[ Pobierz całość w formacie PDF ]

BARBARA DELINSKY

 

 

Harlequin Temptation 19

 

 

SAMOTNE SERCE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Heather Cole usiłowała za wszelką cenę nie zwracać na siebie uwagi. Wyprostowała się, uniosła śmiało wzrok i ruszyła swobodnym krokiem ku drzwiom sali konferencyjnej. Udało jej się wślizgnąć niepostrzeżenie i stanąć pod ścianą w samym końcu sali.

Na podium ktoś monotonnym głosem wygłaszał przemowę powitalną. Heather śledziła wzrokiem twarze kilku siedzących za nim półkolem mężczyzn i kobiet. Z biuletynu, który otrzymała, wynikało, że specjalizują się w leczeniu różnych chorób serca. Zastanawiała się, który z mężczyzn mógł być doktorem Robertem McCrae. Zdążyła już go sobie wyobrazić jako dystyngowanego dżentelmena około pięćdziesiątki, być może lekko łysiejącego, o zdecydowanie ojcowskim wyglądzie. Jednak żadna z męskich twarzy nie pasowała do tego wizerunku.

Uprzejme oklaski przerwały rozmyślania Heather. Na podium weszła teraz jedna z lekarek i rozpoczęła wykład o chorobie wieńcowej. Heather, która znała już biuletyn sesji na pamięć, z łatwością zidentyfikowała ją jako Elisabeth Palcomb. Podobnie było z kolejną prelegentką, doktor Ritą Connoly, mówiącą o arytmii. Na głos czekało jeszcze dwóch mężczyzn. Który z nich był Robertem McCrae?

Po dwudziestu minutach tajemnica się wyjaśniła. Prowadzący krótko zaanonsował wystąpienie lekarza, dla którego Heather znalazła się na tej sali. Z zaciekawieniem uniosła się na palcach i wyciągnęła głowę, by lepiej widzieć.

Robert McCrae był bardzo wysoki, świetnie zbudowany i wyjątkowo przystojny. Nie dałaby mu nawet czterdziestki. Przy tym w jego wyglądzie było coś co nakazywało respekt, a jednocześnie budziło zaufanie. Twardy zarys szczęki łagodziła szlachetna linia nosa, a ciemna czupryna łobuzersko spadała na oczy, choć co chwila odgarniał ją niecierpliwym ruchem.

- W leczeniu niewydolności zastawek sercowych dokonał się w ciągu ostatnich dwudziestu lat niewiarygodny postęp - zaczął swój wykład głębokim, dźwięcznym głosem i Heather natychmiast znalazła się we władaniu sprzecznych impulsów. Zostać i słuchać czy natychmiast wybiec z sali? Przecież przez dwadzieścia lat jakoś dawała sobie radę. Niepotrzebnie teraz ściąga sobie na głowę kłopoty.

A jednak wytrwała do końca. Słuchała z zafascynowaniem optymistycznych prognoz Roberta McCrae, dając się ponieść marzeniom o tym wszystkim, co dla niej było tylko zakazanym szczęściem - o domu, mężu, dzieciach. Widziała siebie biegnącą przez łąki, nareszcie swobodną, oddychającą pełną piersią w blasku słońca.

Po skończonym wykładzie długo jeszcze przyglądała się lekarzowi. Nawet za prezydialnym stołem, bez białego fartucha i stetoskopu, budził zaufanie. Czuła to instynktownie. Nadal jednak dręczył ją lęk.

Najbardziej przerażające było to, że będzie musiała podjąć ostateczną decyzję sama. Rodzice nie żyli. Zaprzyjaźniony z rodziną lekarz domowy przeniósł praktykę na Florydę i Heather nie znała jego nowego adresu. A ponieważ rzadko zwierzała się ze swoich kłopotów ze zdrowiem przyjaciołom i znajomym, nie mogła liczyć na wsparcie w ciężkich chwilach. Samotność stała się jej udziałem, a ciężar odpowiedzialności za własne życie i zdrowie gnębił ją nieustannie.

Pragnąc jak najszybciej pozbyć się ponurych myśli, nagle opuściła salę. Postanowiła wypróbowanym sposobem skupić się na przyjemniejszych i bardziej przyziemnych sprawach. Musi jak najszybciej dojechać do domu, żeby zdążyć przed korkami. Miała dzisiaj ciężki dzień. Przyjechała do New Haven wcześnie i od rana biegała po sklepach. Udało jej się dostać świetne skrawki zamszu, zestaw specjalnych jedwabnych nici i całe pudełko fantastycznie kolorowych paciorków. Uzupełniła także zapas igieł i płótna. Takie zakupy zawsze wprawiały ją w dobry humor. Dziś miała wracać do domu z bagażnikiem pełnym materiałów, dzięki którym będzie mogła sprostać rosnącym zamówieniom.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na zamknięte drzwi sali i ruszyła ku wyjściu. Nagle poczuła głód.

W ogromnym gmachu ośrodka medycznego łatwo było się zagubić, lecz w końcu Heather znalazła małą kafejkę. Zamówiła kubek jogurtu, krakersy ryżowe i słabą herbatkę. Jadła w pośpiechu otoczona tłumem pracowników szpitala oraz gości. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim starym domu w Chester, który był dla niej prawdziwym azylem.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem na myśl o dochodach ze sprzedaży torebek. Sześć lat temu wstawiła po raz pierwszy do butiku swoje fantazyjne, ręcznie robione torby, a dziś ma już zamówienia z najlepszych punktów Wschodniego Wybrzeża. Namawiano ją, by rozszerzyła działalność i przyjęła kogoś do pomocy, lecz odmawiała uparcie. Uważała, że kiedy jej rękodzieła będą produkowane taśmowo, stracą cały urok.

Naprawdę mogła mówić o szczęściu. Zdawała sobie sprawę, że wielu bardziej utalentowanych od niej artystów nie wytrzymało konkurencji, gdyż nie miało tego szczególnego wyczucia rynku i gustów.

Wreszcie dopiła herbatę, sprzątnęła papiery i ruszyła z powrotem tą samą drogą wiodącą koło sali konferencyjnej. Sesja właśnie się zakończyła i wszyscy wylegli do kuluarów.

Heather pragnęła odejść stamtąd jak najszybciej, lecz jakaś niewidzialna siła przykuła ją do miejsca. Bezwolnie stanęła przy ogromnym oknie i, oparta o parapet, śledziła drzwi sali. Kiedy wyłonił się z nich doktor Robert McCrae, pogrążony w dyskusji z dwoma innymi lekarzami, jej serce nerwowo przyspieszyło rytm.

Miała poważny problem ze zdrowiem, a doktor McCrae być może znał metodę leczenia. Ale czy chciała... czy mogła... a jeżeli sprawa wygląda gorzej niż przypuszcza? Postanowiła niezwłocznie odejść, ale nieposłuszne ciało nie wypełniło rozkazu. Wysoki, przystojny mężczyzna, otoczony grupką dyskutantów niespodziewanie zerknął w jej kierunku - raz, a potem drugi. Spłoszona odwróciła wzrok.

Stała tak, bijąc się z myślami, aż cała grupa zaczęła się przesuwać w dół korytarza. Jeszcze raz powiodła spojrzeniem za doktorem McCrae. Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę.

Jeszcze nie jest za późno, pomyślała czując, jak mocno wali jej serce. Jeszcze zdąży się wycofać i nikt nawet nie będzie wiedział, że tu była.

Robert dostrzegł moment, w którym nieznajoma z determinacją oderwała się od parapetu. Z początku sądził, że czeka na kogoś, ale szybko odkrył, że nerwowe spojrzenia posyłane są w jego kierunku. Już poprzednio zauważył ją, gdy stała pod ścianą w czasie wykładu, a potem nagle opuściła salę. Nie miał pojęcia, co sprowadziło tę dziewczynę do centrum medycznego, lecz instynkt podpowiadał mu, że musiały to być powody równie ważne, jak u innych słuchaczy, a może nawet ważniejsze.

Przeprosił swoich rozmówców i ruszył w ślad za tajemniczą postacią, która nadspodziewanie szybko zniknęła mu z pola widzenia, zupełnie jak gdyby przed czymś uciekała. Przyspieszył aż do biegu i w ostatniej chwili dopadł ją tuż przy wyjściu.

- Proszę pani! - Lekko złapał ją za ramię.

Zaskoczona Heather odwróciła się gwałtownie. Fala włosów zatańczyła wokół jej twarzy, oczy rozwarły się szeroko, a puls zaczął bić w przyspieszonym rytmie. Mężczyzna, przed którym tak pragnęła się skryć, udaremnił jej ucieczkę! Z olbrzymim wysiłkiem zdołała zachować pozory spokoju.

Robert wyczuł wewnętrzne napięcie dziewczyny i nadał swemu głosowi łagodne brzmienie.

- Widziałem panią na sali konferencyjnej, a potem na korytarzu. Czy chciała pani ze mną porozmawiać? -spytał.

- Nie - odpowiedziała odruchowo i zagryzła wargę. Nie zdawała sobie sprawy, jak wyraźnie odbija się na jej twarzy zmieszanie.

Nie uszło to uwagi Roberta. Uśmiechem' starał się dodać nieznajomej otuchy.

- A szkoda. Naprawdę potrzebowałem pretekstu, by oderwać się od tej męczącej asysty - stwierdził, nie zdejmując dłoni z jej ramienia i delikatnie kierując dziewczynę w głąb korytarza. - Dokąd pani idzie?

- Ehm... do domu - wyjąkała, niezdolna wyrwać się spod władzy jego szarych, spokojnie i uważnie patrzących oczu.

- Może znalazłaby pani czas na małą kawę? - zagadnął, pragnąc zyskać na czasie. Tę dziewczynę wyraźnie coś gnębiło, lecz zdawał sobie sprawę, że musi postępować ostrożnie.

- Naprawdę nie mogę - rzuciła bez tchu. - Chciałabym zdążyć do domu przed godziną szczytu.

- A gdzie jest pani dom?

Heather zawahała się przez moment, lecz w końcu uznała, że tak prosta informacja nie naruszy tajemnicy.

- W Chester.

Znał to małe, malownicze miasteczko w Dolinie Connecticut, w którym można było odnaleźć atmosferę dawnych, pionierskich czasów. Takie miejsce zamieszkania pasowało do tej miłej, skromnej osoby. Nie miała w sobie jednak nic z prowincjuszki. Elegancki lniany kostium świadczył o jej dobrym guście i stylu.

- Często bywa pani w mieście?

- Tylko wtedy, gdy potrzebuję surowca.

- Surowca?

- Robię torebki - ujawniła mu kolejną, w jej przekonaniu niewinną informację.

Odpowiedź rozbudziła tylko jego ciekawość, lecz najważniejsze pytanie nie zostało jeszcze zadane.

- Co sprowadziło panią do naszego centrum medycznego? - zapytał ze skrywaną niecierpliwością.

Heather najchętniej nie odpowiadałaby, ale zmusiła się do dalszego prowadzenia rozmowy.

- Przysłano mi biuletyn ze spisem wykładów. Tematyka wydała mi się interesująca, a ponieważ mieszkam niedaleko, przyjechałam.

- Słuchacze naszych prelekcji to na ogół personel medyczny okolicznych szpitali i ośrodków - stwierdził Robert. - Rzadko trafiają na nie laicy. Oczywiście, wstęp jest wolny dla wszystkich. Ale skoro przysłano pani biuletyn, musiała się pani znaleźć w naszym rozdzielniku.

Nie patrzyła na niego. Szła, kierowana przez rękę ciągle spoczywającą na jej ramieniu. Zadziwiające, ale z całym zaufaniem pozwalała się prowadzić, choć nie miała pojęcia, dokąd zmierzają.

- Regularnie wpłacam datki na szpital, dlatego też otrzymuję biuletyny - wyjaśniła.

- I czyta je pani, co nieczęsto się zdarza. Spojrzała na niego zdumiona.

- Zawsze je czytam.

Rzeczywiście, pewne artykuły znała niemal na pamięć.

- Medycyna jest fascynującą nauką, zwłaszcza teraz, kiedy opracowuje się tyle nowych technik diagnostycznych i metod leczenia, kiedy powstaje tyle nowych teorii na temat zapobiegania chorobom - oznajmiła z zapałem.

- Tak, zwłaszcza jeżeli chodzi o choroby serca - potwierdził. - Dla nas, lekarzy, nadeszły czasy wielkiego optymizmu. Usiłowałem przekonać o tym słuchaczy dzisiejszego wykładu... Czy udało mi się?

Heather z zakłopotaniem skinęła głową. Optymizm może mieć różne odcienie. Korzystne statystyki i udane przypadki wyleczeń podnosiły ją na duchu, ale świadomość, że samemu jest się obciążonym chorobą stanowiła ciężkie brzemię.

- Sądzę, że tak -powiedziała, świadoma, iż nie brzmi to zbyt entuzjastycznie. Nie chciała sprawić przykrości takiej lekarskiej sławie jak doktor McCrae. Zdumiewająco młody wygląd nie pasował do funkcji szefa tak prestiżowej placówki, jaką była klinika uniwersytecka w New Haven. Musiał być wyjątkowo zdolny.

- Czyżbym był aż tak przekonujący? - zachichotał, odwracając się, by pozdrowić przechodzącego kolegę.

Heather rozejrzała się ukradkiem, próbując sprawdzić, gdzie się znajdują. Właśnie przechodzili do drugiego budynku.

- Och, naprawdę muszę uciekać! - wykrzyknęła nerwowo.   ...

- Proszę tylko o dwadzieścia minut. Sam nie mam więcej czasu. Całe popołudnie zajmą mi umówione spotkania, ale od śniadania nic nie jadłem. Czy dotrzyma mi pani towarzystwa?

Przestała protestować. Właściwie nie miała ochoty odejść. Dziwne, ale przy nim czuła się odprężona i bezpieczna.

Wreszcie dotarli do małego barku. Robert, odpowiadając na niezliczone pozdrowienia, zaprowadził ją do stolika w rogu sali.

- Czy na pewno to pani wystarczy? - zapytał, podając jej zamówione jabłko.

- Po wykładzie jadłam jogurt i krakersy. Teraz pora na deser - wyjaśniła z nieśmiałym uśmiechem.

Spojrzał na nią uważnie. Musiało jej bardzo zależeć na rozmowie, skoro wróciła z baru pod salę wykładową. Zdejmując ze swojej tacy kanapkę z indykiem, pudding, karton mleka i filiżankę parującej kawy, zastanawiał się, jaką tajemnicę mogły kryć myśli tej młodej kobiety.

- A może jednak napije się pani kawy?

- Nie. Ma zbyt dużo kofeiny.

- Bardzo mądrze z pani strony. Życzyłbym sobie, żeby moi pacjenci byli chociaż w połowie tak rozsądni w doborze diety. Niestety, ja potrzebuję bodźca. - Uśmiechnął się z rezygnacją. - Mój dzień pracy nieprędko się skończy.

- A kończy?

- Przeważnie między siódmą a ósmą wieczór. Heather szeroko otworzyła oczy.

- Cały dzień na nogach!

- Owszem, i do tego bardzo pracowity - przyznał, sącząc mleko przez słomkę.

- I z pewnością praca pana satysfakcjonuje?

- O, tak, choć bez przerwy muszę stawiać czoło nowym wyzwaniom i problemom. Ale dość już o moich sprawach. Pomówmy o pani. Naprawdę ciekawi mnie, czemu zainteresowała się pani wykładami. Ludzie przychodzą na nie na ogół z racji swojej pracy zawodowej albo kiedy mają osobiste powody, gdy chory jest ktoś z rodziny bądź przyjaciół. Czy w pani przypadku jest podobnie?

Zbyt duży kęs jabłka utkwił jej w gardle.

- Nie - wykrztusiła.

- Nikt z rodziny nie choruje?

- Nie, byłam po prostu ciekawa. Zmrużył oczy z udawaną podejrzliwością.

- Kiedy pan zaczyna?

- Och, o szóstej rano.

- W takim razie jest pani dziennikarką.

- Już panu mówiłam, wyrabiam torebki - sprostowała, czując przyspieszone bicie serca.

Jego wzrok powędrował ku oparciu krzesła, na którym dziewczyna przewiesiła torebkę o oryginalnym wzorze, z paskiem plecionym ze skóry.

- Ta jest pani roboty?

- Tak.

- Czy mogę zobaczyć?

- Proszę. - Podała mu torbę ponad stołem i w napięciu obserwowała, gdy uważnie ją oglądał. Nigdy sama nie sprzedawała swoich rękodzieł. Nie zniosłaby widoku klienta niedbale obracającego je w rękach i odkładającego na półkę. Każda rzecz, którą tworzyła, była dla niej niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju.

Jednak Robert McCrae nie poprzestał na zdawkowych oględzinach.

- Jest wspaniała - stwierdził z autentycznym podziwem. - Naprawdę sama ją pani zrobiła?

Uśmiechnęła się i skinęła głową.

Uważnie przyglądał się wyszywanym wzorom.

- Ma pani prawdziwy talent. Czy inne torby są w tym samym stylu? - zapytał.

- Mają odmienne wzory i kolory. Stosuję też inne techniki i materiały: na przykład sploty czy filce. Czasami haftuję, czasami naszywam paciorki. Ale myślę, że wszystkie moje torebki mają swój własny styl, po którym można je rozpoznać.

- A gdzie je pani sprzedaje?

- Wstawiam do różnych butików w Nowym Jorku. Niewielkie ilości biorą także Neiman-Marcus i Bloomingdale's. Niestety, nie udaje mi się przygotować więcej niż dziesięć sztuk w ciągu tygodnia.

Mężczyzna raz jeszcze obejrzał torebkę, zanim zwrócił ją Heather.

- Nie do wiary. Musi to pochłaniać masę czasu. Ma pani pomocników?

- Skądże, pracuję sama.

- I robi pani dziesięć toreb na tydzień? Głowę bym dał, że sam haft wymaga parodniowej pracy.

- Nie jest tak strasznie. Podstawowe wzory i wykroje są zawsze podobne, a zdobienie jest czystą przyjemnością. Siedzę sobie w wygodnym fotelu, słucham muzyki i pracuję. Cudowny relaks.

Nie dodała już, iż jest to jedyna praca zapewniająca jej minimum fizycznego wysiłku i stresów.

- Jak rozumiem, nie ma pani rodziny, męża, dzieci? - drążył dociekliwie.

- Nie - odpowiedziała po sekundzie wahania. Nie uszło to jego uwagi.

- Muszę powiedzieć, że jestem zdumiony.

- Czemu?

- Właściwie sam nie wiem. Tak mi się po prostu wydaje. Pani jest młoda, atrakcyjna i utalentowana.

Heather odwróciła głowę i niewidzącym spojrzeniem powiodła po otoczeniu.' Tak bardzo chciałaby mieć męża i dzieci! Wiedziała, że potrafiłaby stworzyć im dom. Doktor McCrae poruszył czułą strunę. Na dodatek prawił jej komplementy. Za wszelką cenę pragnęła skierować rozmowę na tematy mniej osobiste, lecz sama uległa pokusie.

- A jak jest z panem? Pańska dziedzina wymaga dużo większego zaangażowania. Wyobrażam sobie, jak to musi wpływać na życie rodzinne.

- Jestem rozwiedziony - odparł natychmiast. - Między innymi przyczynił się do tego charakter mojej pracy. To moja jedyna kochanka. Była żona słusznie zarzucała mi zdradę. Rozstałem się z Gail przed siedmiu laty. Wyszła ponownie za mąż i teraz jest szczęśliwa, co mnie zresztą cieszy.

Urwał i zmarszczył brwi. ,

- Niestety, trudniej mi zaakceptować fakt, iż ledwie znam dwoje swoich dzieci.

- Dwoje? - Heather poczuła niespodziewane ukłucie zazdrości.

- Tak. Michael ma dziesięć lat, a Dawn dwanaście. Kiedy rozstawaliśmy się, oboje byli mali, a już wtedy nie byłem zbyt czułym ojcem.

- Często je pan widuje? - zapytała przejęta, niemal zapominając o własnych problemach.

Ze smutkiem pokręcił głową.

- Sąd przyznał je Gail. Mieszkają w San Francisco, gdzie sam kiedyś pracowałem i gdzie ona poznała swojego drugiego męża. Wszyscy dziadkowie natomiast mieszkają w naszej części Stanów. Widuję się z dziećmi tylko w czasie ferii lub wakacji. Prawdę mówiąc, Gail nie miałaby obiekcji, gdybym zechciał spotykać się z nimi częściej. Niestety, prawda jest taka, że nie wiem, o czym z nimi rozmawiać. W rezultacie kiedy się widzimy, są równie zakłopotane jak ja. To smutne, prawda?

Popatrzył na Heather badawczo.

- Tak - przyznała bez śladu potępienia w głosie. -Przede wszystkim dlatego, że pan się z tym źle czuje. Widać praca-kochanka nie zaspokaja wszystkich potrzeb...

- Och, na co dzień nie odczuwam żadnych zmartwień. Bolesne są tylko myśli o Michaelu i Dawn.

Opuścił głowę i w zamyśleniu pocierał dłonią brodę. Kiedy znów spojrzał na Heather, na policzki wypłynął mu rumieniec.

- Sam nie wiem, dlaczego to wszystko pani mówię.

Nie mam zwyczaju zanudzać innych swoimi osobistymi sprawami.

- Proszę mi wierzyć, słuchałam z ciekawością - zapewniła żywo. - Ma pan wspaniałą pracę i znakomitą opinię. Podróżuje pan...

- Skąd pani wie?

- Czytałam w prasie. I widziałam pana książki. Ponadto był pan żonaty i ma pan dwoje dzieci. - Pokręciła głową z podziwem. - W porównaniu ze mną po prostu chwyta pan życie garściami. Kiedy pomyślę o Michaelu i Dawn, robię się zielona z zazdrości.

Spojrzenie Roberta złagodniało.

- Wcale nie jest pani zielona. Najwyżej trochę blada. Za dużo pracy, za mało wolnego czasu. Właśnie, a co pani robi w czasie wolnym?

Ostatnie pytanie gwałtownie sprowadziło Heather na ziemię.

- Och, nic takiego - zająknęła się, obracając w palcach ogryzek jabłka. - Trochę czytam... robię zakupy, chodzę na spacery.

Nie dodała, że spacery ograniczyła ostatnio do własnego ogrodu. W czasie wypraw za miasto zbytnio dokuczała jej samotność.

Robert McCrae pytająco przechylił głowę, jakby czytał w jej myślach.

- Czy ma pani przyjaciela albo narzeczonego?

- Nie.

- Nikogo takiego?

- Nie.

Jej odpowiedź zdumiała go. Nie dziwił się, że jeszcze nie wyszła za mąż. W dzisiejszych czasach wielu ludzi późno decyduje się na stałe związki. Nie mógł jednak zrozumieć, czemu wdzięk i uroda tej wrażliwej, interesującej dziewczyny nie znalazły dotychczas uznania w oczach mężczyzn. Oczywiście, istniała jeszcze możliwość, że z jakichś powodów odrzucała ich zaloty.

- Czy rodzice pani mieszkają daleko? - zapytał, nadal nie mogąc uwierzyć, że jest aż tak samotna.

- Oboje nie żyją.

- Ale z pewnością ma pani przyjaciół w Chester? Uśmiech zadrżał na jej wargach. Żadne przyjaźnie nie mogły zastąpić rodzinnej miłości.

- O, tak, mam. Tam mieszkają wspaniali ludzie. Nie dał się zwieść pozornie obojętnemu tonowi.

- Jest pani bardzo samotna, prawda? - zapytał łagodnie.

- Och, w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy... - bezskutecznie siliła się na lekki ton.

- Zgoda. A więc przeformułujmy pytanie: czy chciałaby pani mieć rodzinę?

- Tak - przytaknęła z przekonaniem. - Chciałabym tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Nie powinnam narzekać, nie wiedzie mi się źle i miałam sporo szczęścia w życiu, ale rodzina jest cudowną rzeczą. Często o niej marzę... - urwała nagle, przerażona własną szczerością. A może powiedziała mu jeszcze za mało? Może należało przyznać się, że cierpi na zwężenie zastawek i pragnie, by zbadał ją i zawyrokował, czy jeśli będzie chciała mieć dzieci, musi przejść operację.

A gdy okaże się, że zabieg będzie konieczny? Wtedy zacznie ją namawiać, a wizja sali operacyjnej wydaje się przerażająca. Poza tym z dziwną niechęcią myślała o przyznaniu się do słabości wobec tak silnego i witalnego mężczyzny, jakim był doktor McCrae. Nerwowo spojrzała na zegarek.

- Zabrałam panu dużo czasu. Spóźni się pan na spotkania.

Zaskoczony stwierdził, że po raz pierwszy zapomniał o obowiązkach. Ale też po raz pierwszy spotkał taką kobietę. Było w niej coś intrygującego... niestety, już podrywała się z krzesła, chwytając plecione rączki torebki.

- Dziękuję na jabłko i za rozmowę - rzuciła w pośpiechu. - Życzę powodzenia w pracy!

- Zaraz, czy zobaczymy się jeszcze?

- Nie wiem. Może kiedyś, gdy będę w mieście... Musi iść. Teraz, zanim zatrzyma ją intensywne spojrzenie szarych oczu!

- Ale ja nie... Proszę poczekać! Zerwał się z miejsca, lecz było już za późno. Ludzie

zaczęli przyglądać mu się ze zdziwieniem, przybrał więc obojętną minę i zaczął dojadać pudding. Był już beznadziejnie spóźniony, ale potrzebował chwili czasu, aby ochłonąć. Kiedy znów ją zobaczy? Przecież nie zna nawet jej imienia!

Minęły tygodnie, a Robert McCrae nie mógł zapomnieć o tajemniczej młodej kobiecie. Jak zwykle miał czas wypełniony do ostatnich granic, lecz w najmniej spodziewanych momentach: przed zaśnięciem, w czasie drogi do domu czy w trakcie posiłku, wracały wspomnienia tamtej rozmowy. Przeklinał się wówczas, że nie zapytał jej nawet o imię.

Wreszcie któregoś dnia niedbałym tonem zagadnął swoją sekretarkę:

- Helen, czy nie dzwoniła do mnie przypadkiem pewna kobieta z Chester?

Helen O'Grady pracowała z nim od sześciu lat, od kiedy przybył do Yale. Była pięćdziesięcioletnią wdową z trójką dzieci, miłą i kompetentną. Wybaczał jej nawet, że nieraz traktowała go jak jednego ze swoich synów, przypominając o zjedzeniu obiadu czy pójściu do fryzjera.

- Pierwsze słyszę - zdziwiła się. - A jak się nazywa?

- Nie wiem. Wiem tylko, że jest z Chester - stwierdził udając, że pilnie studiuje papiery, które podsunęła mu do podpisu.

- Pacjentka?

- Nie.

- Ktoś od nas?

- Niee. - Dostrzegł baczne spojrzenie sekretarki i natychmiast pożałował, że pytał. - Parę tygodni temu spotkałem ją na wykładzie - odparł, kierując się ku drzwiom gabinetu. - Zawiadom mnie, jeśli zadzwoni - rzucił na odchodnym.

Tydzień później znów ośmielił się zapytać Helen od niechcenia:

- Nie było telefonu z Chester? - Nie chciał, by zorientowała się, jak bardzo zależy mu na wiadomości od nieznajomej.

- Z Chester? - Helen z trudnością przypominała sobie, o co chodzi. - Nie, nie było... Czy to ktoś ważny?

- Skąd mam wiedzieć, skoro nie znam nawet jej nazwiska? - zniecierpliwił się.

- Myślę, że chyba wiesz.

- Co ma znaczyć ten uśmieszek, Helen? Proszę, chętnie dowiem się, co myślisz.

Zachęcona do szczerej wypowiedzi, Helen nie wahała się dłużej.

- Pracuję dla pana od sześciu lat, szanowny doktorze McCrae, i bez trudności potrafię rozszyfrować pańskie nastroje. Nim jeszcze powiesz słowo, już wiem, że miałeś spięcie z internistą albo udało ci się przekonać radę nadzorczą, albo też zmarł pacjent. Ale tym razem natknęłam się na zupełnie nowe objawy, przynajmniej nowe u ciebie. Zresztą muszę stwierdzić, że pojawiły się w samą porę.

- Co to znaczy „w samą porę"? - parsknął, bardziej ciekawy niż zły. Doskonale zdawał sobie sprawę ze szpitalnych plotek na swój temat, choć zbytnio się nimi nie przejmował. Nazywano go bądź „człowiekiem ze stali", bądź „fortecą z granitu", bądź też „mnichem z zakonu Hipokratesa".

- Po raz pierwszy od sześciu lat stwierdzam, że okazałeś wreszcie zainteresowanie kobietą - wyjaśniła.

- Jak to? Pytałem tylko, czy dzwoniła.

- Tak, już kilka razy i zawsze udając, że ci na tym nie zależy. Na szczęście nie dałam się zwieść. Wierz mi, Rob, powinieneś iść na randkę. Za dużo pracujesz.

- Kocham swoją pracę.  

- Jasne, ale ona jest zbyt zaborczą kochanką. Nie uważasz, że należy ci się jeszcze coś od życia?

Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

- Czy to już wszystko, droga mamuśko? Zapadła nagła cisza. Helen mierzyła go wzrokiem

przez dobrą chwilę, po czym pilnie zaczęła wpatrywać się w jego krawat. Zaniepokojony przyjrzał się sobie. Oczywiście, znów zachlapał się antyseptykiem. Nie ominie go pralnia. Ciężko wzdychając, wycofał się do swojego gabinetu, pozostawiając Helen resztę papierkowej roboty.

Kiedy minął kolejny tydzień bez telefonu z Chester, Robert zaczął się zastanawiać, dlaczego jeszcze na niego czeka. Przecież nie powiedziała, że zadzwoni. Całą swoją nadzieję opierał na maleńkim słówku „może", jakie rzuciła na pożegnanie.

Wiedział tylko, że mieszka w Chester i robi torebki. Przez moment rozważał pomysł odwiedzenia miasteczka i rozpytania o nią, lecz szybko zrezygnował. Nie zamierzał do tego stopnia naruszać jej prywatności.

Wreszcie podjął decyzję. W sobotę wyszedł wcześniej ze szpitala i pojechał do Nowego Jorku. Na pierwszy ogień wybrał magazyn Bloomingdale's. Tam w asyście uprzejmie uśmiechniętej sprzedawczyni przez piętnaście minut oglądał najrozmaitsze torby i już zaczynał tracić nadzieję, kiedy nagle dojrzał coś znajomego. Chwaląc jego gust, sprzedawczyni wyjęła elegancką torbę z gabloty. Niestety, okazała się wyjątkowo drogim egzemplarzem, firmowanym przez znanego włoskiego projektanta. Zrozpaczony próbował opisać, o co mu chodzi. Bez skutku. Ta kobieta nie była w stanie mu pomóc, tak jak i właścicielki kolejnych butików na Trzeciej Alei, do których wstępował. Pozostał mu jedynie do sprawdzenia sklep Neimana-Marcusa w Westchester.  

Szedł właśnie do samochodu, kiedy nagle na wystawie malutkiego butiku zauważył obiekt swoich poszukiwań. Torebka była przewieszona przez ramię manekina. Tym razem jako surowiec został użyty jedwab w połączeniu z lnem, z minimalną ilością skóry. Inny był kształt, inny rozmiar, inny haft, a mimo to torba miała wyraźny, rozpoznawalny styl.

Szybko ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl