[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Catherine Hart ZAŚLEPIENIE

1

Waszyngton, maj 1876

Zaraz umrę.

Tego Andrea była pewna - choć nie potrafiła jeszcze określić, w jaki sposób zejdzie z ziemskiego padołu. W da­nej chwili przychodziły jej do głowy dwie wersje. Albo nie wytrzyma upokorzenia mimowolnego świadkowania schadz­ce zakochanych, albo stanie przed plutonem egzekucyjnym, kiedy tylko odkryją ją chowającą się pod tym łóżkiem w apartamencie Jeffersona w pałacu prezydenckim ze skra­dzionymi kosztownościami w kieszeni.

Jak do tego doszło, że się tu znalazła? Przecież towarzy­szyła tylko Maddy, przyjaciółce i pracodawczyni, na proszo­nym obiedzie u prezydenckiej pary Lyssa i Julii Grantów. Jakim cudem zwykła wyprawa na górne piętro do toalety i krótki, potajemny przegląd pokoi gościnnych w poszuki­waniu świecidełek mogły przybrać tak nieoczekiwany obrót?

Tak czy inaczej, kiedy usłyszała zbliżające się głosy, musiała skryć się w tym pokoju. Spanikowana, rozejrzała się za kryjówką i ledwie zdążyła wśliznąć się pod łóżko, do pokoju wpadła para, kobieta i mężczyzna. Andrea z odrazą stwierdziła, że nieznajomi natychmiast zabrali się do gorą­czkowej gry miłosnej. Najwyraźniej zamierzali pozostać w pomieszczeniu jakiś czas, a ona wraz z nimi, pod łóżkiem.

Sytuacja wyglądała na absurdalną. Dać się zmusić do kradzieży to jedno, ale znaleźć się w roli podglądacza, to już zupełnie co innego! Z tym że w danych okolicznościach, jeśli nie chciała ryzykować własną szyją, nie miała większe­go wyboru.

- Pospiesz się, Freddy! - ponaglała kobieta. - Pomóż mi zdjąć sukienkę, ale jej nie porwij, bo Harold z pewnością to zauważy.

Andrea zmarszczyła brwi. Harold? To chyba nie jest głos Lucilli Huffman, żony jednego ze znamienitszych senatorów Waszyngtonu! Ostrożnie zerknęła przez zakurzone koronki narzuty. Och, Boże! To Lucilla! Do połowy naga, z mało dostojnym pośpiechem zdzierająca ubranie z Freddy’ego Newtona. Zsunęła mu spodnie do kolan.

Powstrzymując okrzyk zaskoczenia, Andrea o sekundę za późno zacisnęła powieki. Na jej twarzy pojawił się jaskrawy rumieniec, kiedy zrozumiała, co właśnie zobaczyła. Wielkie nieba! Zmienianie pieluszek małemu siostrzeńcowi z pew­nością nie przygotowało jej do oglądania dorosłego mężczy­zny bez ubrania! Poza tym wcale nie miała ochoty na ten spektakl.

Ciężkie huknięcie tuż koło głowy zmusiło ją do otwarcia jednego oka, tylko ociupinkę. Lewy but Freddy’ego wylą­dował tak blisko, że mogła policzyć stebny. Obok zobaczyła dwie gołe stopy, stykające się dużymi palcami. Zaraz potem Lucilla uniosła gołą nogę i lubieżnie zarzuciła ją na biodro kochanka.

- Czy mój Freddy już gotowy? - wymruczała zmysłowo.

- A mój cukiereczek gorący i chętny? - zapytał w odpo­wiedzi, na co partnerka wydała głębokie westchnienie.

Twarz Andrei ponownie spłonęła rumieńcem. Nie wie­działa do końca, co ma się zdarzyć, ale domyślała się, że to słowne preludium musi prowadzić do czegoś, czego nie powinna być świadkiem.

- Nie spiesz się tak - upomniała Lucilla partnera. - Mam ochotę najpierw się pobawić.

- Oszalałaś? - zdenerwował się Freddy. - Nie ma czasu na igraszki. Ktoś nas może przyłapać. Zapomniałaś, gdzie jesteśmy? Dobry Boże, Lucy! Prezydent może tu wejść w każdej chwili.

- I to właśnie mnie podnieca - oświadczyła.

Andrea była całkowicie odmiennego zdania. W gruncie rzeczy nie potrafiła wyobrazić sobie paskudniejszej sytuacji. Leżała pod łóżkiem, zduszona kłębami kurzu, i wsłuchiwała się w odgłosy zdrady tej pary. Z pewnością nie będą... nie odważą się...

Nadzieja na szybkie wyswobodzenie się z przykrego po­łożenia rozwiała się w chwili, gdy Lucilla powiedziała:

- Wskakuj na łóżko, Freddy. Usiądź po turecku. - Schy­liła się i podniosła rzuconą na podłogę spódnicę. - Masz. Owiń ją sobie wokół głowy, jak zaklinacze wężów.

Freddy zachichotał.

- Chwileczkę, kochanie. Czy przypadkiem nie odwracasz ról? W końcu to ja posiadam „węża”, który zresztą tańczył do twojej muzyki już nie jeden raz.

Andrea przypomniała sobie krótkie oględziny ciała mó­wiącego i twarz tak jej spłonęła, aż zaczęła się obawiać, że zostanie taka na zawsze. Jednak Lucille najwyraźniej nie miała podobnych oporów. Chłodnym komentarzem ostudziła protesty kochanka.

- Jesteś niewymownie błyskotliwy, Freddy. A teraz rób, jak mówię, albo ubiorę się i wyjdę.

O, tak, zrób to! - błagała w duchu Andrea. - Wyjdź i to już, żebym mogła się stąd wydostać!

Znowu spotkał ją zawód, bo Freddy przystał na żądanie. Łóżko zaskrzypiało i zapadło się, sprężyny wisiały tuż nad głową Andrei. Ku jej zaskoczeniu i odrazie Lucille ochoczo rzuciła się na kupkę ubrań na podłodze, po czym schyliła głowę i wsparła na rękach. Gdyby nie to, że Lucille usado­wiła się bokiem, jej twarz znalazłaby się tuż przed twarzą Andrei.

- No a teraz, Freddy, udawaj, że grasz na flecie - rozka­zała. - Twoja kochająca kobra czeka.

Do uszu niecodziennego więźnia doszedł najtragiczniejszy odgłos imitujący grę na flecie. Każda kobra z odrobiną słuchu i dumy wyskoczyłaby z kosza i śmiertelnie ukąsiła grajka. Nosowy dźwięk, który Freddy wydawał, przypominał skrobanie paznokciem po szkle.

Andreę aż skręcało z pragnienia zasłonięcia uszu, toteż w całkowitym oszołomieniu przyglądała się, jak Lucilla za­czyna się wić w przód i w tył. Z zamkniętymi oczami wy­rzuciła ramiona nad głowę i z dziwnym uśmiechem podnios­ła się powoli i z gracją, cały czas kołysząc się na boki, zarzucając obfitymi piersiami jak bliźniaczymi wahadłami.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, żałosne zawo­dzenie Freddy’ego ustało. Zanim Andrea zdążyła podzięko­wać Bogu za to małe wyzwolenie, Lucilla wydała piskliwy okrzyk i rzuciła się na łóżko - i, jak przypuszczała Andrea, na Freddy’ego. Sprężyny wygięły się, łapiąc pęk włosów uwięzionej pod łóżkiem dziewczyny i ciągnąc boleśnie. An­drea z trudem powstrzymała się, by nie zawyć z bólu; łzy stanęły jej w oczach.

Kiedy oswobodziła pukiel i położyła płasko głowę, usły­szała okrzyk Lucilli:

- Teraz, Freddy! Teraz!

Materac znowu ugiął się złowieszczo, a sprężyny podsko­czyły i zaskrzypiały w odpowiedzi na energiczny atak ko­chanków. Choć Andrea mogła się tylko domyślać, co działo się nad głową, jej wyobraźnia zaczęła tworzyć niesamowite obrazki. Jakby mogło być inaczej przy dźwiękach dochodzą­cych z góry. Dyszenie, jęki, westchnienia, piski - tajemni­cze, a zarazem dziwnie i ogromnie... zmysłowe!

Andrea zorientowała się, że jej własny oddech stał się szybki i urywany. Krople potu, gorące i słone, zaczęły spły­wać między piersiami. Serce w klatce piersiowej biło szyb­ko, jakby za sekundę miało wybuchnąć.

- Szybciej, Freddy! Szybciej!

Bez słowa, za to z ciężkim sieknięciem, mężczyzna naj­wyraźniej postanowił zaspokoić wymagania swojej damy. Łoże zatrzęsło się gwałtownie, sprężyny napięły się niebezpiecznie. Andrea przyciśnięta do podłogi modliła się, by druty wytrzymały napór, bo inaczej albo zostanie przeszyta, albo zamieni się w masę pogruchotanych kości. Gdyby po­niosła śmierć pod tym łóżkiem, co w danej chwili wydawało się wysoce prawdopodobne, jej ciało zostałoby odnalezione najprawdopodobniej dopiero wtedy, gdy zacznie gnić - lub kiedy sprzątaczka, zajmująca się tym pokojem, zdecyduje się wreszcie na zamiecenie pod łóżkiem, którą to czynność wyraźnie zaniedbywała.

W trakcie tworzenia tych katastroficznych wizji Andrea cały czas nie wychodziła z podziwu nad żywotnością pary na górze. Ciekawa była, jak długo trwać będzie ich wytężona walka. Boże! Czy stosunek zawsze tak się ciągnie? Czy wszystkie pary robią to tak... energicznie? Tak głośno? Okrzyki kochanków odbijały się echem od ścian, przybiera­jąc stale na sile. Jeśli ktoś będzie przechodził korytarzem, z pewnością usłyszy dziwne odgłosy i zechce sprawdzić, skąd pochodzą. Andrea już widziała, jak drzwi stają otwo­rem. A wtedy ją złapią. Z pałającymi policzkami i na gorą­cym uczynku! Jeśli wcześniej nie umrze starta na popiół.

Boże, bądź łaskaw! Jeśli ta dwójka wkrótce nie przestanie, ona tu zemdleje. Miała serce w gardle. Na ramionach i szyi pojawiła się swędząca gęsia skórka. Z trudem oddychała i prawie nie mogła się ruszać. I, o wstydzie, gdzieś w łonie czuła mocne gniecenie. Tajemne miejsce między nogami pulsowało gorączkowo. Z trudem hamowała wydzierające się z głębi ciężkie jęknięcie.

Nagle wszystko nad jej głową ucichło.

- Czy to ty? - zapytał Freddy.

Andrea, przerażona, wstrzymała oddech, ale Lucilla syk­nęła:

- Och, do licha! Nie przestawaj teraz, ty ośle!

- Cicho! Przysiągłbym, że coś słyszałem, a raczej kogoś.

Głos Lucilli przepełniony był zjadliwym ostrzeżeniem.

- Jeśli nie skończysz tego, co rozpoczęłoś, usłyszysz mój krzyk, i to długi i głośny. A ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz, będzie okrzyk furii Harolda, kiedy będzie chciał cię zabić za to, że uwiodłeś jego ukochaną małżonkę.

- Nigdy nie przestaniesz być taką zrzędliwą dziwką, prawda złotko? - wypalił w odpowiedzi Freddy. - Zdaje się, że istnieje tylko jeden sposób na pohamowanie ciebie i two­jej niewyparzonej buzi.

Przy tych słowach łóżko ponownie się ugięło, na serio grożąc Andrei zgnieceniem. Cokolwiek Freddy zrobił, spo­wodowało to, że jego towarzyszka wyrzuciła z siebie okrzyk pełen zachwytu.

- Tak! Więcej! Mocniej! - dyszała, a łóżko na nowo wpadło we wściekłe drgania.

Wkrótce Lucille zaczęła się delirycznie trząść, po czym nagle zawyła, jakby ktoś ją dusił. Andrea zastanawiała się, czy przypadkiem nie umiera od nadmiaru emocji. W tym czasie Freddy wydał długi, chrapliwy jęk. Łoże po raz ostatni zapadło się i zamarło w bezruchu.

Minęły wypełnione napięciem sekundy, w czasie których Andrea ze strachem zastanawiała się, czy para nad nią przeżyła. Prawda była taka, że przysłuchując się odgłosom miłości jej dziewicze ciało wpadło w ekstazę, całe przepeł­niło się... pożądaniem. I na dodatek znajdowała się w naj­bardziej kłopotliwej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić. Czy kiedykolwiek będzie mogła spojrzeć w oczy Lucilli, Freddy’emu, a nawet mężowi Lucilli, Haroldowi Huffmanowi? Co więcej, czy będzie w stanie spojrzeć na siebie samą w lustrze?

Niski śmiech Lucilli wyrwał ją z zamyślenia.

- Freddy, jesteś niebezpieczny dla każdej kobiety, która skończyła dziesięć lat - oświadczyła szczerze.

- A ty stanowisz zagrożenie dla każdego mężczyzny, który choć trochę dba o skórę na karku - zrewanżował się Freddy, po czym zszedł z łóżka i pospiesznie zaczął zbierać części garderoby z podłogi. - Nie możesz nauczyć się cho­wać pazurków?

- Och, ale ja uwielbiam zostawiać po sobie ślady, kochanie - wyznała Lucilla. - I gdybyś był uczciwy, przyznałbyś, że niewielki ból w odpowiednim momencie zwiększa przy­jemność.

Freddy wciągnął spodnie i chwycił za koszulę.

- Stajesz się monotonna, moja droga pani.

- Czyż nie dzieje się tak z każdym? - skomentowała, zsuwając stopy na podłogę i sięgając po ubranie. - Chodź, Freddy, pomóż mi zapiąć suknię. Zobaczymy, czy tak samo szybko, jak ją zdejmowałeś, potrafisz ją na mnie założyć.

- Najpierw znajdę krawat - rzucił Freddy. - Zdaje się, że gdzieś się zapodział.

- Może upadł pod łóżko - zasugerowała Lucille, ku przerażeniu Andrei. W tej samej chwili Freddy odnalazł krawat w zwojach narzuty i Andrea odetchnęła z ulgą.

W końcu para kochanków była ubrana.

- Ty idź pierwszy, mój drogi - rzuciła Lucilla, po czym dodała złośliwie: - A jak wpadniesz na Harolda, powiedz mu, że już schodzę.

Zdążyła wypowiedzieć ostatnie słowo, kiedy z korytarza doszedł ich głos Harolda.

- Lucillo? Gdzie jesteś, kochanie? - Otworzyły się są­siednie drzwi, potem zamknęły, wskazując, iż Harold poszu­kuje swojej niesfornej małżonki. - Lucy? - Jego głos coraz bardziej się przybliżał.

- Och, dobry Boże! - szeptem zawołała Lucilla. Zaczęła cicho chichotać. - To Harold! Wiedziałam, że pewnego dnia do tego dojdzie!

Freddy potrząsnął nią ostro, jakby chciał przywrócić ją do rzeczywistości.

- Przestań się śmiać, ty wariatko, i pomóż mi wymyślić jakieś wyjście z tej katastrofy.

Harold ponownie zawołał imię żony, tym razem z pokoju położonego obok sypialni.

- Szybko! Wchodź pod łóżko! - rozkazała Lucilla.

Andrea mało się nie udławiła, połykając okrzyk przeraże­nia. Tych dwoje szaleńców i tak popsuło już jej plany, miała nerwy napięte jak postronki. Jeśli Freddy pokaże się pod łóżkiem, walnie go prosto w nos.

Szczęśliwie wpadł na inny pomysł. Pchnął Lucillę do drzwi sypialni.

- Wyjdź do swojego kurczaczka, cmoknij w policzek i odciągnij stąd.

- Ale moje włosy! - syknęła Lucilla. - Są potargane!

- Nie więcej niż ta narzuta na łóżku. Nie chciałabyś, żeby Harold tu wszedł i ją zobaczył - uprzytomnił jej Freddy.

Lucilla przyznała mu rację. Wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Jej ostry głos wyraźnie dobiegał z korytarza.

- Haroldzie, na rany boskie! Czy nie mogę wyjść do łazienki, żebyś mnie nie śledził? Wiesz, że bardzo cię kocham, ale co za dużo, to niezdrowo! A teraz chodźmy przeprosić prezydenta i panią Grant. Myślę, że pieczona kaczka była nieco zbyt tłusta. Mam niestrawność.

Kiedy Freddy upewnił się, że małżeństwo zniknęło z pola widzenia, pospiesznie wymknął się z pokoju. Andrea mogła wreszcie wyczołgać się z ukrycia. Skrzywiła usta, widząc swoje odbicie w lustrze. Jej włosy znajdowały się w o wiele gorszym stanie niż fryzura Lucilli. Loki, które uniknęły wciągnięcia w sprężyny, zostały zgniecione przez materac. Kurz tak oblepił jej całą głowę, że wydawało się, iż nagle posiwiała.

- Ciekawa jestem, czy pani Grant zdaje sobie sprawę, jak niechlujną ma służbę. Może przydałaby się jakaś anonimowa uwaga - mruknęła pod nosem.

Kiedy strzepnęła kurz z sukni, spojrzała na zapadnięte łóżko z pomiętą narzutą. A wydawałoby się, że w domu prezydenta łóżka dla gości powinny być jak najlepszej jakości!

Z przyzwyczajenia i z wrodzonego zamiłowania do po­rządku zaczęła poprawiać kapę. Wpadł jej w oko jakiś błyszczący przedmiot.

No, no! Co my tu mamy? - zaciekawiła się, sięgając po wytworną złotą spinkę do włosów. Prawdopodobnie wypięła się niepostrzeżenie z koka Lucilli, kiedy kochankowie tarzali się w miłosnych objęciach. Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich ją zgubiła, Lucilla zapewne nie będzie upierała się przy jej odnalezieniu.

Sprytny uśmiech rozświetlił fiołkowe oczy Andrei, tak że zaczęły przypominać ametysty. To odpowiednia nagroda za straszliwe niewygody, które musiałam znosić, pomyślała. Człowiekowi należy się jakieś zadośćuczynienie za przeżyte poniżenie!

 

W dziesięć minut później Andrea zeszła do salonu mu­zycznego i dołączyła do Madeline Foster, swojej przyjaciółki i pracodawczyni. Z ulgą stwierdziła, że występy zbliżają się do końca. Przy odrobinie szczęścia mogło się okazać, że nikt nie zauważył jej przedłużającej się nieobecności.

Cała nadzieja rozwiała się, kiedy Maddy pochyliła się do niej, uprzejmie poklepała po dłoni i wyszeptała:

- Wiem, że nie przepadasz za operą, kochanie, ale tenor był naprawdę zupełnie znośny. Gdybyś została, spodobałby ci się.

- Ale musiałabym słuchać sopranu - tłumaczyła się An­drea. - Te piskliwe dźwięki powodują, że oczy wychodzą mi z orbit. Poza tym przytłaczają mnie... walory pieśniarki!

Maddy zachichotała.

- Przyznaję, że w czasie jej występu moje myśli trochę zbaczały z toru. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby postawić jej na piersi spodeczek z białkiem jajek. Ciekawe, po jakim czasie przy takich wibracjach ubiłoby się na pianę?

- Maddy! Jesteś niemożliwa! - skomentowała wesoło Andrea.

- Tak, ale mam tyle lat, że wszystko mi się wybacza. Ty jesteś młoda i na tym polega cała różnica. Musisz uważać na maniery, podczas gdy ja mogę się zachowywać, jak mi się żywnie podoba. Pamiętaj o tym, Andreo - przestrzegła ją staruszka.

Maddy mówiła prawdę. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat mogła mówić i robić to, na co miała ochotę. I jeśli nawet jej znajomi sądzili, że jest nieco ekscentryczna, to równo­cześnie uważali ją za najmilszą, najsłodszą ze wszystkich starszych pań. Maddy miała tylu przyjaciół, że trudno jej było spamiętać ich imiona, wielu z nich też przeżyła. Z roku na rok stawała się jakby bardziej odległa, przybywało jej jakiejś tajemniczej mądrości, która pozornie kłóciła się z jej zwykłą skłonnością do fanaberii. Posiadała rzadki, osobliwy urok, chwytający za serce zarówno królów, jak i zwykłych ludzi.

Andrea nie należała do wyjątków. Pracowała u Maddy już od dwóch lat i nie żałowała ani jednego dnia ich znajomości. Nie mogła tylko przeboleć, że jest nieszczera w stosunku do przyjaciółki. Ale jakże miała podzielić się swoimi problema­mi, swoim przerażającym sekretem z tą przemiłą staruszką? Nie śmiała zaprzątać jej głowy.

Poza tym, gdyby wyjawiła tajemnicę, życie bezbronnego dziecka znalazłoby się w niebezpieczeństwie. A Andrea przysięgła, że będzie go strzegła, że będzie je ochraniała, jak tylko potrafi! Co znaczyło kilka skradzionych świecidełek w porównaniu z życiem Stevie’ego, syna jej zmarłej siostry, siostrzeńca i jedynego żyjącego krewnego? Nie, musi zacho­wać milczenie, dla jego dobra. Jeśli chce odzyskać chłopca, musi postępować dokładnie tak, jak żąda porywacz, i modlić się do Boga, by jej nie złapano, zanim wyrwie siostrzeńca ze szponów Ralpha Muttona.

Paradoks polegał na tym, że Ralph był ojcem Stevie’ego. A mówiąc dokładniej, był szubrawcem, który uwiódł siostrę Andrei, Lilly, mamiąc ją podstępnie kłamstwami, po czym porzucił, pozostawiając biedną dziewczynę bez grosza, w ciąży i bez ślubu. Andrea nadal nie była w stanie zrozu­mieć, jak siostra mogła ulec komuś tak odrażającemu jak Ralph. Ani nie był bogaty, ani jakoś specjalnie błyskotliwy, ani nawet zabójczo przystojny, żeby kobiety zakochiwały się w nim bez pamięci. Wręcz odwrotnie. To rynsztokowy szczur - złośliwy jak sam diabeł, kiedy był pijany, a w tym stanie znajdował się praktycznie bez przerwy. Był na najle­pszej drodze, by wylądować w więzieniu, jeśli wcześniej ktoś nie wepchnie mu noża w plecy w jakiejś ciemnej uli­czce.

Andrea tylko na to czekała, ale przedtem musiała odzy­skać Stevie’ego, całego i zdrowego.

Nic też dziwnego, że w ostatnich dniach zaabsorbowana kłopotami Andrea nie tryskała szczególnym animuszem. Ten wieczór nie należał do wyjątków, zwłaszcza że po występie śpiewaków operowych i Lucilli Huffman nic już nie miało ożywić przyjęcia w domu prezydenta.

Maddy zaproponowała jej grę w karty, lecz Andrea od­mówiła, tłumacząc się zmęczeniem. Julia Grant zastąpiła ją z radością.

Po krótkim czasie zabawiania zagranicznych gości uprzej­mą i bezosobową rozmową, utrudnioną barierami językowy­mi, Andrea skryła się w małej bibliotece na końcu korytarza. Szybkie oględziny pokoju przekonały ją, że przedmioty warte zainteresowania są zbyt duże, by ukryć je przy sobie, a znowu wartość mniejszych wydała jej się wątpliwa.

Wzięła do ręki wyjątkowo szkaradną figurkę, próbując zrozumieć, co przedstawia i dlaczego ktoś ją kupił. Wykuta w brązie koszmarna postać w połowie była człowiekiem, w połowie jakimś potworem. Obydwie części tak samo groteskowe. Nagle, bez zapowiedzi, za plecami Andrei roz­legł się męski głos. Dziewczyna podskoczyła. Odwróciła się pospiesznie, mimowolnie podnosząc rękę do gardła; drugą rękę, z zaciśniętą w dłoni statuetką, wepchnęła do kieszeni sukni.

W drzwiach stał Freddy i uśmiechał się przepraszająco.

- Wybacz. Nie chciałem cię przestraszyć. Chyba nie zemdlejesz?

Andrea nic nie mogła poradzić na to, że wpatruje się w przybysza oczami ogromnymi jak spodki.

- Och, to ty - zauważyła cicho.

Pokiwał twierdząco głową.

- Ponieważ najwyraźniej obydwoje znudzeni jesteśmy towarzystwem reszty gości, może przejdziemy się po ogro­dzie?

Andrea miała jeszcze świeżo w pamięci nieprzyjemny epizod z sypialni na górze. Uniosła dumnie nosek i odpo­wiedziała lodowato:

- Może byłeś zbyt zajęty, żeby zauważyć, iż zaczęło padać, a ja nie zamierzam złapać wiosennej grypy tylko po to, by cię zabawić. Wydaje mi się, że to raczej powinność Lucilli.

Brwi Freddy’ego wystrzeliły w górę, ale zanim zdążył wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, Andrea minęła go i wyszła na korytarz. Po drodze rzuciła w jego stronę nie­winną uwagę:

- A tak przy okazji, Freddy, jeśli się nudzisz, to pomyśl o lekcjach muzyki.

 

2

New York City, maj 1876

Brenton Sinclair wyszedł ze swojego biura do przedpo­koju, gdzie pracował jego sekretarz.

- Panie Densing, nie mogę znaleźć kodycylu pani Harrison. Nie wie pan, gdzie on może być?

- Wydaje mi się, że ma go pana ojciec, sir - wyjaśnił sekretarz. - Chciał sam sprawdzić zmiany w testamencie.

Rozzłoszczony Brent zmarszczył brwi.

- Do cholery! Jak mam dokończyć jakąkolwiek sprawę, jeśli mój ojciec albo któryś z moich braci ciągle coś mi podbierają? To, że są tu seniorami, nie znaczy, że wolno im przeglądać moje dokumenty, jakbym nadal był chłopczykiem w krótkich spodenkach.

- Czy mam je przynieść, sir? Oczywiście, jeżeli pan Sinclair skończył je przeglądać?

- Nie trzeba, Densing - przerwał mu burkliwy głos, w którym brzmiał hamowany śmiech. - Właśnie je zwracam. Są posortowane, zaopiniowane, gotowe do podpisu.

Brent spojrzał ponuro na ojca.

- I poprawione przez ciebie, jak przypuszczam? Do diab­ła, tato! Czy dając mi robotę nie możesz zaufać, że wykonam ją poprawnie? Ostatecznie ukończyłem szkołę z wyróżnie­niem i nie dali mi tytułu magistra prawa tylko po to, by sprawić ci przyjemność. Czegoś mnie tam nauczyli.

- Mam nadzieję, biorąc pod uwagę pustkę w mojej kieszeni po opłaceniu czesnego - oświadczył ojciec. - Nie musisz czuć się taki niedoceniany, mój chłopcze. Tak samo jak ciebie sprawdzam też od czasu do czasu twoich braci.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl