[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JUDITH MCWILLIAMS
Harlequin Temptation 2
W DOBREJ WIERZE
PROLOG
- Goldwasser to znakomita wódka. - Kazimierz Blinkle wziął z rąk kelnera butelkę i napełnił przyjacielowi kieliszek. - Na zdrowie, Zygmuncie.
- Wyglądasz, jakbyś naprawdę potrzebował jednego. -Fryderyk Landowski spojrzał bladoniebieskimi oczami na pobrużdżoną twarz Zygmunta.
- Potrzebuję cudotwórcy! - prychnął Zygmunt. - Dzisiaj Libby kończy trzydzieści lat. - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Trudno uwierzyć, że moja córka jest już taka dorosła.
- Wszystkiego najlepszego! - Kazimierz uroczystym ruchem uniósł kieliszek. - Za nieustające zdrowie Libby.
- Lepiej życzmy jej, żeby znalazła męża - mruknął kwaśno Zygmunt. - Dobiła trzydziestki, a nie jest nawet zaręczona. Wciąż albo prowadzi wykłady, albo wertuje podręczniki matematyczne. Jak zamierza poznać odpowiedniego chłopaka, skoro cały czas poświęca na pracę? -Zygmunt uniósł ręce w geście rozpaczy.
- Przykład idzie z góry, profesorze Michałowski -z szelmowskim uśmiechem wtrącił Kazimierz.
- To co innego! - wybuchnął Zygmunt. - Jestem mężczyzną. Od mężczyzny powinno się wymagać wytężonej pracy. Kobieta musi przede wszystkim myśleć o założeniu rodziny. Chciałbym doczekać wnuków!
- Chyba cię rozumiem. - Fryderyk pokiwał w zamyśleniu siwą głową. - Mój Joseph skończył trzydzieści sześć lat, a wciąż zachowuje się jak uczniak. Co chwila ma inną przyjaciółkę! - Prawie wypluł z siebie ostatnie słowo. Z oburzeniem przewrócił oczami. - Co to za kobiety! Tłumaczę mu, że straci okazję znalezienia porządnej dziewczyny, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nie, mój syn uważa, że zjadł wszystkie rozumy.
- Czasami trudno mu się dziwić - dodał po chwili z widoczną dumą. - Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę i przekazałem mu zarządzanie firmą, zyski przedsiębiorstwa wzrosły dwukrotnie. Ale pieniądze to nie wszystko.
Smutek znów zagościł na jego twarzy.
- Gdy dobije mojego wieku, kogo wyznaczy na następcę? Ha! - Rzucił serwetką o stół i gwałtownym ruchem odpędził kelnera, który podbiegł, aby dowiedzieć się, o co chodzi.
- Sama myśl o tym, co tracę przez tępy upór własnego syna i jego niechęć do małżeństwa, przyprawia mnie o palpitację serca!
- Racja. Każdy dzień, jaki mogę spędzić z którymś z dziesięciorga wnucząt, jest dla mnie niezapomnianym przeżyciem - powiedział z dumą Kazimierz, ignorując posępne spojrzenia przyjaciół.
- Wiecie - mówił dalej - że w dzisiejszych czasach brak kogoś takiego, jak swat lub swatka. W starym kraju, gdy któraś z żydowskich rodzin stawała przed podobnym problemem, wynajmowano swatów i po kłopocie.
- Dawne czasy nie wrócą - zbolałym głosem odezwał się Fryderyk.
- Dlaczego? - spytał Zygmunt.
- Co, dlaczego? - nie zrozumiał pytania Kazimierz.
- Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś podobnego? - z zapałem wyjaśnił Zygmunt. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że mamy lata osiemdziesiąte, a nie czasy sanacji i że to Nowy Jork, a nie Dolina Chochołowska. Ale dlaczego nie skorzystać z doświadczeń?
Obrócił się w stronę zaintrygowanego Fryderyka.
- Twój syn jest porządnym facetem...
- W zasadzie... - mruknął Fryderyk, ale Zygmunt nie zwrócił na to uwagi.
- Ja zaś mam córkę o nienagannej reputacji. Jest z nami Kazimierz, który znakomicie potrafi wywiązać się z powierzonego zadania. Możesz zaproponować mu wyswatanie młodych i spisanie umowy przedślubnej.
- Hmmm... - W oczach Fryderyka pojawił się błysk zainteresowania.
- Mówicie poważnie? - Kazimierz zerknął na twarze przyjaciół.
- Jak najbardziej - powiedział stanowczo Zygmunt. -Szczególne sytuacje wymagają szczególnych działań.
- Słusznie - Fryderyk obrócił się w stronę Kazimierza.
- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przysięgam, że przedstawiłem swego syna każdej znanej mi pannie poniżej czterdziestki. Rozkazywałem, błagałem, próbowałem przemówić do rozsądku... nawet modliłem się za niego. Bezskutecznie. Nadal postępuje jak młokos i nie pozwala mi cieszyć się widokiem wnucząt.
- Chyba nie przypuszczasz, że młodzi zaakceptują układ zawarty bez ich wiedzy pomiędzy ojcami - zauważył Kazimierz, przypomniawszy sobie, że jest prawnikiem.
- Oczywiście, że nie - odparł Zygmunt. - Lecz może nasza desperacja zmusi ich do zmiany dotychczasowego stylu życia.
- Zawsze pozostaje nadzieja - powiedział niezbyt przekonany Fryderyk.
- Wygląda na to, że przeznaczenie doprowadziło do naszego spotkania na tym przyjęciu w polskiej ambasadzie w zeszłym miesiącu. Ja, ojciec niezamężnej córki, ty -Zygmunt obrócił głowę w stronę Fryderyka - z synem-kawalerem i on - wskazał na Kazimierza - który podsunął pomysł, jak ich połączyć.
- Przyjacielu, przeznaczeniem kieruje nie tylko Bóg, ale także diabeł - sucho wtrącił Kazimierz.
- Nie możesz się wycofać - nalegał Zygmunt. - Gdzie twoje zamiłowanie do przygód?
- A jeśli zostanę oskarżony o pogwałcenie swobód obywatelskich?
- Gadasz jak stara baba! - fuknął Fryderyk.
- Jestem starym prawnikiem - sprostował Kazimierz. - O konserwatywnych poglądach.
- Który ma dziesięcioro wnucząt - westchnął Zygmunt.
- Nie uda ci się zagrać na moich uczuciach - odparował Kazimierz.
- To czym można cię przekonać?
- Nie trzeba. Nudzę się, podobnie jak wy. Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę, życie straciło dla mnie wiele uroku, a propozycja zabawy w swata wygląda na interesującą. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, mamy chrześcijański obowiązek wskazania naszym dzieciom właściwej drogi.
- Pomożesz? - nie ustępował Zygmunt.
- Pomogę-wąskie wargi Kazimierza wykrzywił tajemniczy uśmiech. - Ale musimy zrobić to w wielkim stylu. Mój najmłodszy syn jest producentem; wystawił kilka sztuk na Broadwayu. Wypożyczę u niego odpowiedni kostium.
- Kostium? - spytał Fryderyk. - Czy to konieczne?
- Absolutnie - odparł Kazimierz. - Odpowiedni strój zmusza ludzi do odpowiedniej reakcji. Jak myślisz, dlaczego policjanci noszą mundury, a sędziowie paradują w togach?
- Miejmy nadzieję, że Libby oglądała „Skrzypka na dachu" - zamruczał Zygmunt, zaskoczony niecodziennym pomysłem przyjaciela.
- Zatem postanowione? - spytał, spoglądając na pozostałych. - Spiszemy umowę, a Kazimierz przedstawi ją Libby.
- Zgoda - Fryderyk podniósł kieliszek. - Za powodzenie. I przynajmniej sześcioro wnucząt.
- Za powodzenie - zgodnym chórem odparli Zygmunt i Kazimierz.
ROZDZIAŁ 1
- Czy ktoś dzwonił do drzwi? - Libby odgarnęła włosy znad ucha i przechyliła głowę.
- Pewnie sąsiedzi nasłali na ciebie policję - roześmiała się Jessie Anders.
- Niemożliwe. - Uśmiech Libby rozjaśnił jej błękitne oczy. - Pamiętam, żeby zawiadamiać ich o każdym przyjęciu. Poza tym, nie hałasujemy zbyt mocno.
Spojrzała po zgromadzonych w salonie gościach. Większość z nich dyskutowała zawzięcie, więc przyjęcie należało do nadzwyczaj udanych.
- Lepiej sprawdzę. - Libby poczęła przeciskać się pomiędzy rozmawiającymi. Przed drzwiami stanęła na chwilę i zanim sięgnęła do klamki, poprawiła pasek przytrzymujący długą, czarną jedwabną spódnicę.
Jej powitalny uśmiech przygasł nieco na widok nowego gościa. Niewysoki, szczupły mężczyzna, na oko dobiegający siedemdziesiątki, ubrany był w wytarty, zrudziały czarny garnitur. W jednym ręku trzymał zgnieciony czarny kapelusz, a w drugim plik papierów.
Libby zdawało się, że dostrzegła błysk zaskoczenia w oczach przybysza na widok zgromadzonych w mieszkaniu osób, ale trwało to tak krótko, że nie była zupełnie pewna. Mężczyzna zachowywał się z godnością; z jego postawy emanowało pewne dostojeństwo.
Libby odruchowo poddała się nastrojowi chwili.
- Czym mogłabym panu służyć? - spytała, zastanwia-jąc się nad celem, w jakim przybył nieznajomy. Sądząc po ubraniu, nie stać go było nawet na porządny obiad, cóż dopiero na względnie niewysoki czynsz za mieszkanie w tym budynku.
- Czy mam przyjemność z panią Liberty Joy Michałowski, starą panną? - Donośny głos wypełnił pomieszczenie, przerywając wszelkie rozmowy.
- Tak.
- Mam zaszczyt wręczyć pani oficjalną propozycję małżeństwa.
Libby spoglądała z tępym zdumieniem na przybysza. Otworzyła usta, ale nie mogła wymówić ani jednego słowa. Odchrząknęła, po czym spróbowała powtórnie.
- Małżeństwa? - spytała niepewnym głosem. - Pan chce się ze mną ożenić?
W czarnych oczach mężczyzny błysnęło natychmiast stłumione rozbawienie.
- Gdybym tylko mógł, droga pani - westchnął teatralnie. - Lecz bez względu na pani niewątpliwą urodę, nie potrafiłbym opuścić mojej żony po pięćdziesięciu jeden latach pożycia. Nie, jestem jedynie zwyczajnym wysłannikiem rodziny kawalera.
Wyciągnął trzymane w dłoni papiery.
- Za pozwoleniem, chciałbym przekazać swe gratulacje. Została pani wybranką pana Josepha Landowskiego.
Libby odruchowo odebrała podane jej kartki.
Staruszek skłonił się z szacunkiem, obrócił na pięcie i dostojnie pomaszerował w głąb korytarza. Libby patrzyła z niedowierzaniem, jak wszedł do windy i zniknął. Potrząsnęła głową. Obróciwszy się, napotkała zdumiony wzrok kilkunastu par oczu.
- Libby Michałowski, stara panna! - prychnął Frank Lessing, kolega-wykładowca z wydziału matematyki na Uniwersytecie Columbia, do tej pory jeden z dobrych przyjaciół Libby. - A to historia!
- Zamknij się, bo nie usłyszysz niczego więcej. - Libby wymierzyła mu solidnego kuksańca.
- Że też przyszło mi dożyć chwili, w której ozdobę wydziału matematyki nazwano starą panną! -jęczał Frank, nadal drażniąc swym zachowaniem gospodynię.
- Kto to był? - ktoś spytał. - Wyglądał, jakby zszedł wprost ze sceny Broadwayu.
- Nie przedstawił się. - Libby mówiła beztroskim tonem, próbując przywrócić atmosferę zabawy. Jej przyjaciele najwyraźniej uznali nieoczekiwaną wizytę za kulminacyjny punkt przyjęcia. Spojrzała po twarzach obecnych, widząc zaintersowanie i współczucie dla jej zakłopotania, zmieszane z wesołością.
Dlaczego? - pytała samą siebie. Dlaczego ją to spotkało? Świetny temat do żartów. Będą opowiadać tę anegdotę, nawet gdy osiągnie wiek dzisiejszego swata.
- Masz zamiar się zgodzić? - spytała Berty, sekretarka wydziału.
- Jaka jest cena za taką oblubienicę? - zainteresował się Frank. - W końcu kobieta z dyplomem docenta matematyki nie stanowi zwyczajnej partii.
- Uważaj, Frank - Libby posłała mu chłodny uśmiech - bo pomyślę, że jesteś zazdrosny.
- Jestem zazdrosny. - Frank był niewzruszony. - To nienaturalne, żeby kobieta zajmowała się matematyką i to z takimi wynikami. Matematyka jest dla mężczyzn.
- Czego nie można powiedzieć o taktowności. - Jessie podała mu kieliszek z winem. - Proszę. Wypij i uspokój się, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował.
- Wiesz, Libby - odezwał się Dave Tabot, świeżo upieczony wykładowca socjologii - kiedy byłem w Afryce wraz z Korpusem Pokoju, widziałem, jak w podobny sposób zawierano małżeństwa wśród szczepów murzyńskich. Wódz wioski otrzymywał stado krów w imieniu rodziny kawalera.
- Krów?! - Betty zakrztusiła się winem. - A co robili z gotówką?
- W niektórych plemionach krowy są ekwiwalentem pieniędzy - wyjaśnił Dave.
Frank zachichotał.
- Ile krów warta jest Libby?
Libby z trudem powstrzymywała narastające zdenerwowanie, wiedząc, że dla własnego dobra powinna zachować spokój. Jej zwykle grzeczni i układni przyjaciele zachowywali się jak grupa pozbawionych opieki trzylatków.
- Oddałabym dwie krowy, żeby mieć tak kręcone blond włosy - zamruczała z rozbrajającą szczerością Betty.
- I tak zdrową cerę - dodał ktoś z głębi pokoju.
- Nie wspominając o cudownej figurze - zawołał ze śmiechem Frank. - Oddałbym całe stado!
- Jeśli już mowa o zwierzętach - Libby zmusiła się do uśmiechu - to przypominacie mi bandę wilków.
- Chcesz, żebyśmy wspólnie wyli do księżyca? - Frank poruszył brwiami, nieudolnie naśladując Groucho Manca
- Wystarczy - Jessie pośpieszyła przyjaciółce z pomocą. - Chodź, Libby, musimy przygotować trochę lodu.
- Oczywiście. - Libby uśmiechnęła się z wdzięcznością i poszła do kuchni. W ręku wciąż trzymała plik papierów.
- I co? - spytali niemal jednocześnie Fryderyk i Zygmunt na widok wychodzącego z windy Kazimierza. - Jak poszło?
- Pogratulować taktyki - mruknął z niesmakiem Kazimierz.
- O co ci chodzi? - nadąsanym głosem spytał Fryderyk. - Miałeś jedynie oddać umowę. Cóż w tym skomplikowanego?
- Urządzała przyjęcie - wyjaśnił Kazimierz. Zygmunt złapał się za głowę.
- O rety!
- Właśnie „o rety". Odegrałem przedstawienie przy pełnej widowni.
- A Libby? Wściekała się? - spytał Zygmunt.
- Nie zdążyła. Kiedy wychodziłem, wciąż jeszcze nie wierzyła własnym oczom. Ale... - Kazimierz zerknął ponuro w stronę pozostałych konspiratorów - kiedy otrząśnie się z oszołomienia, polecą głowy.
- Nie moja - z widoczną ulgą zauważył Fryderyk. -Nie wie, kim jestem.
- Mnie również nie zna - dodał Kazimierz i obaj spojrzeli na Zygmunta.
- Myślę, że powinienem zabrać żonę na wycieczkę do Atlantic City - układał nerwowe plany Zygmunt. - Tam pozbędę się najwyżej zawartości portfela. Tutaj mogę stracić życie.
- Rozsądna decyzja - przytaknął Kazimierz. -Chodźmy się czegoś napić. Kojarzenie małżeństw pobudza pragnienie.
Libby z trzaskiem odstawiła pusty pojemnik na lód i potarła czoło.
- Uspokój się - doradziła Jessie. - Pomyśl o swoim zdrowiu.
- Myślę, jaką przyjemność sprawi mi uduszenie tego... tego... jak on się nazywa? - machnęła ręką w kierunku leżących na stole papierów.
- Joseph Lan... dousky - sylabizowała Jessie.
- Landowski - machinalnie sprostowała Libby. - Rozgniotę go na miazgę.
- Hola. A jeśli będzie większy od ciebie?
- Mam metr siedemdziesiąt. Jessie spojrzała z pobłażaniem.
- To on nie może być wyższy?
- Pozwól, że ci opiszę pana Josepha Landowskiego -zgrzytnęła Libby. - Ma prawdopodobnie około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, jest bardzo szczupły, nerwowy i niewiarygodnie nieśmiały. Gdy spotyka przedstawicielkę płci przeciwnej, głośno przełyka ślinę i szepcze „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani", niezależnie od tego, w jaki sposób próbujesz nawiązać rozmowę.
- Spotkałaś go już?
- To niekonieczne. Rozpoznaję w całej tej historii rękę ojca - Libby skrzywiła się. - Joseph Landowski jest niewątpliwie młodym uchodźcą politycznym z Polski. Ojciec pomaga im urządzić się w nowym kraju.
- Dlaczego miałby zrobić ci coś podobnego?
- To proste - westchnęła Libby. - Beznadziejnie proste. Tata uważa, że powinnam wyjść za mąż i wychowywać gromadkę dzieci. Od lat podsuwa mi kolejnych kandydatów, tylko tym razem uczynił to w sposób bardziej wyszukany.
- Pozyskał twoją uwagę.
- I wszystkich obecnych - cierpko zauważyła Libby.
- Wiesz, ten staruszek miał w sobie coś szczególnego. - Jessie w zamyśleniu owinęła wokół palca pukiel ciemnych włosów.
- Biegnij, może go jeszcze dogonisz.
- Nie kpij ze mnie. Mam wrażenie, jakbym go już kiedyś widziała.
- W koszmarnym śnie?
- Wtedy, gdy na ciebie spojrzał - Jessie zastanawiała się głośno - w jego wyniosłości było coś znajomego.
- Powiedz mi, kiedy sobie przypomnisz. Wpiszę go na czarną listę. - Libby wiedziała, że jej przyjaciółka nie spocznie, póki nie zidentyfikuje przybysza. To była jedna z cech, które czyniły z Jessie tak doskonałego prawnika.
- Pośpiesz się z tym lodem, kowbojko. - Frank wetknął głowę przez drzwi, lecz na widok min obu kobiet cofnął się szybko.
- Wynoś się! - rzuciła za nim Jessie, po czym zwróciła twarz w stronę Libby: - Co masz zamiar zrobić?
- Zacisnąć zęby i z uśmiechem wrócić do gości, a później powędrować na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, pod numer czwarty, i wybić panu Landowskiemu z głowy amory.
- Gdzie?
- Skąd mam wiedzieć, gdzie je wybiję!
- Nie o tym mówię - zniecierpliwiła się Jessie. - Chodzi mi o adres.
- Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok numer cztery, apartament 11-D - Libby stukała paznokciem w maszynopis.
- Jedna z moich klientek mieszka w sąsiedztwie. To luksusowa dzielnica. Wątpię, żeby imigrant mógł sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania w tej części miasta.
- Apartament należy prawdopodobnie do któregoś z przyjaciół taty, a Landowski będzie go zajmował do czasu, aż nie okrzepnie w nowych dla siebie warunkach. To już się zdarzało. Przyjaciele taty cieszą się opinią dobrych katolików.
- Wyobrażam sobie. Pamiątam artykuł, jaki zamieścił przed kilku laty „Time". Twego ojca nazwano „intelektualnym gigantem dwudziestego wieku".
- Starzeje się, ot co.
- Każdy z nas będzie kiedyś stary - przypomniała jej Jessie. - Potem może być za późno, żeby żałować.
- Najbardziej żal mi obecnej sytuacji - Libby wskazała na kontrakt.
- Proszę bardzo. Siedemdziesiąta Druga, numer czwarty. Niezłe sąsiedztwo, co? - Wzrok taksówkarza przesunął się po smukłych nogach Libby i spoczął na obszernej bluzie skrywającej ponętne kształty kobiety.
- Należy się cztery dolary dziesięć - wyciągnął potężną dłoń.
- Reszty nie trzeba - Libby wręczyła mu banknot pięciodolarowy i wysiadła z samochodu, nawet nie zauważając spojrzenia mężczyzny. Myślała o oczekującej ją konfrontacji z Josephem Landowskim. Zacisnęła wargi na wspomnienie docinków przyjaciół.
- Dobranoc pani. Życzę udanej zabawy. - Taksówkarz skrzywił się w stronę elektronicznego zegara przymocowanego do deski rozdzielczej. Dawno minęła pierwsza w nocy.
- Wzajemnie - rzuciła Libby za odjeżdżającym samochodem. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi budynku. W głębi eleganckiego, czystego korytarza siedział portier.
Cholera, zaklęła w duchu Libby. Spiesząc na spotkanie zapomniała, że w podobnych miejscach istnieje znakomicie działający system ochrony. Ze strażnikiem włącznie.
Cofnęła się w cień i zaczęła rozmyślać, w jaki sposób ominąć przeszkodę. Może podać się za pracownicę pizzerii? Mogłaby gdzieś w pobliżu kupić pizzę, przynieść ją tutaj i powiedzieć portierowi, że otrzymała zamówienie od Josepha Landowskiego. Lecz wówczas strażnik podniesie słuchawkę domofonu i sprawdzi...
Mimo całej inteligencji nie potrafiła wymyślić niczego sensownego. W głowie miała pustkę. W końcu uznała, że spróbuje sposobu z pizzą. Miała jedynie nadzieję, że Landowski nie będzie zbyt zaspany i że potrafi zrozumieć choć kilka słów po angielsku.
Właśnie zamierzała wyruszyć na poszukiwanie pizzerii, gdy w pobliżu sąsiedniego budynku zatrzymała się taksówka i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięć lat. Przez chwilą dyskutował na temat wysokości opłaty za przejazd, po czym spojrzał niepewnie wokół siebie.
- Czy mogę w czymś pomóc? - odruchowo spytała Libby na widok jego bezradnego wzroku. Uśmiechnął się lekko.
- Tak - odparł bez ogródek.
Libby czekała na dalsze wyjaśnienia, a gdy nie nastąpiły, spróbowała ponownie.
- Co się stało?
- Zgubiłem się. Chciałbym być już w domu - odpowiedział, starannie akcentując każde słowo. Chyba wypił trochę za dużo.
- To znaczy gdzie?
- WMeadows.
- Flushing Meadows?
- Nie. War... Warwi... w Anglii - powiedział, nie mogąc wymówić właściwego słowa.
- Rzeczywiście, zgubił się pan - Libby stłumiła śmiech. - Jesteśmy w Nowym Jorku.
- Zgadza się. Konferencja w Nowym Jorku. Okropne miejsce - zwierzył się. - Pozbawione trawy i zieleni.
- Jest Central Park. - Libby odruchowo stanęła w obronie ukochanego miasta.
- Gdzie? - rozejrzał się mężczyzna. - Chcę zobaczyć trawę.
- Jutro. Dziś park już zamknięto - skłamała naprędce, przewidując rozwój wydarzeń, gdyby nieznajomy pojawił się o tej porze w Central Parku ubrany w garnitur za tysiąc dolarów i z diamentową spinką wpiętą do krawata.
- Ach... - Wyglądał na tak przygnębionego, że kobiecie zrobiło się przykro.
- Niech pan posłucha...
- Fortesąue. Peregrine Fortesąue - przedstawił się. Libby była zdumiona jego wyraźną wymową. Zawsze przypuszczała, że pijacy bełkoczą.
- Panie Fortesąue - mówiła dalej. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pan wróci do domu. - I prześpi się trochę, dodała w myśli. - Pamięta pan adres?
- Już mówiłem. Meadows.
- Nie ten - jęknęła. - Gdzie się pan zatrzymał w Nowym Jorku?
- Och - kiwnął głową. - Pamiętam. Wynająłem apartament. Nie cierpię hoteli.
- Świetnie - pocieszającym tonem powiedziała Libby. - W którym budynku?
- W którym? - Musnął końce siwych wąsów.
- Tak, w którym? W tym mieście setki agencji oferuje mieszkania do wynajęcia. Gdzie jest pański dom?
- Nigdzie - odparł urażonym tonem. - Nie mam domu w Nowym Jorku. To okropne miejsce. Bez trawy.
Libby, z cierpliwością wyćwiczoną podczas pracy ze studentami, zadała następne pytanie.
- Przecież zajmuje pan apartament?
- Tak - zgodził się mężczyzna. - Ale on nie jest mój. Wynajęła go firma, na czas konferencji.
- Doskonale. Więc gdzie jest apartament wynajęty przez pańską firmę?
- Nie pamiętam.
- Nie szkodzi. Coś wymyślimy.
- Możemy sprawdzić - zaproponował mężczyzna w chwili, gdy Libby zamierzała się poddać.
- Sprawdzić?
- W moim notatniku.
- Ma pan adres zapisany w notatniku?!
- Oczywiście. - Wyglądał na szczerze zaskoczonego jej reakcją.
- Więc proszę sprawdzić!
- Co za czasy - mruczał, grzebiąc po kieszeniach. -Wszystkim się śpieszy. Szczególnie młodym...
Wyciągnął notes i zezując zerknął do środka.
- Mogę? - Libby wyciągnęła rękę. Poczuła, że serce drży jej z podniecenia. Na kartce widniały słowa: „Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok 4, apartament 6-F. Cudownie. Odprowadzi pana Fortesque'a do jego mieszkania i bez przeszkód odnajdzie drzwi Landowskiego. Zapomniała o...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]