenia, żadne specjalne niebezpieczeÅ„stwo nie zagraża jego osobistemu honorowi. UÅ›wiaÂdamiać sobie zÅ‚o, to znaczy usuwać je. U Lory jest teraz kanonier Vierbein, a Vierbein to fujara... mleczak, portki mu siÄ™ ze strachu trzÄ™sÄ…. PrÄ™dzej daÅ‚by sobie poobrywać swoje oÅ›le uszy, niżby zaryzykowaÅ‚ spojrzeć na LorÄ™.
A wiÄ™c, rozważaÅ‚ Schulz w dalszym ciÄ…gu, on wypeÅ‚niÅ‚ swoje obowiÄ…zki sÅ‚użbowe, może zatem w magazynie mundurowym zaÂgrać z ogniomistrzem Werktreuem parÄ™ rund w "oczko"; a jeżeli bÄ™dzie wygrywaÅ‚, doda jeszcze kilka rundek.
Â
Bombardierem Herbertem Aschem nic już nie mogło wstrząsnąć; przynajmniej on tak uważał. Robił tylko to, czego się pod żadnym pozorem nie dało uniknąć. Nie lubił się pocić, dość dokładnie wykombinował sobie, co się powinno dziać, by mógł mieć względny spokój.
Dewiza koszarowa bombardiera Ascha brzmiaÅ‚a: "Unikaj wszelÂkiego ryzyka". MówiÄ…c popularnie: nie pchaj palca miÄ™dzy drzwi, nie chodź ani do cielÄ™cia, ani do ksiÄ™cia. Trzeba jednak stwierdzić, że książęta przychodzili czasami do bombardiera Ascha.
Asch miaÅ‚ bowiem nie byle jakiego ojca; ojciec ten byÅ‚ wÅ‚aÅ›ciÂcielem restauracji-kawiarni, do której uczÄ™szczaÅ‚ korpus podofiÂcerski pierwszego dywizjonu puÅ‚ku artylerii. Ojciec Asch uchoÂdziÅ‚ za wielkodusznego, syn jego bombardier Herbert przeÅ›cigaÅ‚ go w tym jeszcze. Kiedy wieczorami, co byÅ‚o milczÄ…co tolerowane, zdejmowaÅ‚ w przepeÅ‚nionej restauracji ojca szary polowy munÂdur i ubrany w biaÅ‚Ä… bluzÄ™ kelnerskÄ… toczyÅ‚ piwo z beczki, można byÅ‚o być pewnym, że przypilnuje, aby kufle dla panów podoficeÂrów jego baterii byÅ‚y napeÅ‚nione prima, co wywoÅ‚ywaÅ‚o przyÂchylny dla niego nastrój. Poza tym fundowaÅ‚ bez zmrużenia oka nadliczbowe wódki, udzielaÅ‚ chÄ™tnie kredytu i nawet pożyczaÅ‚ pieniÄ…dze z wielkÄ… dyskrecjÄ…, przestrzegajÄ…c surowo wymaganej od podwÅ‚adnych gotowoÅ›ci do sÅ‚użby i dyscypliny w każdej chwili i w każdej sytuacji.
Do jego specjalnie faworyzowanych klientów należaÅ‚ ognioÂmistrz Werktreu, pan na magazynie mundurowym. Za stale okaÂzywanÄ… mu wielkoduszność rewanżowaÅ‚ siÄ™ w ten sposób, że reguÂlarnie żądaÅ‚ przydzielania Ascha do pracy w magazynie mundurowym. Obaj zwykli byli zamykać siÄ™, żeby tygodniami w czasie oficjalnych godzin sÅ‚użby lekko pracować albo ciężko spać. W sobotÄ™ na naleganie Werktreua grywali przeważnie w "oczko".
Przy tej okazji bombardier Asch szachrowaÅ‚ w bezwstydny sposób. PodawaÅ‚ faÅ‚szywe liczby, sumowaÅ‚ prÄ™dko, ale za to bÅ‚Ä™dÂnie, kÅ‚adÅ‚ na spód wysokie karty i gdyby tylko chciaÅ‚, doprowaÂdziÅ‚by Werktreua do ruiny. Ale nie chciaÅ‚ tego. ZdarzaÅ‚o siÄ™ nawet nierzadko, że szachrowaÅ‚ na korzyść ogniomistrza, chcÄ…c sztucznie utrzymać jego dobry nastrój. Zanim przystÄ…pili do gry, bombardier Asch zwykÅ‚ byÅ‚ zastanawiać siÄ™, jak wysoka ma być wygrana, którÄ… chciaÅ‚ obdarzyć ogniomistrza. Suma ta, zaÂleżnie od iloÅ›ci spokojnych godzin, których Werktreu dostarczyÅ‚ mu w minionym tygodniu, wahaÅ‚a siÄ™ miÄ™dzy dwiema a piÄ™cioma markami.
Ogniomistrzowi Werktreu nie wpadÅ‚oby nigdy w życiu do gÅ‚oÂwy, że ktoÅ›, i to w dodatku jego podwÅ‚a...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]