[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ERNEST HAYCOX

 

 

 

Piekło w dolinie

Przełożył Mieczysław Dudkiewicz

 

 

Wstęp

 

Ernest Haycox urodził się w 1899 r. w Portlandzie w stanie Oregon. Studiował na Uniwersytecie Oregońskim w Eugene. Jako dziennikarz prowadził rubrykę sądową w portlandzkiej gazecie "Oregonian". W 1946 roku uzyskał stopień doktora literatury na Lewis and Clark College w Portlandzie. Zmarł w 1950 r.

Jest autorem wielu poczytnych westernów zaliczanych do klasyki tego gatunku. Do najlepszych należą: "Free Grass" (rywalizacja o pastwiska w Dakocie), "Canion Passage" (o przewoźnikach w Oregonie), "On the Prod" (walka o utrzymanie dziedzicznej farmy). Jednak największą popularność zdobył sfilmowany w 1939 r. "Dyliżans".

"Piekło w dolinie" otwiera cykl książek tego popularnego autora, które ukażą się w wydawnictwie "Przygoda". Jak zwykle u Haycoxa książkę tę cechuje dynamiczna akcja i świetnie nakreślony klimat. Warstwa uczuciowa stanowi doskonałą motywację do działań głównych bohaterów.

Deszcze, wiatry i silne promienie słońca zdołały zmienić barwę budynku stacji pocztowej na srebrnoszarą. Jim Kelland dotarł na szczyt przełęczy Ute i przez dłuższą chwilę obserwował blokhauz; niepozorny na imponującym tle skał i świerków. Kamienne występy piętrzyły się jeden na drugim, ginąc gdzieś w górze, w odległej krainie pokrytej warstwą wiecznego śniegu.

Było południe; słońce ogrzewało część niewielkiej łąki, ale nawet teraz cienie wznoszących się dokoła skał pełzły ku zabudowaniom stacji, tworząc na ziemi szarą plamę. Kelland napoił swojego gniadosza i wszedł do środka, aby coś zjeść. Nie śpieszył się; i tak był w siodle od piątej rano.

Kiedy wyszedł z powrotem, dostrzegł jakiegoś mężczyznę. Nieznajomy przykucnął na piętach po słonecznej stronie stacji.

Oprócz tego faktu nic nie zmieniło się w scenerii, lecz i ten szczegół był aż nadto wymowny. W życiu Jima Kellanda bywały już ścieżki twarde i karkołomne, jakiś siódmy zmysł pozwalał mu wyczuwać zew wiatru, zapach dymu w uśpionym powietrzu, zatarty trop na piaszczystej drodze i mroczne podstępy ludzi. Teraz jego podświadomość odebrała wyraźny sygnał ostrzegawczy.

Przeszedł obok nieznajomego, dosiadł konia, bez pośpiechu przyrządził sobie skręta i zapalił go, popatrując na wschód. Nie był jeszcze pewny swego i wolał przekonać się o tym całkowicie; miał już wypracowany trik, jaki stosował często w podobnych sytuacjach: dopiero co siedział niedbale w siodle, tyłem do budynku stacji, ale raptem błyskawicznie zawrócił konia, zaskakując nieznajomego.

Niewysoki mężczyzna spojrzeniem swych dużych, beznamiętnych oczu ogarniał każdy szczegół postaci Kellanda - od ciemnej nasady włosów na skroniach po upstrzone metalowymi gwiazdkami cholewy butów.

Kelland zaprezentował nieznajomemu swój twardy, przelotny uśmiech, tamten zaś opuścił powieki, jak gdyby jeździec przestał go już interesować. Dopiero teraz Kelland ruszył z miejsca.

Łąka zajmowała przestrzeń pomiędzy łagodnym, wiodącym od zachodu wzniesieniem, a stromą spadzistością kanionu, skierowaną na wschód. Kelland spojrzał po raz ostatni za siebie, na odległą pustynię. Stamtąd przybył. Jechał drogą prowadzącą tuż obok potężnego masywu skalnego w dół, do pozbawionego światła słonecznego wąwozu. Kiedy dotarł do następnego zakrętu, obejrzał się mimo woli: niewysoki mężczyzna siedział już na koniu i stromą boczną ścieżką zdążał do lasu. Teraz Kelland był pewien, że wieść o jego przybyciu nadejdzie do Reservation jeszcze przed nim.

Drogę stanowił wąski trakt wykuty w sterczącej pionowo, ciemnej i wilgotnej ścianie skalnej. Tu i ówdzie rozszerzał się, aby umożliwić wozom wymijanie. W odległości mili od stacji pocztowej spływała z gór na północy rzeka Ute, napełniając swoją skrzącą się krystalicznie tonią coraz głębsze koryto kanionu. Mgła gęsta jak ulewa wisiała w powietrzu i zraszała ubranie. Kolejne ostre zakręty drogi sprowadzały jeźdźca niżej i niżej; na prawo Kelland widział przed sobą masyw skalny, a na lewo spieniony nurt rzeki. Na miękkiej drodze rysowały się wyraźnie ślady kopyt końskich i kół. Wreszcie, późnym popołudniem, droga wyszła z kanionu i zaczęła oddalać się od rzeki, wiodąc w falisty, poprzerzynany rozpadlinami teren. Porastał go gęsty las świerkowy.

Do tej pory Kelland nie był zbyt uważny, lecz tu, na otwartej przestrzeni, zaczął bacznie przeczesywać wzrokiem każde drzewo i łowić uchem wszelkie, nawet przelotne dźwięki, które pobrzmiewały w sennej ciszy późnego lata. Ta czujność nie słabła w nim ani na chwilę, chociaż siedział na gniadoszu niedbale, rozmyślając nad czymś z nikłym uśmiechem.

Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, a dziewięćdziesiąt kilo wagi rozłożone było tak równomiernie na nogi, tułów i szerokie barki, że nie sprawiał wrażenia zbudowanego masywnie. Szeroka twarz wykazywała nieco nieregularne, śmiało ukształtowane rysy, na nosie widniał ślad po dawnym złamaniu, a prawą skroń przecinała sina, zabliźniona już rana. To właśnie pozostało mu po dotychczasowych dwudziestu pięciu latach życia. Owe blizny, bystry wzrok i charakterystyczny twardy, nieco roztargniony uśmiech stanowiły oznaki powierzchowne, skrywające hart, nabyty w ciągu tych wszystkich lat, ale również jego słabe strony.

Żółta, piaszczysta droga biegła prostą linią przez gęsty las, drzewa wydzielały cierpki, korzenny aromat. Z ciemnej chmury wiszącej na lewo od drogi dobiegał świergot ptaków. Kelland siedział w siodle tak niedbale jak przedtem, ale jego wzrok badał bacznie całą okolicę; nie okazał też żadnego zaskoczenia na widok mężczyzny, który wynurzył się spośród drzew i jechał tą samą drogą, wyprzedzając go o jakieś sto metrów.

Wszystko to było idealnie zgodne z wiedzą, jaką zdołał nabyć przez lata nieszczęść, trudu i potu. Mężczyzna obejrzał się mimochodem - ta przypadkowość jednak była zbyt ostentacyjna - po czym ściągnął konia i poczekał na Kellanda. Jechali teraz obok siebie. Nieznajomy miał rude włosy, piegowatą twarz i ożywione młodzieńczą beztroską oczy. Ale w spojrzeniu, jakim obrzucił chwilowego towarzysza podróży, czaiła się napięta uwaga.

- Mógłbym prosić o tytoń?

Jim wyciągnął kapciuch i podał nieznajomemu, a ten przewiesił cugle przez kulę siodła i skręcił sobie papierosa. Następnie wsunął go do ust, prezentując nieskazitelną biel zębów. Kiedy osłonił dłońmi płomyk zapałki i nachylił się nieco do przodu, w kącikach oczu pojawiła się sieć drobnych zmarszczek, a włosy zabłysły w promieniach słońca intensywną czerwienią. Olbrzymie dłonie zdradzały siłę, z jaką posługiwał się lassem.

- Piękna pogoda.

- Tak.

- Dyliżans opóźnia się dziś trochę, prawda?

- Nie widziałem po drodze żadnego.

- Dziękuję za tytoń. - Tu nieznajomy po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. - Nazywam się Brand. Brick Brand.

- Nie pytałem o to - odparł przeciągle Kelland.

W spojrzeniu tamtego zabłysła ironiczna uciecha.

- NO, dobrze - powiedział i, skręcając śpiesznie z drogi, powtórzył: - Bardzo dziękuję za tytoń!

Po chwili zniknął między świerkami, w plątaninie pagórków i wąwozów, ale Jim spoglądał za nim.

- To już drugi - mruknął.

Droga wiodła nadal w dół i dopiero pod wieczór Kelland dotarł do przedgórza. Tu ujrzał przed sobą dolinę, przybraną w zamglonym blasku słońca w niebieskie i bursztynowe odcienie. Z dwóch stron otaczały ją niskie grzbiety gór, a przez sam środek - niczym połyskliwa wstęga - przepływała Ute, obramowana tu i ówdzie wierzbami. Mniej więcej dziesięć mil dalej wznosił się łańcuch wzgórz, który zamykał wylot doliny. Poniżej, w odległości zaledwie trzystu metrów, Jim dostrzegł dachy domostw miasta Reservation.

Zapadał już zmierzch, kiedy zostawił za sobą ostatni zakręt drogi, przeprawił się przez odnogę Ute po moście skleconym z bali, na których tętent kopyt gniadego zabrzmiał szczególnie donośnie, i wjechał w główną ulicę miasteczka.

Był tu po raz pierwszy, a jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że miasto to nie różni się niczym od setki innych, jakie zdołał poznać przedtem. Ulica stanowiła srebrnoszare pasmo pomiędzy niskimi zabudowaniami o wyblakłych już fasadach. Nawet opuszczone żaluzje utraciły już dawno blask świeżości. Przejechał obok kuźni i poczuł unoszący się w powietrzu zapach palonego węgla drzewnego. Z zakurzonych okien przedostawało się na zewnątrz nikłe światło, a rosnące wzdłuż ulicy robinie tworzyły nieregularny szpaler.

Przy drewnianych barierkach stały tu i ówdzie osiodłane konie, a przez szeroko otwarte wrota stajni po drugiej stronie ulicy widać było wiszącą na słupie latarnię. Tu Kelland zsiadł z konia. Na krzesłach przechylonych do tyłu i opartych o ścianę stajni siedziało dwóch mężczyzn. W słabym świetle latarni dostrzegł w ich oczach natężoną uwagę.

- Zostawiam konia - powiedział.

Uwiązał gniadego, a potem drewnianym trotuarem doszedł do przecznicy, wiodącej gdzieś w ciemność. Na czterech rogach skrzyżowania mieściły się saloon, hotel, sklep z paszą i jakiś dom, prawdopodobnie opuszczony. Hotel stał po drugiej stronie ulicy, dobiegał stamtąd brzęk naczyń i przytłumiony zgiełk.

Przed wejściem do saloonu stała grupka kowbojów, a pod ścianą tkwiło w bezruchu kilku Indian. Tuż obok przeszedł powoli wysoki mężczyzna; spojrzał ostentacyjnie na Jima, po czym udał się do restauracji. Zsunięty na tył głowy kapelusz odsłaniał jasne włosy. Przy oknie na górnym piętrze hotelu stała kobieta. Odgarniając ręką zasłonę, wyglądała na ulicę. Nocne powietrze - już z chłodnym powiewem nadchodzącej zimy - napływało równomierną falą od ciemnych stoków gór Silver Lode.

Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i wkrótce znalazł się w wąskim przedsionku hotelu. W kącie siedział mężczyzna i patrzył melancholijnie przed siebie. Wnętrze tworzyły: lada z surowych desek świerkowych, schody przytwierdzone do ściany bez odrobiny architektonicznego smaku oraz kręty korytarz, który udostępniał widok na jadalnię. Jim stanął przed pulpitem, wziął pióro, wpisał do księgi hotelowej "J. J. Kelland" i odczekał chwilę.

