[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rachel Lee

 

 

Harlequin Orchidea 8

 

 

MIEJSCE NA ZIEMI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Anna Fleming była pewna, że nikt jej nie widzi.

Stała na samym końcu kościoła Dobrego Pasterza w słabo oświetlonym rogu, przyglądając się ceremonii ślubnej. O takim ślubie zawsze marzyła, ale stanowił on ucieleśnienie wszystkich jej straconych złudzeń. Wyrwało jej się ciche westchnienie, jednak prawie natychmiast upomniała się w duchu. Nie trzeba się użalać nad sobą. Dużo rozsądniej jest dopatrywać się dobrych stron życia.

Anna była kobietą o nijakim wyglądzie. Miała na sobie brązową suknię o nieokreślonym fasonie, buty zaś były raczej solidne niż eleganckie. Ciemne włosy ściągnęła do tyłu, a duże, piwne oczy spoglądały na świat zza okularów w pozłacanej, metalowej oprawce.

I właśnie taką siebie lubiła, wmawiała sobie, patrząc, jak córka szeryfa Tate’a poślubia policjanta z Los Angeles. Nikt, absolutnie nikt nie zwracał na nią uwagi i ta anonimowość oraz niepozorny wygląd dawały jej poczucie bezpieczeństwa w całym dotychczasowym życiu.

Pastor Fromberg, dobrotliwy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, odczytywał słowa przysięgi dźwięcznym głosem, który bez trudu dobiegał do krańca kościoła. Słuchając, Anna usiłowała postawić się na miejscu osoby, która zawierzyła drugiemu człowiekowi aż tak, by składać takie przyrzeczenia. Nie mogła sobie tego wyobrazić. Życie już dawno nauczyło ją, że obietnice znacznie częściej się łamie, niż spełnia.

Tłumiąc westchnienie, wycofała się cicho i przeszła do kruchty, skąd zeszła po schodach do kościelnych podziemi. Tu, w jasno oświetlonej i udekorowanej teraz sali, miała odbyć się uczta weselna. Szybkim krokiem obeszła całe pomieszczenie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Nie należało to do jej obowiązków, gdyż wynajęta obsługa dokonywała już ostatnich poprawek, ale wolała sama mieć oko na wszystko. To był jej kościół, Anna pracowała w kancelarii parafialnej, opiekowała się też grupą młodzieży.

Zadowolona ze stanu przygotowań, zamierzała znowu schronić się w półmroku kościoła na górze, gdy zauważyła, że drogę zastępuje jej mężczyzna, znany jako Kowboj. Nie był wysoki, lecz mocno zbudowany, o ciemnych włosach i oczach. Z jego twarzy można było wyczytać, że przeszedł już niejedno. Anna lękała się go wyłącznie dlatego, że go nie znała i niczego o nim nie wiedziała.

To niespodziewane spotkanie sam na sam - zupełnie zapomniała o obsłudze na drugim końcu sali - przeraziło ją i wytrąciło z równowagi. Odskoczyła i potknęła się. Błyskawicznie, niczym atakujący wąż, chwycił ją pod łokieć i pomógł utrzymać się na nogach. Anna zastygła, uniosła ku niemu wzrok, niepewna, co będzie dalej. Zdawała sobie, oczywiście, sprawę, że właśnie uchronił ją przed upadkiem, lecz przede wszystkim zareagowała na to, że jej dotyka. Nienawidziła cudzego dotyku. Natychmiast strząsnęła z siebie jego rękę.

- Przepraszam - powiedział z wolna, głosem głębokim i spokojnym. - Nie chciałem pani przestraszyć.

- Ja ... - Nagle poczuła się zażenowana swoim zachowaniem. Uznała, że powinna jakoś się wytłumaczyć. Ale jak?

Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

- Nic się nie stało. Widziałem, jak pani tu schodzi, i pomyślałem, że może źle się pani poczuła. Zazwyczaj nie wychodzi się w czasie składania małżeńskiej przysięgi. Przyszło mi do głowy, że może przyda się pani pomoc. Nie miałem pojęcia, że są tutaj ci wszyscy ludzie.

Zanim zdążyła się zastanowić nad odpowiedzią, mężczyzna odwrócił siei poszedł na górę.

Hugh Gallagher, z jakichś zupełnie niezrozumiałych dla siebie powodów zwany Kowbojem, zajął miejsce w tylnych ławkach kościoła. Nieprzerwany strumień gości kierował się już ku tyłowi świątyni i schodom, prowadzącym do podziemi. Nim ten dzień dobiegnie końca, będzie jeszcze wiele śmiechu, fotograf pstryknie mnóstwo zdjęć, a weselnicy pochłoną spore ilości jedzenia, lecz Kowboj odwrócił się ku drzwiom, gotów do wyjścia.

Został zaproszony na przyjęcie - tam do diabła, szeryf zaprosił chyba całe hrabstwo - ale Hugh stronił od towarzystwa.

Zawahał się jednak na myśl o pannie Fleming. Jaka była przerażona, gdy nieoczekiwanie wpadła na niego. Robiło mu się przykro, gdy ludzie w ten sposób reagowali na jego widok. Przywodziło mu to na myśl sprawy, o których zdecydowanie wolał zapomnieć.

Gdyby zmusił się do pójścia na dół, może miałby okazję chwilę z nią pogadać. Z drugiej strony, w podziemiu z pewnością da o sobie znać klaustrofobia, jak również inne fobie, a byłoby lepiej pozostawić je w uśpieniu.

A niech to diabli!

Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym postanowił wyjść na zewnątrz i zapalić papierosa. Jeśli zacznie drążyć temat ich niefortunnego spotkania, Anna Fleming wcale nie poczuje się przy nim swobodniej. Musi po prostu poczekać na lepszą sposobność.

Zszedł ze ścieżki na trawę i zapalił, zaciągając się z prawdziwą przyjemnością. Wiedział, że musi rzucić nałóg, jeżeli ma zrealizować swe marzenie o zorganizowaniu na ranczu schroniska dla młodzieży, ale na razie rozkoszował się każdym dymkiem.

Nie on jeden wymknął się na papierosa. Po paru minutach podwójne drzwi otworzyły się, by wypuścić grupkę roześmianych mężczyzn. Rozpoznawał ich wszystkich. Hrabstwo liczyło tylko pięć tysięcy mieszkańców, wielu znał z widzenia. Skręcił za róg, by go nie zobaczyli. Nie był zbyt towarzyski. Przyszedł na ślub tylko dlatego, że nie chciał urazić szeryfa ani jego rodziny. W końcu, zachowywali się wobec niego bardzo przyzwoicie.

W kościelnym podziemiu wrzało jak w ulu. Weselni goście pili, śmiali siei rozmawiali. Zamknięte, nisko sklepione pomieszczenie sprawiało, że gwar zmienił się w ogłuszający hałas i choć otwarto wszystkie okna, panowało dokuczliwe gorąco.

Annie doskwierała ciasnota, zaczęła się też pocić w zbyt ciepłej, wełnianej sukni. Nie lubiła tłumnych zgromadzeń, a mszę niedzielną znosiła tylko dlatego, że wierni zachowywali się w sposób spokojny i zdyscyplinowany. Ale teraz, po szampanie podawanym w smukłych kieliszkach, wyraźnie się rozochocili. Zewsząd dochodziły rozbawione głosy i głośne śmiechy.

Gdy tylko doszła do wniosku, że nie urażając gospodarzy, może dyskretnie wyjść, chwyciła żakiet i wymknęła się bocznymi drzwiami.

Szła pospiesznie, nie chcąc, by ktoś zdążył ją zatrzymać. Głowę trzymała, jak zwykle, pochyloną, toteż nie zauważyła Hugh Gallaghera, póki na niego nie wpadła.

Szybko wyciągnął dłonie, by uchronić ją przed upadkiem na zimną kamienną podłogę. Poczuła, jak ją obejmuje, i usłyszała jego rozbawiony głos:

- Mam nadzieję, że ostatni raz spotykamy się w ten sposób.

W jednej chwili ogarnęła ją panika. Potrząsnęła rękami, usiłując oswobodzić się z podtrzymujących ją ramion, a gdy tylko ją puścił, cofnęła się gwałtownie. W rezultacie omal znowu się nie przewróciła.

- Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział zaniepokojony i speszony Hugh.

- To nie chodzi o pana - zapewniła drżącym głosem, w którym jednak dźwięczała szczerość. - Nie o pana... - Urwała. - Po prostu się przestraszyłam - dodała, lękając się, że zapyta, co ją tak przeraziło.

Po chwili kiwnął głową.

- Pani też ucieka, co?

- Jak to, uciekam?

- Z przyjęcia. Wiem, że to głupie, ale podziemia przyprawiają mnie o klaustrofobię, zwłaszcza kiedy zgromadzi się taki tłum.

- Rozumiem, o co panu chodzi - odparła już pewniejszym tonem.

- Pani też to przeżywa, co? Czy pani wychodzi?

- Pomyślałam, że już chyba pójdę do domu. Nikt nie zauważy mojego wyjścia.

Przytaknął, jakby doskonale orientował się w jej stanie ducha.

- Mojego też nie. Odprowadzę panią do samochodu.

- Nie przyjechałam samochodem.

- W takim razie odprowadzę panią do domu. - Zawahał się. - Ze mną będzie pani bezpieczna. Zastępcy szeryfa bawią się na tym przyjęciu, na ulicach może być więc dość niespokojnie.

Nie przyszło jej to do głowy, toteż noc wydała jej się nagle bezmierna i pusta. Przerażająca. Rozważywszy, co ma do wyboru, rzekła w końcu:

- Dziękuję.

Szli główną ulicą, mijając najelegantsze rezydencje w okolicy. Mały domek Anny, który wynajmowała od kościoła, stał dalej, w mniej zamożnym sąsiedztwie. Co prawda mieszkała już i w dużo gorszych dzielnicach.

- Zawsze chodzi pani pieszo do kościoła? - zapytał Hugh.

- Gdy tylko pogoda pozwala. W ten sposób oszczędzam samochód. - Nadal szła ze spuszczoną głową, wpatrując się w chodnik.

- Rozumiem - rzekł. - Sam też chodzę pieszo.

- Ach, tak? A gdzie pan mieszka? - Natychmiast pożałowała, że zadała to pytanie. Nie chciała, by uznał ją za wścibską.

- Po drugiej stronie, koło Snider’s Crossing.

Przy torach kolejowych, pomyślała. Jeden z najmniej przyjemnych rejonów Conard City.

- Niezbyt atrakcyjna okolica - powiedział, jakby czytając w jej myślach. - Ale tania. A ja oszczędzam każdego centa, żeby włożyć go w ranczo.

- W ranczo? - Wyczuła, że na nią patrzy, ale nie uniosła oczu. Już od bardzo dawna nie odwzajemniała męskich spojrzeń. Ogarniał ją irracjonalny lęk.

- Kupiłem kawałek ziemi przy Conard Creek. Nie nadaje się do hodowli bydła, ale do moich celów pasuje jak ulał.

- To znaczy?

- Właściwie z nikim jeszcze na ten temat nie rozmawiałem z wyjątkiem Nata i Dana. Zamierzam założyć ranczo dla dzieci i młodzieży z zagrożonych środowisk. Takie miejsce, do którego będą mogły przyjść, żeby się wyrwać z tych swoich zakazanych domów i dzielnic. Tam będą miały szansę się pozbierać.

- To doskonały pomysł - powiedziała szczerze. Zupełnie nie tego spodziewała się po owym steranym życiem mężczyźnie o niejasnej przeszłości. - Wychował się pan w złej dzielnicy?

- O, tak. - Zaśmiał się cicho. - Kiedy poszedłem do wojska, po prostu zmieniłem jedno pole bitwy na inne. Pracuje pani z dziećmi, na pewno więc widzi pani, jak bardzo odbijają się na nich kłopoty domowe.

- Z pewnością.

- Pomyślałem sobie, że byłoby dobrze odseparować je od tych zgubnych wpływów, stwarzając im miejsce, w którym mogłyby się schronić.

- Wielu dzieciom wystarczy tylko stworzyć możliwości.

- Właśnie.

- Zaprosiłby pan tylko dzieci z okolicy?

- Przynajmniej na początku. Nie mogę od razu przyjąć zbyt wielu, bo będę tam tylko ja i ewentualnie jeszcze paru wolontariuszy.

Anna skinęła głową, ciągle ze wzrokiem wbitym w chodnik. - Znam parę dzieciaków, którym takie przytulisko bardzo by się przydało.

- Szeryf uważa, że ranczo to dobry pomysł. Chyba zacznę od kilkorga dzieci i zobaczę, jak mi pójdzie. Chciałbym zaopiekować się też dziewczynkami.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Wszyscy tak się przejmują przestępstwami popełnianymi przez chłopców, że nikt nie zwraca uwagi na dziewczęta. Nie naruszają prawa tak często jak chłopcy, ale mają tyle samo problemów, w domu i na ulicach. Nimi też ktoś powinien się zająć.

- Ale czy koedukacja zda egzamin?

- Uważam, że tak, jeśli dobrze to zorganizuję.

Przeszli w milczeniu parę kroków. Po chwili Hugh znowu się odezwał.

- Nie wiem, skąd Nat bierze pieniądze na posagi dla córek, na każde wesele sprasza całe hrabstwo.

- To zdumiewające, prawda? Ale zna wszystkich. A poza tym to przyjęcia na stojąco, więc może aż tak bardzo się nie wykosztowuje.

- Może i nie.

Dotarli w końcu do jej domu, weszli po schodkach na werandę i zatrzymali się przed drzwiami.

- Poczekam tu, aż wejdzie pani do środka, panno Anno - powiedział. - Życzę miłego wieczoru.

Weszła do mieszkania, zapaliła światło i zamknęła za sobą drzwi. Potem pobiegła do ciemnego saloniku, żeby zobaczyć przez okno, jak odchodzi. Szedł powolnym, swobodnym krokiem jak człowiek, który nie spiesząc się, przeszedł wiele mil, zanim dotarł do celu.

Zaciągnęła zasłonę i zapaliła kolejne światło. Była w domu i czuła się samotna.

Nic nowego. Takie jest jej życie. Samotność zapewnia jej bezpieczeństwo.

W nocy dręczył ją koszmar. Zdarzyło się to po raz pierwszy od lat, ale aż nadto dobrze pamiętała wszystkie szczegóły, gdy obudziła się, zlana zimnym potem i drżąca ze strachu.

Usiadła szybko i sięgnęła do wyłącznika nocnej lampki. Zaświeciła się natychmiast, po czym, z nagłym błyskiem, zgasła. Anna roztrzęsiona, oddychając urywanie, po omacku wydobyła się spod koców, a potem najszybciej jak tylko mogła, pobiegła do kuchni. Tu trzęsącymi się rękami zapaliła lampę. Światło przywróciło otoczeniu dobrze znajome kształty.

Nalała sobie szklankę mleka, starając się nie patrzeć na wiszący na ścianie telefon, ale nadaremnie. Niezależnie od tego, ile razy odwracała wzrok, spojrzenie biegło do niego z powrotem.

Może już nie żyje. Czepiała się kurczowo tej myśli. Nie dzwoniła już od lat, a on musi być teraz po sześćdziesiątce, więc mógłby już nie żyć. Miała nadzieję, że tego drania przykrywa ziemia.

Popijając mleko, znowu zadrżała, tym razem z zimna. Choć w domu nie było chłodno, zapragnęła wrócić do łóżka, i przykryć się aż po głowę. Ale wiedziała, że nie może już pójść spać. Znowu przyśni jej się ten koszmar. Skoro raz ją naszedł, będzie ciągle powracał.

Wędrowała po domu, zapalając wszędzie światła. W tej chwili nie obchodziła jej wysokość rachunku za elektryczność. Usiadła w dużym, wyściełanym fotelu, który zeszłej zimy kupiła w sklepie z używanymi meblami, i usiłowała czytać kryminał. Przewróciła cztery strony, zanim zorientowała się, że niczego nie zrozumiała.

Dała sobie z tym spokój i spróbowała powrócić myślami do ślubu. I do Hugh Gallaghera, który okazał się taki miły i uprzejmy. Uświadomiła sobie, że za mocną posturą kryje się łagodność. Ten brak agresji przywracał jej pewność siebie. Mówił powoli, zachowywał się naturalnie i spokojnie, szybko odgadywał stan jej uczuć. Pomyślała, że może mu zaufać. Dotychczas tylko szeryf Nat Tate i pastor Dan Fromberg zdołali zyskać jej zaufanie.

Stroniła od mężczyzn nie tylko dlatego, że napełniali ją lękiem. Obawiała się też jak jej przeszłość może wpłynąć na stosunki z innymi ludźmi. Gdyby ktoś odkrył jej tajemnicę, całe jej życie ległoby w gruzach.

Samotność stanowi jej fortecę, przebywa w niej z własnej woli. Musi o tym pamiętać.

Ale telefon nieodmiennie przyciągał jej uwagę. A nuż nie żyje? Miło byłoby wiedzieć, że już nie zaśmieca swoją osobą tego świata.

Ta myśl budziła w niej niepokój, wydawała się taka grzeszna, lecz przecież ten mężczyzna wyczyniał z nią grzeszne rzeczy. Przekonywała samą siebie, że właściwie nie pragnie jego śmierci, ale wiedziała też, że nie uwolni się od niego, póki ten drań nie umrze.

Jakby przyglądając się sobie z oddali, widziała rękę sięgającą po słuchawkę, patrzyła, jak jej własne palce wystukują numer, którego nigdy nie zapomni. Potem, wstrzymując oddech, czekała, a telefon dzwonił.

Po szóstym sygnale odezwał się podpity męski głos:

- Halo?

Natychmiast cisnęła słuchawkę, przerywając połączenie. Serce waliło jej jak młotem, z trudem chwytała oddech.

A więc nadal żyje. Mogła dać głowę, że jego nie dręczą nocne zmory z powodu postępków, których się wobec niej dopuścił. Na pewno nie. Najprawdopodobniej śpi spokojnie jak dziecko.

I nagle, nie mogąc sobie z tym wszystkim poradzić, Anna wybuchnęła płaczem i szlochała, póki nie zabrakło jej łez.

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

Anno, musisz mnie poratować - usłyszała i uniosła głowę znad biurka. Pastor Daniel Fromberg wszedł do pokoju, wnosząc ze sobą świeżość poranka. Anna zjawiała się w kancelarii przed pastorem, który musiał też zawsze ją namawiać, by nie wychodziła ostatnia.

Pastor był mężczyzną o zdecydowanie sympatycznym i budzącym zaufanie wyglądzie. Był średniego wzrostu i szczupłej budowy, trudno więc się było domyślić jego wewnętrznej siły. W ciągu ostatnich pięciu lat Anna miała okazję przekonać się, że w słusznej sprawie Daniel Fromberg potrafi być nieugięty i walczyć jak lew.

- Co się stało? - spytała, unosząc w uśmiechu kąciki ust.

Dan Fromberg był ojcem dwojga nastolatków oraz pary bliźniąt, które nie tak dawno pojawiły się na świecie, toteż często potrzebował pomocy Anny. Zazwyczaj chodziło o znalezienie opiekunki do dzieci, która mogłaby pomóc jego żonie.

- Psy! - rzucił, opadając na krzesło naprzeciw jej biurka. Przed ośmioma tygodniami irlandzkiemu selerowi Frombergów urodziły się cztery przeurocze szczenięta. - Doprowadzają do szału mnie i Cheryl. Wszędzie ich pełno! Wszystko jest obsikane, robią kupki za kanapą, za telewizorem, za łóżkiem - gdziekolwiek się obejrzysz!

- Jeśli nie masz kojca, zamknij je w jednym miejscu.

Potrząsnął głową.

- Próbowałem. Najwyraźniej nie znasz moich dzieci.

- Wypuszczają je?

- Starsze wreszcie zrozumiały, ale bliźniaki... beznadziejna sprawa - Potrząsnął głową. - Dziś rano Jolly, czyli psiej mamie, znudziło się siedzieć w zamknięciu i zwaliła całe ogrodzenie. Cheryl jest u kresu wytrzymałości.

Anna zaniepokoiła się o los szczeniąt.

- Na pewno ktoś będzie chciał je wziąć dla siebie czy dla dziecka.

- Tak też myśleliśmy. Ale nikt ich nie chce. A zresztą, wszyscy już mają psy. - Pastor obrzucił Annę uważnym spojrzeniem. - Z wyjątkiem ciebie.

- Nie, nie możesz mi tego zrobić.

- A co ja takiego robię? Chcę ci podarować uroczego towarzysza i przyjaciela. Małą, kędzierzawą kulkę, która zwinie ci się u stóp w chłodne zimowe wieczory; słodkiego szczeniaka, który ucieszy się na twój widok i poliże cię, gdy ci będzie smutno; który będzie chodził za tobą krok w krok.

Anna czuła, że jej opór słabnie.

- Nie można zostawiać szczeniaczka samego w domu przez cały dzień.

- Więc przynoś go tutaj - odparł. - Ma specjalny kosz, w którym będziesz mogła go trzymać. Zapłacę za wszystkie szczepienia. Pomogę ci go ułożyć.

- No, nie wiem ...

- Poczekaj chwilę. - Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z małym, kasztanowym szczeniakiem w koszyku. - Nazywam ją Jazz, ale możesz jej nadać takie imię, jakie ci się tylko spodoba - powiedział i włożył jej szczeniaka w ręce.

Anna zupełnie straciła głowę. Czuła, jak małe, ciepłe ciałko drży, toteż instynktownie zaczęła je pieścić. Jazz miała olbrzymie uszy, tak długie, że chyba gdy stała, musiały opadać na ziemię. Anna wzruszyła się, gdy wyobraziła sobie ten widok. Piesek miał mały, pulchny, różowy brzuszek, zupełnie jak niemowlę.

- Dan...

- Rozkoszna, prawda? Uwierz mi, przysporzy ci radości. Anna uniosła pieska i przybliżyła do twarzy. Spojrzała w łagodne, brązowe oczy i poczuła, jak mały różowy języczek ostrożnie liże jej podbródek.

- Jesteś taka słodka - powiedziała. - To nosi znamiona wymuszenia - dodała, zwracając się do pastora. - Wiesz, że nie pozwolę zrobić jej nic złego.

- Należy do ciebie.

Anna spojrzała na Jazz i uśmiechnęła się.

- Dziękuję.

Piesek ponownie polizał jej podbródek i już nic więcej się nie liczyło. Zdobył jej serce.

Dan usiadł naprzeciw niej.

- Bardzo źle wyglądasz, Anno. Musisz być kompletnie wyczerpana. Znowu nie możesz spać?

- Czasami.

Nie chciała zgłębiać tego tematu. Nigdy mu się nie zwierzała ze swoich smutków i nie zamierzała tego robić. A jednak odniosła wrażenie, że czegoś się domyśla. Minę miał tak zatroskaną, że z trudem powstrzymywała się, by nie wyznać mu swojej tajemnicy.

Dan przypatrywał jej się jeszcze przez chwilę, po czym powiedział:

- Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciała ze mną porozmawiać, pamiętaj, że tu jestem. Chyba możesz mnie uważać za dobrego przyjaciela.

- Jesteś wspaniałym przyjacielem - zapewniła szczerze, ale nie chciała o tym rozmawiać. Ze wszystkich sił starała się nawet o tym nie myśleć. - Co zamierzasz zrobić z resztą szczeniaków?

- Och, oddałem je już w dobre ręce. Została mi tylko Jazz.

- A więc mnie nabrałeś!

Podniósł się ze śmiechem.

- Przekonałem cię tylko, żebyś wzięła sobie przyjaciela na całe życie. Ot i cały mój wielki grzech! - Wciąż się uśmiechając, poszedł do swojego gabinetu.

Anna siedziała jeszcze przez chwilę, trzymając na kolanach Jazz, aż powieki szczeniaka zaczęły opadać. Małe biedactwo, pomyślała. Może i jest to naturalna kolej rzeczy, że pieska odłącza się od matki w bardzo młodym wieku - ma tylko osiem tygodni! Ale zwierzęta na pewno też przeżywają takie rozstanie.

Co prawda, jej własna matka nie na wiele się zdała, pomyślała w nagłym przypływie goryczy. Nie ulega wątpliwości, że jej życie ułożyłoby się zupełnie inaczej, na pewno mniej dramatycznie, gdyby oddano ją w obce ręce, gdy miała osiem tygodni. A właściwie zanim skończyła dwanaście lat. Nie wolno jej o tym myśleć. Z największym trudem zmusiła się, by całą uwagę skupić na pracy.

Godzinę później Dan wyłonił się ze swego gabinetu.

- Obowiązki wzywają. Zeszłej nocy Candy Burgess miała ciężki atak woreczka żółciowego, a dziś będzie operowana. Obiecałem pojechać do szpitala, pomodlić się z chorą przed zabiegiem i porozmawiać z rodziną.

- Dobrze.

- Poprosiłem też poleconego mi fachowca, żeby rzucił okiem na dach kościoła. Zeszłej zimy zebrało się na nim sporo śniegu i lodu i miejscami dach przeciekał.

- Pamiętam.

- Niech zobaczy, czy da się coś zrobić, żeby to się nie powtórzyło. Obiecał, że wpadnie i rozejrzy się, więc gdyby przyszedł podczas mojej nieobecności, mogłabyś mu wszystko pokazać, prawda?

- Oczywiście.

- No, to w porządku. Dobrze się bawcie z Jazz. - Pastor skierował się ku drzwiom.

- Pozdrów ode mnie Candy.

Był już w progu, gdy dosłyszał jej słowa. Odwrócił się, żeby odpowiedzieć:

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to wszystko wzięło się z tej jej diety. Uważam, że to obłędne głodzenie się prowadzi do choroby.

- Może masz rację.

W jego oczach pojawiły się wesołe iskierki.

- Zawsze mam rację. Ludzie częściej powinni mnie słuchać. Cała rzecz w tym, że Bóg stworzył ludzi małymi i wysokimi, chudymi i grubymi, ale wszyscy jesteśmy piękni w Jego oczach. Zresztą, mówiąc szczerze, całe to odchudzanie zostało wymyślone przez mężczyzn po to, żeby wygłodzone kobiety stały się uległe.

Wybuchnęła śmiechem i słyszała, że on również się śmieje, idąc do samochodu. Cóż to za uroczy człowiek, pomyślała, choć właściwie zmusił ją do wzięcia szczeniaka.

Zastanawiała się właśnie, czy niezbędne psie akcesoria, a także pokarm zdąży kupić podczas przerwy na lunch, gdy ujrzała, że przed kościół zajeżdża zdezelowana furgonetka. Serce zabiło jej mocniej, kiedy wysiadł z niej Hugh Gallagher. Czyżby chciał się z nią zobaczyć?

Wszedł do środka i obdarzył ją szerokim, ciepłym uśmiechem.

- Jak się pani dziś miewa?

Zanim zdążyła zdobyć się na odpowiedź, Jazz, zbudzona hałasem, zaskomliła piskliwie. Hugh natychmiast przykucnął i zajrzał do koszyka, który przyniósł Dan.

- A co to za kolega?

- To jest... hm... to jest Jazz. Podarował mi ją pastor - odpowiedziała Anna, niespodziewanie czując, że brakuje jej tchu.

- Jazz? Co za rozkoszny psiak. Seter irlandzki?

- Po części.

- Kundelek, co? To znaczy po prostu, że będziesz bardzo inteligentna, dziewczynko. Mogę ją wyjąć?

- Chyba tak.

Patrzyła, jak Hugh otwiera koszyk i delikatnie bierze szczeniaka dużymi, silnymi dłońmi. Jazz najwyraźniej poczuła do niego sympatię, bo od razu zaczęła lizać go po brodzie.

Hugh podniósł się i spojrzał na Annę, wciąż trzymając wiercącego się szczeniaka.

- Dan prosił, żebym obejrzał dach kościoła. Zbiera się na nim śnieg i lód?

- O, tak. Powiedział, żebym panu pokazała najgorsze miejsca.

- W takim razie proszę wziąć żakiet i chodźmy na spacer. Ta panienka też pewnie chętnie sobie pobiega.

- Nie kupiłam jeszcze dla niej smyczy.

- Proszę chwilkę poczekać. W furgonetce mam sznurek, wykombinuję z niego coś, co by się od biedy nadało.

Anna podniosła się, żeby zdjąć żakiet z wieszaka, i zapatrzyła się w odchodzącego Kowboja. Poruszał się pewnie, a zarazem swobodnie, z dużym wdziękiem... Gdzieś w środku poczuła dziwne drżenie.

Zakłopotana i speszona własną reakcją, upomniała się w duchu: niech ci tylko nie zawróci w głowie, dziewczyno.

Hugh w ciągu minuty zrobił dla Jazz smycz ze sznurka zawiązanego w zgrabną pętlę. Szczeniak, wypuszczony na dwór, nie posiadał się ze szczęścia. Biegał na wszystkie strony, od czasu do czasu poszczekując piskliwie. Gdy tylko pętla wokół szyi zaczynała mu się zaciskać, natychmiast przystawał.

- Sprytna dziewczynka - rzekł Hugh, patrząc z uśmiechem na Annę. - Nie będzie pani miała z nią kłopotów. - Wręczył jej koniec sznurka. - Więc w którym dokładnie miejscu zalegał lód i śnieg?

Gdy z wolna obchodzili kościół, Anna wskazywała punkty, w których śnieg leżał tak długo, że topił się i przeciekał do środka.

- Muszę dostać się na dach i zobaczyć, dlaczego śnieg się nie zsuwał. Czy może pani na chwilę zostawić kościół otwarty?

- Oczywiście.

Anna doszła do wniosku, że uwielbia tę porę roku. Wiał rześki wiatr, niosący już zapowiedź zimy, ale wokół trwała jeszcze jesień, barwiąc świat na złoto, pomarańczowo i czerwono. Teraz każdego dnia można spodziewać się śniegu, który zejdzie z okrytych białą powłoką szczytów na zachodzie i rozsypie się po całym hrabstwie Conard.

Cóż, nie było to takie trudne, pomyślała Anna, zasiadając z powrotem za biurkiem. Udało jej się nie trajkotać podczas rozmowy z Hugh Gallagherem ani też nie popaść w zakłopotane milczenie. Przechadzka z psem wypadła nadzwyczajnie - wydaje się, że Hugh ma rację i suczka rzeczywiście jest bystra.

Zadowolona, sięgnęła po następny list, który miała przepisać na maszynie, gdy niespodziewanie rozległ się dzwonek telefonu.

- Anno, mówi Dan. Zostanę w szpitalu jeszcze przez jakiś czas. Okazało się, że Candy jest uczulona na środek znieczulający, tak że nie wiemy, co się jeszcze może zdarzyć. Pomódl się za nią, dobrze? W tej chwili zupełnie nie wiem, o której będę mógł wrócić.

- Odwołam wszystkie twoje spotkania.

- Dzięki. Pójdź na lunch, kiedy będziesz miała ochotę. I wyjdź wcześniej. Potrzebujesz odpoczynku, moje dziecko.

Anna odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, dlaczego zawsze zbiera jej się na płacz, gdy w głosie Dana Fromberga pojawia się ta łagodna nuta i gdy nazywa ją swoim dzieckiem. Zwracał się tak do wielu ludzi, z którymi życie okrutnie się obeszło.

Telefon znowu zadzwonił, akurat kiedy miała odwołać pierwsze spotkanie. Tym razem na linii był szeryf Nat Tate.

- Jak się masz. Słodyczko - powiedział swym głębokim, metalicznym głosem. Z nie wyjaśnionych powodów nazywał ją „Słodyczką”. - Czy pastor jest gdzieś w pobliżu?

- Pojechał do szpitala i dzisiaj pewnie już nie wróci.

- To niedobrze. Mamy tu pewien kłopot. Może ty mogłabyś nam pomóc?

- Ja?

- Tak, ty, Słodyczko...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl