[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział pierwszy I
Â
- Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland, przeżuwając duży kęs baraniny.
ByÅ‚ wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyznÄ…. OgÅ‚ady nabraÅ‚ w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwieraÂÅ‚a mu na co dzieÅ„. SpożywaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie wieczerzÄ™, a jego ruchy cechowaÅ‚a z trudem poskramiana gwaÅ‚towność, gdyby nie zdobiÅ‚ go kosztowny strój, postronny obserwator Å‚acno mógÅ‚Âby sÄ…dzić, że Edward Morland jest czÅ‚owiekiem niskiego staÂnu i tylko przez pomyÅ‚kÄ™ trafiÅ‚ do paÅ„skiego stoÅ‚u.
Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, byÅ‚ zuÂpeÅ‚nie inny. Wysoki jak ojciec, odznaczaÅ‚ siÄ™ co prawda mÅ‚oÂdzieÅ„czÄ… kanciastoÅ›ciÄ…, ale także pewnym wyrafinowaniem. MiaÅ‚ Å‚agodniejsze rysy twarzy, powÅ›ciÄ…gliwe ruchy, a zachowaÂnie dobrych manier przy stole nie sprawiaÅ‚o mu najmniejszej trudnoÅ›ci. WdaÅ‚ siÄ™ w matkÄ™, choć prawie jej nie pamiÄ™taÅ‚. OjÂciec powiedziaÅ‚ mu niegdyÅ› grubiaÅ„sko, że powinien wraz z biaÅ‚ogÅ‚owami siadać przy kÄ…dzieli - nie mógÅ‚ bowiem do koÅ„ca siÄ™ pogodzić ż wyrokiem OpatrznoÅ›ci, który sprawiÅ‚, że to jego starszy syn, a nie mÅ‚odszy, umarÅ‚ na skrÄ™t kiszek,
Robert posÅ‚aÅ‚ ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobecÂne spojrzenie.
-                    Dlaczego tak wcześnie? Dokąd jedziemy? - spytał.
-                    Ruszamy na Leicester, synu. Wybieramy się na południe, a dobrze wiesz, jak wyglądają drogi o tej porze roku. Jeśli utkniemy za konwojem z wełną, strawimy w podróży całe dwa tygodnie.
- Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na południe?! A po co? Nie z towarem?
Ojciec uśmiechnął się drwiąco.
- Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć. Jedziemy po żonę dla ciebie.
Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa.
- Hm, możesz siÄ™ dziwić ile dusza zapragnie, chÅ‚opcze - mówiÅ‚ Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważaÅ‚ na zaÂinteresowanie, jakie okazywaÅ‚eÅ› kobietom, mógÅ‚bym ci rówÂnie dobrze poszukać męża, a nie żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mÄ…droÅ›ci odebraÅ‚ mi syna, a zostawiÅ‚ córkÄ™.
Robert zesztywniaÅ‚ i zacisnÄ…Å‚ zÄ™by. MusiaÅ‚ jak zawsze w milczeniu znosić okrucieÅ„stwa ojca. ChciaÅ‚ siÄ™ dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale baÅ‚ siÄ™ rodzica, czekaÅ‚ wiÄ™c z nadzieÂjÄ…, że i bez ponaglania go pytaniami zaspokoi ciekawość.
-                    Nie wykazujesz dużego zainteresowania, chÅ‚opcze - zaÂuważyÅ‚ Morland z irytacjÄ…. RzuciÅ‚ kawaÅ‚ek tÅ‚uszczu ulubioneÂmu psu, ale ten nie byÅ‚ dość szybki i Å‚akomy kÄ…sek zniknÄ…Å‚ w kÅ‚Ä™bowisku warczÄ…cych czworonogów. - Nie chcesz nawet wiedzieć, kogo udaÅ‚o mi siÄ™ dla ciebie wystarać?
-                    Ależ chcę, naturalnie, ojcze...
-                    Naturalnie, ojcze - powtórzyÅ‚ za nim Morland. - MÄ™Âczysz jak eunuch. Mam nadziejÄ™, że uda ci siÄ™ jakoÅ› speÅ‚nić mężowski obowiÄ…zek wobec tej dziewczyny. Może poćwicz sobie najpierw na owcach. - Rozbawiony wÅ‚asnym dowcipem, ryknÄ…Å‚ rubasznym Å›miechem. Robert z trudem przywoÅ‚aÅ‚ na twarz cieÅ„ uÅ›miechu; wiedziaÅ‚, że jeÅ›li siÄ™ nie uÅ›miechnie, ojÂciec zelży go lub nawet potraktuje kuÅ‚akiem, a ojcowski kuÅ‚ak byÅ‚ jak kopniÄ™cie ogiera. - No to powiem ci, skoro tak naleÂgasz - ciÄ…gnÄ…Å‚ Morland, ocierajÄ…c Å‚zy. - To Eleonora Courteney, podopieczna lorda Edmunda Beauforta, sierota. Ma braÂta oraz zadÅ‚użone grunta i ani pensa przy duszy, za to wnosi nam w posagu protekcjÄ™ lorda Edmunda i jest kuzynkÄ… hraÂbiego Devonu. Rozumiesz?            Â
-                    Tak, ojcze - odparł Robert odruchowo, choć w zasadzie niewiele rozumiał.
-                    MyÅ›l, chÅ‚opcze, myÅ›l - strofowaÅ‚ syna Morland. - Ona ma rodzinÄ™ i protekcjÄ™, natomiast ja mam pieniÄ…dze. To uczciwa transakcja, nie sÄ…dzisz? Lord Edmund potrzebuje Å›rodków fiÂnansowych na prowadzenie wojny i dlatego chce mnie do sieÂbie przyciÄ…gnąć. A ja... Ja mam swoje plany.
Robert rozumiaÅ‚. Takie prawa obowiÄ…zywaÅ‚y w Å›wiecie, w którym żyÅ‚. Podobnie jak inni, którzy poszli za mÅ‚odym królem w bój, Edward Morland ogromnie siÄ™ wzbogaciÅ‚ podÂczas wojen prowadzonych przez Henryka V. KupiÅ‚ ziemiÄ™, zaÂpeÅ‚niÅ‚ jÄ… stadami owiec, a obecnie należaÅ‚ do najwiÄ™kszych i najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w YorkÂshire. Tymczasem na tronie Anglii zasiadaÅ‚ nieletni Henryk VI, wÅ‚adza zaÅ› spoczywaÅ‚a w rÄ™kach jego wujów - lorda Bedforda oraz ksiÄ™cia Humphreya.
A poÅ›ród potężnych rodów, których przedstawiciele poÂmagali rzÄ…dzić krajem, znajdowali siÄ™ spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich spoczywaÅ‚ trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim wÅ‚adcy - wojny bardzo kosztownej i nie przynoszÄ…cej już zysków.
Wielcy feudaÅ‚owie potrzebowali pieniÄ™dzy, a w gronie luÂdzi, którzy nimi dysponowali, byÅ‚ i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiÅ›cie podsunÄ…Å‚ swemu bratu Edmundowi poÂmysÅ‚, by wydaÅ‚ mÅ‚odÄ… podopiecznÄ… EleonorÄ™ za syna Morlanda. MałżeÅ„stwo to miaÅ‚o zÅ‚Ä…czyć bogatego farmera z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekÄ™ oraz protekcjÄ™ Beaufortów - a tym samym „ochronÄ™ dobrego pana". Z drugiej zaÅ› strony zwiÄ…zek ten na dobre zespoliÅ‚by Morlanda i jego zÅ‚oto z losami rodziny Beaufortów, gwaranÂtujÄ…c jej, gdyby zaszÅ‚a taka potrzeba, zarówno jego oddanie, jak i dostÄ™p do wypchanego zÅ‚otem trzosu.
Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney wiedzieli od wczesnego dzieciństwa.
- Tak, mam swoje plany - ciÄ…gnÄ…Å‚ Edward. HuknÄ…Å‚ drewÂnianym kuflem w stół, na co jeden z pomocników kucharza, peÅ‚niÄ…cy tego dnia funkcjÄ™ pazia, rzuciÅ‚ siÄ™ do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemiÄ™, owce, zÅ‚oto i syna. Jedynego syna. Jak sÄ…dzisz, chÅ‚opcze, czego mogÄ™ pragnąć dla swego jedynaka, co? MyÅ›lisz, że chciaÅ‚bym, żeby, jak ja, zostaÅ‚ nieokrzesanym chÅ‚opem? Uważasz, że tego życzyÅ‚aby sobie twoja matka? Panie, Å›wieć nad jej duszÄ…. - PrzeżegnaÅ‚ siÄ™ poÂbożnie, a Robert odruchowo powtórzyÅ‚ jego gest. - Nie,chÅ‚opcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale zanim umrÄ™, z ciebie zrobiÄ™ szlachcica.
- Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale delikatnie.
-                    PrzestaÅ„ mnie papugować. Tak, szlachcica. A po cóż inÂnego miaÅ‚bym wybierać ci akurat tÄ™ pannÄ™ miast bogatej kmieciówny, która przysporzyÅ‚aby mi ziemi? WybraÅ‚em owÄ… dziewkÄ™ dlatego, że wniesie ci w posagu rodzinÄ™. - ChwilÄ™ duÂmaÅ‚, po czym odezwaÅ‚ siÄ™ z niezwykÅ‚Ä… dlaÅ„ Å‚agodnoÅ›ciÄ…: - MoÂże to i dobrze, że wÅ‚aÅ›nie ty mi zostaÅ‚eÅ›. Potrafisz czytać, piÂsać i grać na instrumencie. Edward tego nie umiaÅ‚. Kto wie, czy nie bÄ™dziesz lepszym szlachcicem od niego? Twoi synowie urodzÄ… siÄ™ w dobrym domu. Dla mnie na takie zmiany za późÂno. Nie da rady z wieÅ›niaka zrobić pana. Dobrze, że matka kaÂzaÅ‚a ciÄ™ uczyć czytać.
-                    Niejeden szlachcic nie umie czytać, ojcze, a wÅ›ród wolÂnych kmieci znajdziesz wielu, którzy to potrafiÄ….
-                    Dobrze, dobrze - burknÄ…Å‚ niecierpliwie Morland. Nie luÂbiÅ‚, kiedy pocieszaÅ‚ go wÅ‚asny syn. - Podobno ta dziewczyna czyta. BÄ™dziecie zatem mieli o czym ze sobÄ… gadać. Tylko nie zapomnij czasem, skÄ…d wzięło siÄ™ twoje bogactwo. - Robert wiedziaÅ‚ już, co za chwilÄ™ usÅ‚yszy. Ojciec zacytuje ulubionÄ… rymowankÄ™ hodowców. - „WdziÄ™cznym Panu za opiekÄ™ nad każdym bydlÄ…tkiem, te owce sÄ… moim jedynym majÄ…tkiem".
-Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Tak, ojcze.
Â
W nocy Å›cisnÄ…Å‚ przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli siÄ™ już ku koÅ„cowi, i Robert aż zadrżaÅ‚ z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujÄ…cy pieczÄ™ nad domem, obudziÅ‚ go w ciemÂnoÅ›ci. MaÅ‚e, przesuwane na kółkach łóżko Roberta staÅ‚o pod oknem, gdzie owiewaÅ‚ je chłód sÄ…czÄ…cy siÄ™ spomiÄ™dzy nie domkniÄ™tych okiennic. Ojciec spaÅ‚ w dużym Å‚ożu otulonym ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzÅ‚.
W izbie czekaÅ‚o już Å›niadanie. Boczek gotowany w owsiaÂnce, piwo i chleb. Nim skoÅ„czyli jeść, czeladź podstawiÅ‚a na wewnÄ™trznym podwórzu osiodÅ‚ane konie. ByÅ‚o ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników, oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny mÅ‚odej oraz jej opiekuna. Nie widzÄ…c w pobliżu ojca, Robert podszedÅ‚ szybkim kroÂkiem do jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzaÅ‚ do Å›rodka, powitaÅ‚ go cichy skowyt. Lady Brach, jego suka, leżaÅ‚a ze szczeniakami na posÅ‚aniu ze sÅ‚omy. MaÅ‚e nieźle już podrosÅ‚y, dlatego czÄ™sto zostawiaÅ‚a je same i dreptaÅ‚a za swym panem. PomyÅ›laÅ‚, że nadeszÅ‚a już pora, iżby odstawić szczeniÄ™ta od suki - brakowaÅ‚o mu jej cichych kroków.
-                    Robert! Na litość boską, gdzież się ten chłopak podziewa?! - krzyczał Morland. Był już na podwórzu.
-                    Muszę iść - powiedział Robert do suki, która na dźwięk jego głosu zaczęła bić ogonem o ziemię. - Szkoda, że musisz zostać, Lady Brach, ale nie mogę cię zabrać. Za to jak wrócę, przywiozę ci nową panią, jeszcze jedną osobę, którą będziesz miłować. Tylko żebyś mi na nią nie warczała z zazdrości!
-                    Robert! - W głosie ojca zabrzmiała złość.
Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu, kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci.
Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe - na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu.
Â
Eleonora Courteney siedziaÅ‚a na rzeźbionym dÄ™bowym paÂrapecie w wychodzÄ…cym na poÅ‚udnie oknie Å›wietlicy. KorzyÂstaÅ‚a z ostatnich jasnych promieni sÅ‚oÅ„ca padajÄ…cych na robótkÄ™. HaftowaÅ‚a koszulÄ™ dla swego pana, a subtelny wzór na koÅ‚nierzu wymagaÅ‚ najdelikatniejszego jedwabiu i najcieÅ„szej igÅ‚y. ZamierzaÅ‚a odÅ‚ożyć koszulÄ™ i zająć dÅ‚onie prostszÄ… roboÂtÄ…, gdy Å›wiatÅ‚o siÄ™ pogorszy. Co pewien czas unosiÅ‚a gÅ‚owÄ™ znad haftu, żeby wyjrzeć przez okno. ByÅ‚ cudowny dzieÅ„ późÂnego lata, a przed niÄ…, pod bÅ‚Ä™kitnÄ… kopuÅ‚Ä… nieba, rozciÄ…gaÅ‚y siÄ™ zielone wzgórza Isle of Purbeck.
UwielbiaÅ‚a letni zamek w Corfe. CaÅ‚e życie mieszkaÅ‚a w otoczeniu zielonych pagórków i nie potrafiÅ‚a sobie wyobrazić, by mogÅ‚a je kiedyÅ› opuÅ›cić. Po przeciwlegÅ‚ej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym kominku, siedziaÅ‚a jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzglÄ…d na jej wielkÄ… urodÄ™ zwana Belle. Znowu oczekiwaÅ‚a dziecka; tym razem liczyÅ‚a na syna. Letni upaÅ‚ jÄ… zmÄ™czyÅ‚, toteż wolno poruÂszaÅ‚a dÅ‚oÅ„mi wÅ›ród barwnych jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyrÄ™czy jÄ… w pracy. Nieraz, gdy jako mÅ‚ode dziewczÄ™Âta przÄ™dÅ‚y albo tkaÅ‚y, pracowaÅ‚a podwójnie, żeby uchronić Belle od wymówek.
WychowywaÅ‚y siÄ™ razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. MiaÅ‚a o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ byÅ‚a bystra i dobrze rozwiniÄ™ta, nigdy nie odczuwaÅ‚y różnicy wieÂku i wspólnie uczyÅ‚y siÄ™ czytać, pisać i liczyć. PoznaÅ‚y jÄ™zyk francuski i Å‚acinÄ™, taniec i Å›piew. NauczyÅ‚y siÄ™ szycia i haftu, poza tym codziennie siadaÅ‚y przy kroÅ›nie i przy koÅ‚owrotku. Belle, drobna, jasna i Å›liczna, byÅ‚a hojna, dobroduszna i leniÂwa. Eleonora, wyższa i ciemniejsza, odznaczaÅ‚a siÄ™ energiÄ…, ciÄ™tym jÄ™zykiem i bystroÅ›ciÄ… umysÅ‚u. Doskonale siÄ™ wzajemÂnie uzupeÅ‚niaÅ‚y.
Kiedy Belle poÅ›lubiÅ‚a lorda Edmunda, poprosiÅ‚a małżonÂka, by pozwoliÅ‚ jej zabrać ze sobÄ… EleonorÄ™. PrzychyliÅ‚ siÄ™ do tej proÅ›by i wykupiÅ‚ od ojca Belle nie tylko samÄ… sierotÄ™, ale i tak zwanÄ… kuratelÄ™, czyli prawo do opieki nad niÄ…. WydawaÂÅ‚o siÄ™, że gest lorda Edmunda przypieczÄ™tuje los dziewczyny. MiaÅ‚a na zawsze zostać w zamku, doglÄ…dać rozdrażnionej Belle podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyÅ‚a - dopilÂnować edukacji owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiÅ‚aby w peÅ‚ni jej ambicje. Nie marzyÅ‚a o niczym innym.
Nie, to nie caÅ‚kiem prawda. Wszak byÅ‚o coÅ›, za czym tÄ™skÂniÅ‚a, lecz o czym nie Å›miaÅ‚a marzyć. Na myÅ›l o tym szalaÅ‚a w przypÅ‚ywie nieokieÅ‚znanej nadziei lub też wpadaÅ‚a w najczarÂniejszÄ… rozpacz. Wkrótce też nie wiedziaÅ‚a, czy to, co czuje, jest nadziejÄ…, czy może tylko najbardziej mglistym marzeniem. RozmyÅ›lajÄ…c nad swymi uczuciami, bezwiednie przestaÅ‚a praÂcowicie poruszać palcami i zÅ‚ożyÅ‚a dÅ‚onie na kolanach. Znów wyjrzaÅ‚a przez okno. PrzeniosÅ‚a wzrok ponad wiejskimi domÂkami z kamienia o dachach obroÅ›niÄ™tych porostami, nad pola i wspólne kmiece grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankÄ™ lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich, niedostÄ™pnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie obÅ‚oki w strzÄ™py.
Na imiÄ™ dano mu Ryszard.
SkoÅ„czyÅ‚ dwadzieÅ›cia trzy lata, zajmowaÅ‚ siÄ™ wojaczkÄ… i jak na żoÅ‚nierza przystaÅ‚o, odznaczaÅ‚ siÄ™ szerokimi ramionami oraz lekkim chodem. ByÅ‚ niewysoÂkim, dosyć krÄ™pym i silnym mężczyznÄ… o rozbudowanej klatÂce piersiowej. MiaÅ‚ kwadratowÄ…, wesoÅ‚Ä…, ogorzaÅ‚Ä… od sÅ‚oÅ„ca twarz i jasne wÅ‚osy nad czoÅ‚em, które sÅ‚oÅ„ce wybieliÅ‚o do barwy kaszy jaglanej. Jego bÅ‚Ä™kitne oczy umiaÅ‚y Å›widrować czÅ‚owieka aż do gÅ‚Ä™bi duszy. Rzadko siÄ™ uÅ›miechaÅ‚, nie dlatego, że byÅ‚ ponurakiem z natury, lecz dlatego, iż poważnie wszystko przemyÅ›liwaÅ‚. Za to kiedy siÄ™ już na uÅ›miech zdobyÅ‚, jaÅ›niaÅ‚o mu caÅ‚e oblicze, tak że patrzÄ…cym naÅ„ siÄ™ zdawaÅ‚o, że po dÅ‚ugiej zimie znowu nastaÅ‚a wiosna. Ten uÅ›miech rozgrzewaÅ‚ ludzkie serca i budziÅ‚ chęć oddania życia za Ryszarda.
Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla. Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz turnieje i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często, przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej gromady, wciągnął ją do altany i pocałował.
Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała tylko o nim.
Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet, książę Yorku.
MiaÅ‚ pieniÄ…dze, wÅ‚adzÄ™, dowodziÅ‚ wojskiem, byÅ‚ mężem stanu oraz gÅ‚owÄ… rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w jeÂgo żyÅ‚ach pÅ‚ynie wiÄ™cej królewskiej krwi niż w żyÅ‚ach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet byÅ‚ po kÄ…dzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego. Ona naÂtomiast nazywaÅ‚a siÄ™ tylko Eleonora Courteney i nie miaÅ‚a ani rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadaÅ‚a w gÅ‚Ä™bokÄ… rozpacz na myÅ›l o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywaÅ‚a w niej wielka nadzieja: jeÅ›li jÄ… bowiem miÅ‚owaÅ‚, mógÅ‚ siÄ™ z niÄ… ożenić - przecież jemu nikt siÄ™ nie sprzeciwiaÅ‚, Ryszard robiÅ‚ to, co chciaÅ‚.
Zatem kurczowo trzymaÅ‚a siÄ™ nadziei, marzeÅ„ i tej jednej jedynej namacalnej pamiÄ…tki, jaka jej po nim zostaÅ‚a. W ostatÂnie Å›wiÄ™ta Bożego Narodzenia Ryszard przysÅ‚aÅ‚ podarki roÂdzinie Beaufortów, nie zapomniaÅ‚ przy tym o ciemnowÅ‚osej Eleonorze. DostaÅ‚a wówczas maleÅ„ki, oprawny w skórÄ™ psaÅ‚Âterz z tÅ‚oczonym na okÅ‚adce godÅ‚em Courteneyów - wizerunÂkiem biaÅ‚ego zajÄ…ca w biegu. ByÅ‚ to kosztowny dar, nawet jak na upominek od ksiÄ™cia, ale ceniÅ‚a go nie dla materialnej warÂtoÅ›ci, lecz dlatego, że ten drogocenny psaÅ‚terz otrzymaÅ‚a od Ryszarda. NosiÅ‚a ów podarek przyczepiony Å‚aÅ„cuszkiem do paska, nocÄ… zaÅ› wkÅ‚adaÅ‚a go pod poduszkÄ™. Nigdy siÄ™ z nim nie rozstawaÅ‚a - stanowiÅ‚ jej talizman.
HaÅ‚as przy drzwiach gwaÅ‚townie wyrwaÅ‚ jÄ… z zamyÅ›lenia. ZorientowaÅ‚a siÄ™, że sÅ‚oÅ„ce już zachodzi i że nie bÄ™dzie mogÅ‚a skoÅ„czyć wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myÅ›l przeÂmknęła jej przez gÅ‚owÄ™, gdy drzwi siÄ™ otworzyÅ‚y i do komnaÂty wszedÅ‚ pan, a za nim sÅ‚uga z krzesÅ‚em. Lord Edmund miaÅ‚ dwa krzesÅ‚a i sÅ‚usznie byÅ‚ z nich dumny. To, wnoszone teraz do Å›wietlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione zÅ‚otymi sznurami oraz zÅ‚otym haftem, jeździÅ‚o z nim wszÄ™dzie, nawet na wojnÄ™, by tam w namiocie zajmować najpoczeÅ›niejsze miejsce. Drugie, wyÅ›cieÅ‚ane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, staÅ‚o na podium w wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego goÅ›cia, a jeÅ›li goÅ›ci nie byÅ‚o, siadaÅ‚a na nim Belle.
Obie kobiety wstaÅ‚y na widok pana, on zaÅ› zezwoliÅ‚ im usiąść. Sam spoczÄ…Å‚ na krzeÅ›le, po czym odesÅ‚aÅ‚ sÅ‚użącego. Belle przysiadÅ‚a na zydlu, Edmund zaÅ› ruchem nakazaÅ‚ EleÂonorze, by zbliżyÅ‚a siÄ™ do swojej i pani i przycupnęła u jej nóg na poduszce.
-                    Dzisiaj przyszedÅ‚em do ciebie, panno Eleonoro - oÅ›wiadÂczyÅ‚. PrzyjrzaÅ‚ siÄ™ jej ż niezwykÅ‚Ä… uwagÄ… i wyraźnie zadowolony z inspekcji dodaÅ‚ z uÅ›miechem: - Masz zaróżowione policzki. TuszÄ™, żeÅ› w dobrym zdrowiu?
-...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]