Mężczyzna wstał i podszedł bliżej. Metalowym zakończeniem protezy zastępującej rękę odwrócił do siebie księgę i niemal bezgłośnie, poruszając powoli wargami, odczytał nazwisko. Miał pełną, okrągłą i dosyć płaską twarz o lekko miedzianej barwie, jaką zawdzięczał domieszce krwi indiańskiej. Podniósł wzrok, spojrzał na Kellanda i opuścił powieki.

- Pokój numer cztery - oświadczył, po czym wrócił do swego fotela.

Schody uginały się trochę pod stopami. Jim wszedł na górę, zawahał się, wreszcie zanurzył w mroku wąskiego korytarza. Kiedy dotarł do otwartych drzwi, przekroczył próg i zapalił lampę. Również tu nie znalazł nic, co odróżniałoby to pomieszczenie od innych pokoi hotelowych. Pod drzwiami przeciwległego pokoju dostrzegł wąską smugę światła. Dobiegła go rozmowa: kobiecy głos, cichy i nerwowy, a potem krótka odpowiedź mężczyzny. Nagle głosy raptownie umilkły. Jim zamknął drzwi.

Obejrzał brzydki pokój i wydął wargi, jakby chciał zagwizdać, podszedł do okna i spojrzał w dół. W tej samej chwili od grupy stojącej przed saloonem odłączył się mężczyzna i skierował ku stajni.

Parsknął krótkim, twardym śmiechem. W tej grze nie było wariantów. Wszystkie posunięcia odbywały się zgodnie z jednym schematem, a schemat ten zdążył poznać już dawno i to dokładnie. Wiedział, że wkrótce nastąpi kolejny ruch, nie wątpił też, jaki.

Zdjął marynarkę, umył się i przygładził oporne włosy, po czym znów się ubrał. Kiedy otworzył drzwi i wszedł na korytarz, kobieta w sąsiednim pokoju przerwała w pół zdania rozmowę, po chwili, słychać było tylko niewyraźny szept i oddalające się kroki. Jim zszedł na dół i rozsiadł się w jadalni przy wolnym stoliku. Na przeciwległej ścianie wisiała czarna tablica, na której ktoś napisał kredą:

Menu

"Kotlet barani, kartofle puree i placek z jabłkami. Pięćdziesiąt centów"

Pod spodem widniał dopisek:

"Komu nie smakuje nasze jedzenie, niech tu nie je".

Z tyłu Jim dostrzegł drzwi, wiodące na ulicę, a przed sobą sześciu mężczyzn przy długim stole. Przy mniejszym stoliku w samym kącie siedział ten sam blondyn, który minął go na ulicy; tak jak wtedy, patrzył na niego chłodnym i otwartym wzrokiem.

Kelnerka, półkrwi Indianka, przyniosła posiłek. Jim zjadł, położył na stole pół dolara i wyszedł na ulicę.

Zatrzymał się w cieniu, oparł się plecami o ścianę hotelu, i skręcił sobie papierosa. Od gór wiał chłodny wiatr, odległe szczyty odcinały się wyraźnie od nieba, niczym czarne, nieregularne trójkąty. Spokój pory wieczerzy, który zjawił się dopiero co, odszedł z powrotem.

Wieści, przekazywane na ucho, rozchodziły się utartym zwyczajem tak dyskretnie, że można je było z łatwością zignorować, o ile nie znało się stopnia zagrożenia.

Koniec papierosa Jima rozżarzył się do czerwoności i znów ściemniał. Indianie zniknęli gdzieś. Z jadalni wyszedł blondyn; jego ostrogi brzęczały na trotuarze. Minął Jima, przeszedł na drugą stronę ulicy i oparł się o róg opuszczonego budynku.

Ktoś prowadził cztery konie w zaprzęgu i zatrzymał się na placu. Jaskrawe światło z saloonu padało na ulicę. Przy wahadłowych drzwiczkach zbierało się coraz więcej mężczyzn; szeptali coś między sobą. Z ciemności wyłoniło się sześciu jeźdźców. Zsiedli z konia i podeszli do tamtych.

- Sie masz, Ben! - zawołał jeden z nich.

Grupa rozstąpiła się, do saloonu wszedł uderzająco krępy i silny mężczyzna. Pozostali nie odstępowali go nawet na krok, jakby przyciągani jego potężną osobowością.

Drobne, pozornie nieistotne rzeczy miały tu miejsce; niczym lekkie jak piórko źdźbła trawy, mknące z wiatrem przed siebie. Blondyn zwrócił głowę w stronę saloonu, potem znów spojrzał na hotel, podniósł wzrok do góry. Nie ulegało wątpliwości, że obserwuje okno na górnym piętrze, za którym byli kobieta i mężczyzna. Portier z hotelu stanął w progu, popatrzył na wejście do saloonu i zawrócił, zaczepiając końcem protezy o futrynę drzwi.

Kelland rzucił papierosa w piach, wyprostował ramiona, szybkim krokiem przeciął plac i wszedł do saloonu.

Już w progu uderzyły go dym, zgiełk i migotliwe refleksy luster. Całą długość sali zajmowały stoły do pokera, oblegane przez graczy. Część mężczyzn stała niedbale przy barze.

- Ben! - zawołał któryś z graczy.

Krępy mężczyzna odstawił szybko kieliszek, odwrócił się i spojrzał na Kellanda. Jego oczy lśniły ciemnym blaskiem. Wrodzony kształt warg, które nie zakrywały całkowicie dużych, szerokich zębów, wywoływał wrażenie stałego grymasu. Masywne, krępe ciało było tak potężne, że w porównaniu z nim nogi wydawały się wręcz wątłe.

Jim dojrzał puste miejsce przy barze i stanął tam, a barman podszedł do niego z butelką i natychmiast napełnił kieliszek. Czekając na pieniądze, wycierał machinalnie mahoniowe drewno kontuaru. Jim wyciągnął z kieszeni ćwierćdolarówkę i potrzymał ją w górze tak długo, aż wzrok barmana skierował się na monetę.

- Zna pan człowieka o nazwisku Ed Dale? - zapytał.

Mówił dosyć cicho, ale mimo to jego głos zadziałał jak strzał z rewolweru. Kowboj stojący tuż obok odwrócił się powoli i utkwił w nim wzrok. Jim dostrzegł, jak powieki barmana uniosły się na chwilę, ukazując charakterystyczny wyraz oczu, potem opadły z powrotem, barman zaś wziął ćwierćdolarówkę.

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł i przesunął się nieco dalej.

Jim podniósł kieliszek pod światło i spojrzał przez bursztynowy płyn, podczas gdy wokół jego warg zaigrał znowu ów nikły uśmiech. Wiedział doskonale, że w tej grze istnieją etapy, które mężczyzna musi kiedyś przebyć, tak czy inaczej. Czuł i słyszał, jak jego pytanie rozchodzi się dokoła ruchem falowym, jakby wrzucił kamień do wody.

Gwar cichł, a ktoś przy końcu baru zapytał: - Ed Dale?

Jim opróżnił kieliszek jednym haustem; czuł teraz na sobie spojrzenia wszystkich obecnych i to wrażenie było niemal namacalne. Barman ponownie podszedł bliżej - najwidoczniej po pusty kieliszek.

- Szuka pan człowieka o tym nazwisku? - zapytał obojętnym tonem.

- Tak, niech mu pan to powie, kiedy się spotkacie - odparł Kelland.

Wyszedł z saloonu, żegnany osobliwą ciszą.

Na rogu ulicy przystanął, skręcił sobie następnego papierosa i zapalił. Od strony doliny nadjeżdżał dyliżans. Turkot kół przerwał brutalnie panującą w Reservation ciszę. Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął w cieniu obok drzwi hotelowych. Blondyn nadal podpierał ścianę opuszczonego budynku.

Dyliżans zatrzymał się. Dwóch podróżnych wysiadło i szybkim krokiem udało się do restauracji. Woźnica zszedł ciężko na ziemię i utykając skierował się do hotelu z torbą pocztową pod pachą. Był chudy, wysoki, stary i miał srebrnoszare wąsy w kształcie półksiężyca. Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu, jakie Jim poczuł na sobie przez moment było pozbawione wszelkiego wyrazu. Dozorca ze stajni zdążył już wyprząc zmęczone konie i zaprzęgał teraz tę czwórkę, z którą czekał na przybycie dyliżansu.

Mężczyźni wyszli z saloonu; nie rozmawiali teraz i stali w bezruchu, jak gdyby mieli do spełnienia określone zadanie. W progu zjawił się krępy Ben. W milczeniu wskazywał ręką to tu, to tam; za pomocą tych niemych rozkazów rozstawiał tamtych na ulicy. Sam przeszedł na drugą stronę placu i skrył się w cieniu, za końmi. Dozorca odprowadzał zmęczony zaprzęg. Z restauracji wyszli podróżni i stanęli przy dyliżansie. Wszystko to nie trwało dłużej niż pięć minut. Upływały kolejne sekundy, a napięcie posępnego oczekiwania przenikało wszystkich zgromadzonych na ulicy bardziej niż wczesny powiew mrozu idący od gór. Wysokie buty starego woźnicy zaskrzypiały w przedsionku hotelu. Podszedł do drzwi i zatrzymał się na chwilę, aby nabić fajkę. Obwisłą torbę pocztową trzymał nadal pod pachą, musiał się więc trochę nachylić, żeby przytknąć zapałkę do główki fajki.

Jim podniósł rękę do papierosa i szepnął niemal bezgłośnie osłaniając wargi dłonią:

- Powiedz mu, że przyjechałem. I jeszcze żyję.

Podróżni wsiedli do dyliżansu. Woźnica przeszedł dalej, powłócząc nogą, wgramolił się po kole na swoje siedzenie i ułożył pod nogami torbę. Podczas gdy odwijał lejce z drążka hamulca i ujmował pokrzywionymi palcami jego chuda, zgarbiona sylwetka rysowała się ostro na tle nocnego nieba.

- Gyp! Belle! - zawołał i zwolnił hamulec.

Masywne koła drgnęły, ale w tym samym czasie z głębi hotelu dał się słyszeć ciężki tupot nóg zbiegających po schodach. Przez drzwi jadalni wyleciał pędem nisko pochylony mężczyzna i gnał co sił na spotkanie dyliżansu. Jim poczuł, jak coś zimnego chwyta go za serce; przywarł płasko do ściany hotelu i usłyszał cyniczny i bezlitosny okrzyk potężnego Bena:

- Nie, Pete! Nie dziś wieczorem! Dziś nie...!

Biegnący mężczyzna trzymał już jedną rękę na klamce otwartych drzwiczek dyliżansu i pędził wraz z pojazdem, usiłując podciągnąć się do góry. Jim słyszał wyraźnie, jak ciężko dyszy. W tym momencie rozległy się dwa wystrzały, budząc śpieszne echo na ścianach ciemnych domostw.

Do uszu Jima dobiegł odgłos, z jakim kule ugodziły ciało uciekiniera, dostrzegł, jak mężczyzna potknął się. Nadal trzymał się drzwiczek, nie dawał za wygraną, lecz nogi raptem odmówiły mu posłuszeństwa i nie chciały oderwać się od ziemi. Ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem woli ściskał klamkę, jeszcze przez kilka metrów wleczony przez dyliżans, zanim w końcu upadł w pył drogi.

Pojazd mknął coraz szybciej; zachybotał się trochę na drewnianym moście, pokonał zakręt i zaczął oddalać się w stronę gór. Z hotelu wybiegła kobieta, krzycząc przeraźliwie.

Unoszące się kłęby kurzu na krótką chwilę spowiły całe miasto mglistą zasłoną, gryzący zapach prochu drażnił nosy. Kelland dojrzał, jak kobieta klęka i próbuje ułożyć sobie na kolanach głowę zmarłego. Głosem nabrzmiałym rozpaczą i bólem powtarzała uporczywie jego imię. Jej biała bluzka połyskiwała w półmroku. A potem Jim usłyszał jej słowa przerywane łkaniem:

- Benie Maffitt... przyjdzie dzień... przyjdzie dzień...

Umilkła i wybuchnęła płaczem, a Jim, słysząc to, poczuł zimny dreszcz, przebiegający mu po plecach.

Ben Maffitt ruszył spokojnym, równym krokiem przez ulicę w stronę saloonu. Blondyn wciąż sterczał na rogu; przez cały ten czas nie opuścił swego punktu obserwacyjnego. A od strony wzgórz zbliżała się właśnie cała grupa jeźdźców; pędzili galopem ku miastu.

 

***

 

Nikt nie uczynił najmniejszego ruchu, aby podejść do zabitego lub do dziewczyny, która klęczała na ulicy, płacząc cicho, lecz jakże żałośnie! Owa nieludzka obojętność była początkowo dla Jima czymś zupełnie niezrozumiałym, znów powiódł wzrokiem po ulicy i dostrzegł Bena Maffitta, stojącego przed saloonem - bardzo pewnego siebie i bardzo wyniosłego.

Tym samym historia tego miasta stawała się całkowicie jasna. Nawet tysiąc nowych wieczorów nie zdołałoby wnieść nic takiego, o czym Jim nie wiedziałby już teraz. Jeżeli w Reservation istniały w ogóle takie uczucia, jak litość czy współczucie, to ginęły z pewnością w obecności Maffitta.

Nowo przybyli jeźdźcy tłoczyli się przed wejściem do saloonu, ale Jim widział ich zaledwie na skraju całej tej sceny jako nieokreśloną masę. Wietrząc nieszczęście, wpatrywał się w Maffitta, a w sercu narastał mu gniew.

Płacz samotnej dziewczyny popsuł szyki, nie mógł teraz przeprowadzić swej gry tak, jak to początkowo zamierzał. Wiedział, że taki krok otworzy drogę ryzyku, którego miał unikać, nie potrafił jednak zwalczyć własnej natury. Cecha ta stanowiła jego słabą stronę, za którą już nieraz ponosił surowe konsekwencje, o czym świadczyły chociażby blizny na twarzy. Ruszył z miejsca i stanął na środku ulicy, tuż obok klęczącej dziewczyny.

- Odprowadzę panią do pokoju.

Nowo przybyli jeźdźcy stali teraz w bezruchu. Obok pustego domu nadal czekał na coś wysoki blondyn, ludzie Maffitta znajdowali się gdzieś w pobliżu, rozproszeni w mroku, on sam zaś tkwił nieruchomy, u wejścia do rozświetlonego saloonu. Wszyscy wpatrywali się w Jima; czuł ich wzrok niemal namacalnie. W tej ciszy, która ciążyła coraz bardziej, płacz dziewczyny stanowił jedyny wyraz rozpaczy.

- Niech pani wstanie - powiedział Jim cicho, ale tak wyraźnie, aby wszyscy mogli go usłyszeć.

Najwidoczniej nie miała nawet siły wstać, pochylił się więc i pomógł jej.

- Proszę nie zostawiać go tu - szepnęła. Trzymała się na nogach tylko dzięki jego ramieniu.

Jeden z jeźdźców odłączył się od swojej grupy i zbliżał się do nich. Jim spojrzał w tamtą stronę. Była to kobieta w męskim ubraniu. Szła rozkołysanym krokiem, a w słabym świetle, jakie tu docierało, Kelland zauważył, że jej twarz zbladła na widok martwego mężczyzny. Przystanęła i podniosła wzrok na dziewczynę, która niemal bezwładnie wisiała w objęciach Jima.

- Tony, dlaczego tu jesteś? - zapytała.

Jej głos był silny, brzmiała w nim irytująca pewność siebie i Jim nie potrafił już dłużej pohamować gniewu.

- Moim zdaniem to cholernie nieodpowiednia pora na stawianie pytań - powiedział.

Podniosła ku niemu głowę, dzięki czemu światło padało na jej policzki. Do tej pory patrzyła wyłącznie na dziewczynę, na niego w ogóle nie zwracała uwagi. Zarumieniła się, otworzyła usta.

Jeden z jeźdźców obok saloonu krzyknął do Kellanda ochrypłym głosem:

- Nie tak głośno, przybyszu!

Dał koniowi ostrogę i zbliżył się do nich. Był to starszy, wysoki, trzymający się sztywno mężczyzna, którego pociągła twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza z powodu siwej, spiczastej bródki. W uniesionej dłoni trzymał bicz, którym zaczął wymachiwać przed twarzą Jima, gdy tylko ściągnął konia.

- Tylko nie tym tonem!

- Już dobrze, papo - powiedziała szczupła, czarnowłosa kobieta.

- Odprowadzę panią do pokoju - zwrócił się Jim znowu do dziewczyny, nazwanej przez tamtą Tony.

Dopiero teraz ciało, które obejmował ramieniem, ożyło. Tony oswobodziła się z jego objęcia i szepnęła:

- Dziękuję, już mi lepiej.

Mimo to wziął ją pod rękę i poprowadził do hotelu, po chwiejnych schodach wszedł z nią na górę aż do jej pokoju.

Na bluzce dziewczyny widniał uliczny kurz, a łzy wyżłobiły jasne rowki na przybrudzonej twarzy. Wpółotwarte oczy obnażały posępne, dzikie spojrzenie. Siedziała na samym brzegu łóżka, z opuszczonymi bezwładnie ramionami.

Kelland stał niezdecydowanie w progu, obracając w rękach kapelusz. Dziewczyna miała tak pociągającą figurę i tak ładną twarz, że z pewnością zwracała na siebie uwagę wielu mężczyzn.

- Niech pan go nie zostawia tam, na ulicy - szepnęła znowu.

- Zajmę się tym. To pani mąż?

- Nie. - To pytanie pozwoliło jej chyba przezwyciężyć rozpacz. - Jest pan tu po raz pierwszy?

- Tak. Skąd pani wie?

- Bo inaczej nie zapytałby mnie pan o to. Niech pan go tam nie zostawia. To był...

Wstała, odwróciwszy głowę wytarła sobie twarz do sucha, po czym głuchym tonem mówiła dalej:

- Na pewno wyglądam okropnie. Było tak: bardzo go lubiłam. To był jeszcze prawie dzieciak i zszedł na złą drogę. To wszystko. Lubiłam go. Chciał opuścić te okolice. - Podeszła bliżej, z jej twarzy znikał stopniowo strach. - Mam nadzieję, że będę żyła dostatecznie długo, aby zobaczyć Bena Maffitta, umierającego tak, jak umarł Pete.

Na schodach rozległy się lekkie kroki.

- A czy ten Ben Maffitt... - zaczął Jim.

Czyjś głos zawołał z progu:

- Nie jest pan przypadkiem zbyt ciekawy?

Kelland odwrócił się na pięcie i ujrzał znowu ciemnowłosą kobietę. Spoglądała na niego bez cienia sympatii.

Teraz widział ją wyraźnie. Nie była tak wysoka, jak ją ocenił na ulicy. To mylne wrażenie powodowały spodnie, które wyszczuplały jej sylwetkę, nadawały chłopięcy wygląd. Miała na sobie męską koszulę, rozpiętą pod szyją, co pozwalało dostrzec gładkie ciało o odcieniu kości słoniowej. Do tej pory był przekonany, że nieznajoma ma ostre rysy, ale i to okazało się złudzeniem. Jej wargi tworzyły długi, łagodny łuk, głębia nieskazitelnie szarych oczu fascynowała. Odniósł wrażenie, że jest to osoba impulsywna, skłonna do skrajnych zachowań: śmiechu, gniewu, zadumy i namiętności.

Ostrym tonem przerwała jego rozmyślania.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl