[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Matce mojej
bez której pomocy i zachęty
te wspomnienia
nigdy nie byłyby spisane
I.
Będę mówić, przyjacielu. Najchętniej milczałabym, ale milczenie nie jest żadnym rozwiązaniem, milczenie nie wyjaśnia nic. A ja usiłuję wciąż na nowo wyjaśnić sobie i tobie, że to, co uczyniłam, nie było zdradą. Nawet wtedy, gdy zapragnęłam umrzeć, nie popełniłam zdrady i nie zawiodłam twojej wiary we mnie. I dlatego, przyjacielu, przeciw twojemu milczeniu będę się bronić słowami.
Chcę ci przypomnieć siebie taką, jaką byłam poprzez te wszystkie lata, które mijały nam wspólnie, dni - podczas których nasze myśli płynęły równolegle, świadome swej bliskości; wystarczyło napisać list, wyciągnąć rękę, żeby napotkać twoje słowa, twój przyjazny gest. Chcę przywołać naszą przeszłość, naszą wspólną przeszłość, chcę, żebyś na tych kartkach, które białe jeszcze piętrzą się przede mną, odnalazł drganie mojego żywego serca.
Wiem, że będziesz słuchał z wielką cierpliwością, inaczej nie odważyłabym się pisać. Jakże niełatwo przychodzą mi słowa, jak niełatwo oporne słowa łączą się w zdania, daleko mi do płynności twojego stylu, do odwagi, z jaką posługujesz się karkołomną metaforą. Ale przecież nie o to chodzi. Zdarzenia, o których chcę ci opowiedzieć, znasz równie dobrze jak ja, moje słowa mają być tylko drogowskazem, który powiedzie cię w znajomym kierunku. Daj rękę, pójdziemy wstecz po naszych wspólnych śladach, pozwól, że poprowadzę cię raz jeszcze.
Ilekroć chodziliśmy razem, padał deszcz. Kiedy po raz pierwszy gęsty deszcz zaskoczył nas na ulicy, bałeś się, że zmoknę. Powiedziałam - bardzo lubię moknąć - moja ręka zaciążyła ci na ramieniu i odgadłeś, że mam głowę uniesioną do góry i że deszcz pada prosto na moje zamknięte oczy. Ująłeś mocniej moją bezwładną rękę i przez chwilę czułam, że to nie ja ciebie, ale że ty mnie prowadzisz, aż ostry kant krawężnika przypomniał nam, że ulice nie są tak proste, jak to sobie wyobrażają ludzie z otwartymi oczyma. Potknęłam się i gdybyś mnie nie przytrzymał, upadłabym. Pamiętam, że roześmiałam się ocierając mokrą twarz, pamiętam twój cichy śmiech.
Po kilkunastu minutach przystawałeś i zwracając ku mnie nieruchomą twarz pytałeś - czy nie jesteś aby trochę zmęczona? Zaprzeczałam gorąco, a ty, przyciągając mnie blisko do siebie, mówiłeś - kłamca, kłamca, przecież słyszę twój oddech, dyszysz jak pies, natychmiast wracaj do domu. I miałeś rację, że kłamałam, i miałeś rację mówiąc, że czas wracać do domu, na wygodny fotel, o którego poręcz można było oprzeć bolące plecy, nieruchomo oczekiwać, że oddech powróci. Moje serce było zbyt słabe, abym mogła chodzić, przypominało mi o tym nierówne pulsowanie krwi, ból sadowiący się pod lewą łopatką. Zawsze, ilekroć chodziłam, było mi duszno, a jednak lubiłam chodzić na przekór bolącym plecom, poprzez deszcz i wiatr. Pamiętam twoją twarz uniesioną do góry, rękę w proroczym geście. Mówiłeś - będzie padać, na pewno będzie padać, zaciągnęło się, i chyba na długo.
Kiedy chodziliśmy razem, nie mówiłam nic albo niewiele, żeby nie męczyć serca. Musiałam oszczędzać oddech, chciałam, żeby mi go starczyło na długo, na długie chodzenie. Dopiero w domu, do którego zawsze zabierałeś mnie przemocą, zwinięta w głębokim fotelu albo w łóżku oparta o wysoko spiętrzone poduszki odzyskiwałam głos. Opowiadałam ci chaotycznie zatrzymane w pamięci chwile, a ty układałeś jedną koło drugiej, budując z nich moje życie, mój świat. To tak jak gdybyś delikatnie wiódł ręką po mojej twarzy, od włosów lekko wszerz czoła, wzdłuż czoła, po linii nosa na wargi, obrysowując czułymi palcami usta, podbródek, wysunięte kości policzków, uszy. To było tylko raz i krótko, kiedy zapragnąłeś poznać także moją twarz. Zwykle siedziałeś w fotelu naprzeciw mojego łóżka i słuchałeś - nieruchomy, z odrobiną ironii czy wzgardy zastygłej na zawsze w uniesionych kącikach ust.
Kiedy nie mogłam mówić do ciebie - pisałam. Rozdzieliła nas sina woda - pamiętasz - a ja pisałam do ciebie codziennie ze wszystkich szpitali, będących moim pierwszym domem w tym obcym kraju. Pisząc powtarzałam głośno wyrazy, zdania - tak jak to czynię teraz - przymykałam oczy, aby cię widzieć wyraźniej siedzącego obok mnie. Poprzez wiele dni byłeś moim jedynym rozmówcą, opowiadałam ci o strachu, o nie urodzonej jeszcze nadziei. Moje listy, uporządkowane dokładnie, związane papierowym sznurkiem, leżą na dnie twojej walizki. Pozwól mi je wyjąć stamtąd, pozwól mi rozwiązać sznurek, którym je związałeś; przeczytajmy je wspólnie raz jeszcze.
Październik
Deszcz pada, wyobraź sobie, deszcz pada i prawie tak samo jak po tamtej stronie Oceanu. Okna pocięte smugami poszarzały pokój. Drzewa poza oknami straciły wszystkie barwy, ciemno-szare chwieją się w wietrze, przywierając ciasno do siebie Jestem sarna w tym ogromnym białym pokoju o dwóch wysokich łóżkach, z lustrem naprzeciw, w którym, jeśli chcę, mogę zobaczyć moją bladą twarz. Są tu jeszcze dwa nocne stoliki komoda i - drzwi. Otworzyły się właśnie i wefrunęła ciemna dziewczyna, roześmianym głosem mówi coś. Twarz ma ciemną ale za to głos tak jasny, że tobie objawiłaby się na pewno w najpiękniejszym kolorze czerwonym lub złotym. Nie, nie rozumiem jeszcze jej słów.
Nie potrafię nic wymyślić, muszę czekać. Gdyby można chociaż ominąć nie ko¨½czące się wieczory. Nie śpię także i po proszkach nasennych. Zapalam lampę, siadam na łóżku i czytam. To są wiersze angielskie, czytam je pracowicie wyszukując w słowniku każde słowo, uczę się ich na pamięć, powtarzam głośno próbując naśladować gardłowy, obcy dźwięk.
Dziewczyna gestem pokazuje łazienkę. W ręce ma szczotki i mydło. Będzie sprzątać. Zrozumiałam, no widzisz, nareszcie coś zrozumiałam. Uśmiecham się do niej i kiwam głową na znak zgody. Znika poza białymi drzwiami łazienki i tylko poprzez szparę dobiega jej głos - śpiewa... Za chwilę przyjdzie lekarz. Popatrzy na mnie troskliwie i nie przestając żuć gumy, zapyta, jak się czuję. Tak sobie - odpowiem, tę odpowiedź przygotowałam już wczoraj, jeśli jednak zechce się dowiedzieć bliższych szczegółów o moim zdrowiu, będzie musiał razem ze mną wertować karty słownika. I zniecierpliwi się jak zwykle, i po kilku minutach odejdzie mrucząc - do jutra... Deszcz pada, deszcz pada, drzewa chwieją się za oknem. No widzisz, jestem, znowu jestem, chociaż podobno daleko. Jestem, aż dokąd?
Październik
Czepiam się tych listów, jak gdyby mogły mi pomóc. Po co ci wiedzieć to wszystko? Czy odrobina troski o mnie przesłoni ci własną prawdę? Czy myśląc o mnie, nie będziesz myślał o sobie i tylko o sobie? Czy twoje własne uczucie nie jest dla ciebie ważniejsze niż wszystkie moje przyszłe i teraźniejsze dni? Czy nie omijasz mnie tak, jak ja omijam ciebie, nawet wtedy, właśnie wtedy, kiedy do ciebie piszę? A jednak potrzeba mi twoich słów i trzeba twojej pamięci. Pamiętaj o mnie, dobrze? Może będę się mniej bała, może będę usypiała spokojniej...
Każą mi leżeć nieruchomo, mówiłam ci już, a ja tak bardzo lubię chodzić. Kiedy zostawiają mnie sarną w pokoju, wstaję z łóżka i chodzę w koszuli od okna do drzwi. Coraz częściej myślę o tym, że może nie powinno się udać. Bo widzisz, kiedy już będę mogła oddychać, to trzeba będzie żyć, a ja tak bardzo boję się życia. Nieprzystosowana jestem, te wszystkie szpitale sprawiły, że mam skrzela zamiast płuc i może mi się zrobić duszno właśnie wtedy, kiedy już będę mogła oddychać.
Dziś nie potrafię się uczyć. Moje książki piętrzą się bezładnie na nocnym stoliku. Tam obok mam w dzbanku wodę z lodem, którą zmieniają mi trzy razy dziennie. Trzy razy dziennie przychodzą i pytają, jak się czuję, napominają, żebym leżała spokojnie. A ja chodzę od okna do drzwi i od drzwi do okna, przystaję, przytykam twarz do szyby. Za oknem drzewa gubią liście, za oknem wieje wiatr, a mnie jak zwykle brak jest tchu.
Październik
Atrament przewożę w garści ze szpitala do szpitala. Po drodze było zupełnie złoto. Drzewa umierają- inaczej niż ludzie. Drzewa wyglądają tak, jak gdyby cieszyły się własną śmiercią. Wprawdzie potem będzie wiosna i one odkwitną znowu, ale ty wiesz, że nigdy nie można mieć pewności. No i skąd o tym mogą wiedzieć drzewa? Dla nich na pewno każda jesie¨½ jest ostatnia.
Wstyd mi tamtego listu. Nie powinnam cię zarażać smutkiem. Nie wiem, czy potrafię, ale w każdym razie będę się starała robić to jak najrzadziej. Spróbuję pisać mniej o sobie, a więcej o tym wszystkim, co się dzieje naokoło mnie. Śmiesznie, brudno i egzotycznie w tym filadelfijskim szpitalu. Malutkie pokoiki, rozmieszczone symetrycznie po obydwu stronach wąskiego korytarza. Położyli mnie w jednym z nich, na sąsiednim łóżku leży Murzynka. Spod kołdry wystaje ciemne, nagie ramię i kosmyk kędzierzawych włosów. Śpi pewnie, bo nie podniosła głowy, kiedy mnie tu wprowadzono. Tuż nad łóżkiem wisi pokaźnych rozmiarów telewizor, na szczęście wyłączony, drzwi pozostawiono szeroko otwarte na korytarz. Po przeciwnej stronie korytarza drzwi separatki są także otwarte i z mojego posterunku widzę siedzącego na łóżku chłopca. Czyta i nie zauważył, że go obserwuję Włosy ma ciemne, twarz szczupłą i bardzo białą, podkrążone głębokie oczy. Na lewej nodze powyżej kostki czerwienieje mała podłużna blizna. Znam te blizny, widziałam ich wiele w sanatorium Deborah. To od transfuzji. Czyżby mu zrobiono operację serca?
Październik
"Wzięłam spacer od wszystkich okien ku wszystkim oknom" - zauważ moją nieskazitelną angielszczyzną. Wspinałam się na palce, przechylona przez parapet, patrzyłam w dół. Ósme piętro. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się za nisko. Tam nade mną jeszcze szesnaście - prostopadła ściana świateł i wiatru. Komfort, głupio byłoby z ósmego, jeśli można trzy razy osiem. Tabliczka mnożenia też ma swoje kompleksy wyższości. Nie bój się, jest we mnie coś, co sobie mnie ceni, chociaż nie wiem za co. Nie umrę jeszcze, poczekam, poczekamy razem; my umiemy przecież pięknie czekać, na życie, na śmierć, na cokolwiek...
Trzy razy osiem. Byłam tam wczoraj, wjechałam windą, na ostatnie piętro, drzwiami z napisem "przejście wzbronione" przedostałam się na niewielką werandę. Tam w dole migotało wiele czerwonych świateł, wąskimi ulicami przesuwały się samochody zupełnie małe, szli ludzie. W górze był wiatr, przeciągał ponad dachami chłodny, październikowy. Rozrzucił mi włosy, poprzez cienki szlafrok przedostał się do skóry. Stałam, dokąd zęby nie zaczęły mi dygotać z zimna, potem odszukałam windę i zjechałam w dół. Po kilku minutach błądzenia odnalazłam swój korytarz. Na progu separatki usłyszałam przyspieszony, chrapliwy oddech Murzynki. Jej półprzymknięte oczy były matowe, drobne ciemne ręce zaciśnięte w pięści. Mówiła coś, czego nie rozumiałam, ale mówiła tak, jak gdyby to była skarga.
Październik
Murzynka leży pod tlenem. Wielka fioletowoniebieska butla słoi poza jej łóżkiem Gumowe rurki przymocowano plastrem do żelaznej poręczy. Słyszę delikatny syk i czuję, jak pokój wypełnia się ozonem. Oddycham głęboko dziwiąc się, że powietrze tak lekko przechodzi przez moją zaciśniętą krta¨½. Cieniutki syk podobny do brzęku komara okrąża nasz mały pokój. Murzynka nie dusi się już, leży spokojnie na wznak, ze skrzyżowanymi na piersiach ciemnymi rękoma.
Wczoraj odwiedzili ją krewni. Dwóch wspaniałych tłustych Murzynów i dwie Murzynki w jaskrawych sukniach. Obsiedli także i moje łóżko, mówili dużo i hałaśliwie, śmiali się Bernice - wczoraj słyszałam wielokrotnie jej imię - śmiała się razem z nimi. Kiedy odeszli, zdołała mi wytłumaczyć, że to byli jej bracia z żonami i że przyszli oddać krew potrzebną dla niej do transfuzji. W tym szpitalu ciągle brak świeżej krwi i muszą się o nią starać krewni pacjentów. Inaczej - inaczej są trudności ze zrobieniem operacji. Dzięki wspaniałomyślności swych braci Bernice będzie mogła pójść na operację już za kilka dni.
Październik
Ten naprzeciw nazywa się Berni. Spotkaliśmy się dziś rano w drodze do łazienki. Uśmiechnął się wymijając mnie; hallo - powiedział. Nie odpowiedziałam nic, ale na moment przystanęłam i uśmiechnęłam się także. Po śniadaniu przyszedł i stanął w otwartych drzwiach separatki, zapytał, jak się czuję. Dobrze - odpowiedziałam - dobrze i poprzez cienką koszulę dotknęłam pulsującego serca. - Rozumiem - powiedział - masz wadę serca - jego oczy spoważniały na chwilę, a potem znowu zabłysły w ciepłym uśmiechu. - Co jadłaś dzisiaj na śniadanie? - zapytał.
Kiedy usiadł na moim łóżku, podciągnięta nogawka piżamy odsłoniła wąską szramę ponad lewą kostką. Nie mogłam oderwać oczu od tej szramy. Zauważył moją ciekawość i uśmiechając się nieśmiałym, jak gdyby przepraszającym uśmiechem wyjaśnił - transfuzja, miałem transfuzję krwi.
To nie była operacja serca. Tego wieczoru w hallu znajdującym się na samym ko¨½cu korytarza Berni, wertując pracowicie mój słownik, zdołał mi wytłumaczyć, że podejrzewano u niego gruźlicę płuc. Lekarze nie byli pewni diagnozy i dlatego zdecydowali się pobrać wycinek płuca. Rozchylił piżamę - z prawej strony pomiędzy dwoma wystającymi żebrami zobaczyłam trzycentymetrową bliznę, podobną do tej na kostce. Był bardzo chudy, klatkę piersiową miał zapadniętą, skórę białą, nie owłosioną. - Teraz - mówił - przekonali się, że jestem zdrowy. Wracam do domu, do Argentyny. Za pięć dni - i jeszcze raz, pomagając sobie rozstawionymi palcami ręki - za pięć dni, rozumiesz?
Październik
Moją Murzynkę codziennie odwiedza ksiądz, pochyla się nad łóżkiem i łagodnym stłumionym głosem mówi o Bogu, nakazuje jej cierpliwość. Oczywiście nie rozumiem jego budujących kaza¨½, ale z częstotliwości znajomych wyrazów: Bóg i cierpliwość - ten ostatni powtarzają nade mną codziennie - domyślam się sensu wypowiedzi. Ten ksiądz ma śniadą twarz w aureoli gęstych białych włosów, przyjazne ruchliwe oczy. Kiedy po raz pierwszy przystanął nade mną, usiłowałam go zignorować i udawałam, że nie rozumiem nawet najprostszych pyta¨½. Nie zniechęcił się jednak, wyjął mi z rąk brązowy słownik i zaczął go cierpliwie przeszukiwać. W ten sposób dowiedziałam się, że Bóg jest dobry i że należy mu ufać, a kiedy gwałtownie zaprzeczyłam ruchem głowy, ten ksiądz - nie zrażony moim sceptycyzmem - przytrzymał mnie jedną ręką za ramię, a drugą chytrze i szybko pobłogosławił. Zaprzyjaźniamy się pomimo różnych poglądów na naturę Boga.
Październik
Dziś w nocy Włoszka wróciła na Sycylię. Ja nie mam gdzie wrócić. Nie lubię własnego domu, chorowałam tam zbyt długo; nie lubię Krakowa, zbyt trudno obchodzić Rynek, najdłuższa z wszystkich ulic, ulica Kopernika - jest wszędzie. Te szare budynki po obydwu stronach ulicy - to szpitale. Boję się szpitali, mówiłam ci już - jestem tchórzem.
A przecież była taka chwila, w której nie bałam się wcale. Ostra igła o milimetrowej średnicy dotarła do serca, przebiła cienką ścianę. Pociemniało mi w oczach, nagły chłód podpełzł do gardła i upłynęła wieczność, zanim światło powróciło znowu. Zobaczyłam ich nad sobą, skupionych, białych, usłyszałam ciche głosy. Ktoś dotknął mojego policzka, ktoś pogładził mnie po włosach. Byłam dzielna - tak powiedzieli.
To trwało tylko trzydzieści sekund. Ten zabieg nazywają tu wentrykulogramem. Fioletowym płynem ze strzykawki wypełniają komory serca i jednocześnie robią kilkanaście rentgenowskich zdjęć. Wcześnie rano pielęgniarka przyszła i powiedziała, że pojadę na badanie. Nie dostałam śniadania i nie pozwolono mi wstać z łóżka. Leżałam nieruchomo, przykryta kocem pod samą brodę; Berni stał w półotwartych drzwiach. Nie czekaliśmy długo. Wózek zaskrzypiał i spoza pleców Berniego wyłonili się dwaj czarni sanitariusze. Owinęli mnie kocem i położyli na wózku. Berni stał obok, stał z rękoma opuszczonymi w dół, z tym swoim przepraszającym uśmiechem na białej, wychudzonej twarzy.
- Czy mam się bać? - spytałam. Nauczyłam się tego zdania kilkanaście minut temu, kiedy powiedziano mi, że pójdę na badanie, kiedy - jak codziennie - czekałam na niego.
- Nie, skądże.
- Nie boję się.
Wózek, popychany przez sanitariuszy, skrzypiąc potoczył się w dół korytarza.
Październik
Stella idzie jutro na operację. Ta dziewczyna jest Polką, to znaczy, dawno temu przywieźli ją z Polski rodzice. Była tak mała, że nie pamięta rodzinnej wsi, a odkąd rodzice umarli, me mówiła po polsku i zapomniała także ojczystego języka. Mieszanina góralsko-angielska, którą porozumiewa się ze mną, na pewno wywołałaby oburzenie językoznawców, dla mnie jest jednak dobrym, zrozumiałym językiem. Lubię siedzieć przy jej łóżku i przyglądać się jej nieskomplikowanej przyszłości. Już niedługo kupią sobie z mężem farmę, jej córka, trzyletnia zaledwie, będzie mogła sko¨½czyć szkołę i pójść na uniwersytet. Stella pokazuje zdjęcia. Pucołowata buzia otoczona jasnymi, prześwietlonymi loczkami. - Musisz ją zobaczyć koniecznie - mówi Stella - przyjedziesz do mnie, prawda, pojedziemy natychmiast po operacji...
To było trzy dni temu. Dzisiaj Stella siedzi na łóżku z podkrążonymi oczyma, a obok siedzi jej mąż. Trzymają się za ręce. - Wejdź na chwilę - prosi Stella - mam nowe kolorowe zdjęcia, musisz je pooglądać. - Dziewczynka w czerwonej sukience stoi na tle białej ściany domu. Oczy ma niebieskie, blond włosy skręcone tuż przy skórze.
- Prawda, że urosła? - mówi Stella.
- Urosła, Stello, i wypiękniała.
Już rano... Stella poszła. Te listy tak zabawnie wędrują w dół poprzez wąski, oszklony spust. Spadają z ósmego piętra i zabijają się na miejscu.
Październik
Stella umiera i wypędzili mnie z jej pokoju. A przecież trzeba, żeby ją ktoś trzymał za rękę. To jest trudna chwila i dobrze wtedy uczepić się czyjejś ciepłej dłoni. Stella - wąskie szparki zamiast oczu. Tak dobrze pamiętam, co to znaczy, tal me chcę, zęby moja przepowiednia spełniła się raz jeszcze. Dlaczego nie pozwolono mi siedzieć przy jej łóżku i trzymać ją za rękę? Może mogłabym ją zatrzymać. Jak myślisz? Czy mogłabym ją zatrzymać? Nie, nie, ja też wiem, że nie - i wiem, że postąpiono słusznie wyrzucając mnie stamtąd. Za kilka dni mam przecież pójść na operację.
Październik
Stella umarła, a w dzie¨½ potem umarła Rosemarie. Po raz pierwszy zwróciłam na nią uwagę, kiedy zobaczyłam, jak mocno, długo całuje się z ciemnym, wysokim chłopcem w korytarzu. Miała zaledwie dziewiętnaście lat, pofalowane włosy, wypukłe usta. Śmiała się, lubiła się śmiać. Kilka razy dziennie wbiegała do mojego pokoju, wskakiwała na łóżko i poważniejąc nagle, mówiła o miłości. Ten chłopiec, który tu już więcej nie przyjdzie, to był jej narzeczony. Za miesiąc mieli wziąć ślub...
Jednak nie będą mnie operować, jeszcze nie teraz. Moje serce zachowywało się ostatnio zbyt hałaśliwie i po dłuższym namyśle odesłano mnie do Deborah. Po zgiełku Hahnemann Hospital sanatorium wydaje się dziwnie spokojne. Słychać tylko wiatr, pozrzucał wszystkie liście i jabłonie przed werandą stoją brązowe, nagie. Krążę po korytarzach, dokąd zawroty głowy nie zbiją mnie z nóg. Dostaję dwa razy dziennie silne proszki nasenne.
Sanatorium prawie puste. Oprócz mnie jest tylko stary Litwin, Czeszka i Żydówka z Izraela z dziewięcioletnim synkiem. Przeważnie spędzam czas w towarzystwie Czeszki. Porozumiewamy się trochę po polsku, trochę po angielsku i - po czesku. Z tego ostatniego nie rozumiem ani słowa i podejrzewam, że czeski mojej nowej znajomej jest równie zniekształcony jak polski Stelli. Czeszka podobnie jak i Stella przyjechała tutaj wiele lat temu i nie pamięta już rodzinnego kraju, jej krajem jest Ameryka; małe przemysłowe miasto w stanie New Jersey, w którym mieszka jej mąż, córki i zięciowie. Ona także uśmiecha się układając na kołdrze kolorowe zdjęcia. Jest tak wycieńczona, że z trudem jedynie rozpoznaję ją na fotografiach. W ciągu kilku miesięcy choroba poczyniła ogromne spustoszenie. Zapadły się okrągłe policzki, nos wyostrzył się, powieki nabrzmiały, skóra przybrała sinożółty odcie¨½ i tylko jej gęste, , równo przycięte nad czołem włosy pozostały tak samo intensywnie rude. I ona także z wielką czułością patrzy na zdjęcia swoich córek - dwóch raczej tęgich dziewczyn, stojących w kąpielowych kostiumach na tle oceanu.
Żydówka i mały mówią tylko po hebrajsku. Nie rozumiem nia, ale z przyjemnością słucham ich rozmów. To piękny język o głębokim, gardłowym brzmieniu. Wskazuję różne przedmioty i proszę, żeby je dla mnie nazywali; w ten sposób zdobywam ich życzliwość i uśmiechają się do mnie przyjaźnie, ilekroć spotykamy się w korytarzu. Mały nosi zawsze śmieszną, okrągłą czapeczkę, spod której wystają dwa dłuższe pasma włosów zawinięte na uszy. Poza tym jest taki sam jak inne dzieci, biega i łobuzuje nie zwracając uwagi na swoje chore serce.
Litwin jest odludkiem, siedzi samotnie poza szczelnie zamkniętymi drzwiami i czyta prawdopodobnie. Podczas mojego pierwszego pobytu pielęgniarka wywoziła go czasem w krześle i ustawiała w cieniu pod jabłonią. Na jego owiniętych kocem kolanach leżała zwykle jakaś książka. Odkąd dni są pochmurne, nie pokazuje się zupełnie.
I to już wszystko, i jeszcze tylko ja i mój niepokój, i noc.
Październik
Lekarz Białorusin mówi po polsku. Kiedy dowiedział się, że tu jestem, przyszedł mnie odwiedzić, przyniósł wiązkę ciemnych winogron i trzy złotożółte banany. Co za ulga mieć go naprzeciw siebie i mówić, nareszcie mówić. Opowiadam mu o moim lęku, o bezsennych nocach w Hahnemann, o tych wszystkich, którzy zniknęli poza kwadratowymi drzwiami pokoju operacyjnego, żeby już nigdy i nigdzie nie powrócić. Mówię o Włoszce, o Stelli, o Rosemarie, o Bernim, który na dzie¨½ przed moim wyjazdem spakował małą żółtą walizkę, jeszcze raz uśmiechnął się nieśmiało z głębi korytarza - nie chciałam go odprowadzić do windy - odszedł. Pojechał do domu, do Argentyny, on jeden zdrowy... Lekarz Białorusin powoli podnosi oczy sponad splecionych rak. Prosi, żebym mu opowiedziała więcej o Bernim. Opisuję białą, chudą twarz, zapadniętą klatkę piersiową, naznaczoną z prawej strony wąską trzycentymetrową blizną.
- Bertrand leżał tutaj na oddziale płucnym - mówi lekarz - podejrzewałem raka płuc. Wysłaliśmy go na badanie do Filadelfii, potwierdzono tam moją diagnozę. Rak rozsiany, nie można zrobić nic. Będzie żył najwyżej kilka miesięcy.
Czyżbym żałowała, że nie odprowadziłam go do windy, że odwróciłam twarz do okna wtedy, gdy w hallu na ko¨½cu korytarza dotknął lekko moich włosów?
Październik
Rozpieszczają mnie. Lekarz Białorusin przynosi codziennie kiście fioletowych winogron, długie godziny spędza przy moim łóżku. Opowiedział o mnie jakiejś nauczycielce polskiego pochodzenia i ona także przyszła mnie odwiedzić. Odwiedziny były wspaniałe, dostałam mnóstwo prezentów i jak w opowieściach o wróżce zapytano, czego sobie życzę najbardziej. Zapragnęłam fryzjera. Okazało się, że mąż nauczycielki jest najprawdziwszym fryzjerem i nazajutrz sprowadziła mi go z całym arsenałem przyrządów. Przestraszyłam się nieco patrząc na maszynki, brzytwy i nożyce, które mąż tej pani, gruby, energiczny Niemiec, wyjmował ze skórzanego nesesera i układał na nocnym stoliku obok łóżka. Na ko¨½cu wyjął ogromne białe prześcieradło i zawiązał mi je pod brodą. Tylko trochę przyciąć - prosiłam, ale on nie zwracał uwagi na moją pantomimę ani na słowa swej małżonki. Ochoczo zabrał się do dzieła. Zanim zdążyłam zaprotestować, trzy długie pasma włosów leżały na podłodze. Teraz trzeba było zrobić to samo z drugiej strony. Potem wyrównanie, przycinanie, wycinanie. Kiedy wydostałam się z rąk tego fryzjera, na podłodze leżała cała moja czupryna, a ja miałam na głowie coś śmiesznie kusego. Wyswobodzona z prześcieradła, pobiegłam do lustra. Fryzjer stał poza mną, tak zadowolony ze swej pracy, że grymas przerażenia na mojej twarzy zmienił się z wolna w uśmiech.
Październik, sam koniec
Ładnie mi z krótkimi włosami, ładnie mi z bladą twarzą. Ładnie mi we wszystkich różowych i delikatnych koronkach, w które mnie ubrano. Stoję przed lustrem i patrzę. Tak pobrzękuje próżność, słyszysz, jak brzęczy? Jak bransoletki na cienkich przegubach Hindusek, jak złote kolczyki w czarnych uszach Glowine. Taka jestem najprawdziwiej, gdy stoję przed tym lustrem przez następne pół godziny. Gdy po kolei oglądam sobie palce, każdy osobno zginam. One są żywe, wiesz, i takie ciepłe. I pewnie umieją coś i myślą... Jak jest potem? Łokieć oglądam i przykładam policzek do ramienia. Pachnie... teraz mam dużo pachnideł i ciągle mi znoszą jeszcze. Więc jak jest potem?
W poniedziałek, to jest dokładnie za trzy dni, zabiorą mnie znowu do szpitala w Filadelfii. Tym razem to już na pewno.
Są takie noce, przyjacielu, kiedy świat się ko¨½czy. Świat odchodzi i zostawia nas z rozszerzonymi źrenicami i bezradnie opuszczonymi rękoma. Najpierw to jest świadomość konieczności nieodwołalnie matematycznej, świadomość, że jutro nie będzie już świata. A jaki jest w tej chwili tylekroć i na nowo przeczuwanej, w tej chwili rosnącej w nas, dojrzewającej, w samym ko¨½cu tej chwili? Wtedy, gdy świat jednocześnie jest i nie jest, gdy jeszcze oddechem, ruchem staramy się zatrzymać to, co bezpowrotnie w nas mija?
A noc, przyjacielu, jaka ciemna jest wtedy noc! I jak nagle na jej nieprzeniknionym tle zaczyna się dziać życie! To jest sło¨½ce bardzo ostre, prostopadle padające na ziemię, poranki w sło¨½cu i łagodne letnie wieczory. Przychodzą kałuże pozostałe po ciepłym deszczu, stopy zanurzone w wodzie do kostek, kostki stóp. I przybliżają się do oczu fragmenty ziemi, która się przesuwa, kołysze, odkrywa swą sypką konstrukcję, pozwala się kruszyć na części. Przychodzą południa, kiedy sło¨½ce staje nieruchomo w najwyższym punkcie nieba, kiedy cienie są krótkie i ostro obrysowane, a każdy pył zawieszony w przestrzeni osobno ważny, prześwietlony światłem skradzionym sło¨½cu.
To wszystko kryje w sobie noc, a potem jest świt i przygotowania są sko¨½czone.
Czy wiesz, o czym m¨®wię? Mówię o tamtej chwili, kiedy leżałam na szpitalnym łóżku tak czysta, tak antyseptyczna, że już nie byłam sobą, moje wyjałowione ciało nie było mną. To był obcy zapach chloroformu i gazy. Podnosiłam ręce do twarzy usiłując rozpoznać w nich te tylekroć użyteczne i tylekroć spełniające posłusznie wszystkie moje życzenia. Te ręce także pachniały chloroformem. Ułożyłam je na kołdrze, zęby odpoczęły. Wiedziałam, że będą mi jeszcze potrzebne do pożegnalnych gestów, do zażegnania nadciągającego strachu. Zacisnę je mocno i ból emanujący ze zduszonych tkanek pozwoli mi zapomnieć o tym, że świat umiera.
Tak leżałam, przyjacielu, w tej nocy gęstej od oddechów, uwięziona w białym kokonie gazy i antyseptycznego zapachu. Wtedy już nie myślałam o tobie, nie wybierałam słów dla kolorów, nie starałam się pamiętać o niczym. To było inaczej, niż kiedy szłam z tobą w deszczu, kiedy po przechadzce siedziałeś w fotelu naprzeciw mojego łóżka. Wszystko, o czym kiedykolwiek próbowałam ci opowiedzieć, stało teraz przede mną zarysowane ostro na tle nierównej w półmroku ściany. Śledziłam w napięciu te chwile wynurzające się z cienia, odchodzące pospiesznie, zanim zdążyłam je rozpoznać. Przychodziły inne... O świcie odeszły wszystkie zostawiając mnie doskonale cichą i przygotowaną zupełnie - na sen, na śmierć? Niebo poszarzało i światła neonów pobladły. Pojaśniała szpara między nie domkniętymi drzwiami. Jeszcze jedna chwila, jedna z tych długich chwil, i nadszedł dzie¨½.
Nigdy ci nie pisałam o tym, bo w tę noc miałam przeguby dłoni owinięte gazą i nie mogłam pisać, a w kilkanaście dni potem porwała mnie teraźniejszość i nie pamiętałam już tamtej nocy. W kilkanaście dni potem bardzo odważnie zaczęłam żyć i wszystkie przedoperacyjne dni zbiegły się w jedno nie najważniejsze wspomnienie, o którym zwykłam mówić "tamten okres".
II.
Siedzisz w głębokim fotelu naprzeciw mojego łóżka. Widzimy się zaledwie po raz trzeci, a mnei się zdaje, że upłynęły już całe lata. Znam na pamięć twoją twarz, lekko uniesioną do góry, nieruchomą poza ciemnymi okularami. Zawsze ten sam ironiczny grymas wydyma ci wargi, nie muszę patrzeć na ciebie, żeby wiedzieć o nim, żeby mieć się na baczności. Twój przeciągający wyrazy głos...
- Nie lubię chodzić do kina.
Pamiętasz? Powiedziałeś to i wtedy po raz pierwszy podniosłam szybko oczy na twoją twarz, zauważyłam. Chcąc naprawić moją niezręczność powiedziałam - ja także nie lubię chodzić do kina i poprosiłam, żebyś mnie odprowadził do domu. Zgodziłeś się. Trzymałam mocno twoje ramię, kiedy szliśmy śliską, pełną zamarzniętych grud śniegu ulicą.
Bałam się tego wieczoru. Chodzenie sprawiało mi trudność, a najdrobniejsze nawet podniecenie wywoływało przykre duszności. Kiedy dostałam zaproszenie - wąski skrawek papieru z niechlujnym nadrukiem - wzruszyłam ramionami, po chwili jednak zaczęłam się wahać. Od kilku miesięcy już siedziałam w domu, w łóżku przeważnie, nie widując nikogo oprócz rodziny. Moje wiersze także chyba nie były najgorsze, kto wie, może zechcą je wydrukować, jeśli zaniosę je sama. Postanowiłam pójść na ten wieczór powiatowej poezji w powiatowym mieście.
Odbywało się to w redakcji codziennej gazety. Zapłaciłam taksówkę i przez chwilę stałam na ulicy. Czarna tabliczka tkwiła obok odrapanych drzwi, którymi się nikt, zdawało się, nie interesował; chyłkiem, pospiesznie wsunęłam się do środka. W przestronnym korytarzu było równie brudno i szaro jak na zewnątrz, przyglądałam się bezradnie szeregowi zamkniętych drzwi. Jedne z nich otworzyły się gwałtownie i ukazała się w nich brodata twarz młodego mężczyzny, który spostrzegłszy mnie wrzasnął - przyszła - po czym korytarz, zapełnił się podobnymi do niego młodymi ludźmi.
Było ich ośmiu czy dziewięciu. Zaprowadzili mnie do małego, czarnego od dymu pokoju, posadzili na najbardziej wyeksponowanym miejscu, poprosili, żebym czytała. Ręce mi drżały, kiedy wyjmowałam z torebki zapisane atramentem kartki, oddychałam z trudem. Czułam na sobie ich badawczy, taksujący wzrok, oglądali moje włosy, twarz, nogi, oglądali mnie całą, nie zwracając większej uwagi na treść moich słów, na drżenie głosu. Nie zauważyłam cię jeszcze wtedy. Absorbował mnie całkowicie popłoch mojego serca; biło nierówno, donośnie, nieomal słyszalnie. Żeby tylko nie spostrzegli - modliłam się - żebym tylko mogła sko¨½czyć, zanim zrobi mi się duszno. Nie spostrzegli niczego. Ledwie sko¨½czyłam, zaczęli hałaśliwie wybierać się do kina zapraszając i mnie, a kiedy odmówiłam, kiedy odmówiliśmy oboje, podeszłam do ciebie i zapytałam: - Dlaczego nie chce pan iść do kina? - Nie lubię chodzić do kina.
Czarne okulary zasłaniały ci oczy. Nagle zrozumiałam. Było mi duszno, kiedy szłam z tobą potykając się o grudy śniegu. Pod lewą łopatką czułam znajomy, piekący ból, nie mogłam odpowiadać na twoje pytania. Kiedy nareszcie przyszliśmy do domu, matka, słysząc mój przyspieszony, świszczący oddech, zawołała: - Zmęczyłaś się jednak, wiedziałam, że się zmęczysz, natychmiast połóż się do łóżka!
- To mój przyjaciel - powiedziałam - położę się w tej chwili, nie musisz go zabierać z pokoju.
Stałeś nieruchomo nasłuchując szelestu ściąganej przeze mnie bielizny, a kiedy już leżałam w łóżku, oparta o wysokie poduszki, i mój świszczący oddech uspokajał się z wolna - ty, siedząc naprzeciw w głębokim fotelu, łagodnym głosem, przeciągającym wyrazy, powtórzyłeś swoje pytanie.
W trzydziestym dziewiątym roku we wrześniu uciekałyśmy z matką przed inwazją niemiecką. Pojechałyśmy na wieś do rodziny, a kiedy front zaczął się niebezpiecznie zbliżać, wyprawiłyśmy się drabiniastym, wiejskim wozem na wschód. Wóz zaprzężony w krowę i jednego chudego konia nie poruszał się tak szybko jak zmotoryzowana armia niemiecka, toteż w ciągu kilku godzin znaleźliśmy się w samym środku działa¨½ wojennych. Coraz częściej złowróżbny warkot wyrastał nad naszymi głowami. Wyskakiwaliśmy z wozu i rozsypywaliśmy się po lesie. Matka nosiła ze sobą zielony wełniak. Kiedy samoloty ukazywały się nad lasem, kładła się obok mnie na trawie i przykrywała nas zielonym suknem. O ile tylko mogłam, wychylałam głowę i patrzyłam w las. Pociski raniły drzewa, gałęzie z szelestem osypywały się z drzew. Matka przyciskała mnie mocno do ziemi, owijała mi głowę wełniakiem. Pozwalała mi wstać dopiero wtedy, kiedy odgłos silników cichł zupełnie. Biegłam i podnosiłam z ziemi obcięte gałęzie. Te gałęzie, które zbierałam tak łapczywie, które przyciskałam do piersi i wlokłam za sobą, to byli moi pierwsi zabici.
W kilka lat później widziałam pozbawionych życia ludzi. W czterdziestym piątym roku żołnierze radzieccy walczyli na ulicach naszego miasta. Ofensywa przyszła nagle, zastała mnie wśród najlepszej zabawy i od razu napełniła przerażeniem. Nie czytałam gazet, nie słuchałam rozmów dorosłych i nie wiedziałam o tym, że za kilka dni, może za kilka godzin, przyjdzie mi oglądać prawdziwą bitwę. Bitwy, które oglądałam dotychczas, w których brałam najżywszy udział, to były te toczone na podwórzu pomiędzy dwiema gromadami dzieci, podzielonymi na wrogie obozy. Byłam komendantem drużyny niemieckiej, tak zrządził los, bo losowaliśmy, kto z nas miał wejść w skład wrogiej drużyny. Nikt nie chciał się na to zgodzić dobrowolnie. Byłam bardzo dzielnym komendantem - miałam armię liczebnie słabszą i gorzej uzbrojoną - musiałam osobiście pilnować ataku, zachęcać żołnierzy do walki, przestrzegać przed zbyt wczesnym poddaniem, co w sposób oczywisty psułoby zabawę, jakkolwiek wszystkie nasze serca napełniłoby ogromną radością. Czego nie zrobilibyśmy, aby tylko Polacy zwyciężyli! Raz pamiętam - wywiadowca drużyny polskiej zaszedł mnie od tyłu i kiedy obejrzałam się, rzucił we mnie kamieniem. Nagły unik głowy uchronił mnie przed utratą oka, ale nie zdołałam uniknąć ciosu. Kamie¨½ trafił mnie tuż pod okiem i krew podpłynęła pod skórę zabarwiając sino policzek. Nie rozpłakałam się wtedy, pomimo dotkliwego bólu, i zbagatelizowałam całe zdarzenie odpowiadając zdawkowo - przewróciłam się - na niespokojne indagacje matki.
Te walki toczone codziennie nie nauczyły mnie jednak niczego i z wielkim zdziwieniem patrzyłam, jak nagle pustoszeje ulica. Ludzie rozpierzchli się w ciągu paru sekund, ojciec pociągnął mnie za sobą, wbiegł do mieszkania i zabarykadował okna. Dudnienie armat, które nie dochodziło do mnie początkowo, nasiliło się, słychać było całkiem blisko pojedyncze strzały. Po krótkiej naradzie rodzice zdecydowali się zejść do piwnicy i matka sprowadziła mnie tam krętymi schodami. Usiadłam obok niej na połupanych kłodach drzewa i nasłuchiwałam odgłosów dział.
Walki trwały trzy dni. W ciągu tych trzech dni nie chciałam się położyć, nie pozwoliłam zdjąć z siebie ciepłego płaszcza. Siedziałam podrzemując, z głową wtuloną w kolana matki. Czwartego dnia rano przyszedł ojciec z wiadomością, że Niemców już nie ma, i wyprowadził nas na ulicę. Wtedy zobaczyłam ich po raz pierwszy. Leżeli z ramionami rozrzuconymi, z podkurczonymi nogami. Wydawali się dziwnie mali. Ściskałam mocno rękę ojca, wbijałam w nią paz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]