[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ANDREW HARMAN

 

 

 

666 stopni Fahrenheita

666 stopni Fahrenheita

Temperatura, w której diabły czują się najlepiej

Dla przez nikogo nieopiewanych bohaterów wielkiego Legendarnego zespołu. Bez zmasowanych sił pełnych poświęcenia entuzjastów, którzy tworzą brytyjskie wydawnictwo Random House, zapewne pozostawałbym bez pracy... a wy zapewne nie czytalibyście tych słów.

Kilka specjalnych „dziękujów” dla Johna, Nicoli i Julesa z Kącika Wydawniczego. Najniższe ukłony. Dla Kate i Tracey z Kącika Reklamy i Rozwiązywania Problemów. Hurraa! Dla Dennisa i jego ludzi z Działu Graficznego gromkie brawa! No i ogromne „cmok!” dla wszystkich zaangażowanych w Wysyłanie Książek na Półki. Niech wystąpią Roń, Paul, Michael, Kate G., Graha, Rod, Mikę, David, Gili, Kate R., Peter, Debbie, Alan, Jeremy, Chris i Arne. Tak trzymać, proszę... Słyszę kroki dyrektora banku...

Na koniec bardzo szczególny i zdecydowanie zaległy pisk publicznego zachwytu dla faceta, bez którego moje książki z pewnością nie byłyby ani w połowie takie śliczne. Dla artysty, któremu po tych wszystkich płomieniach nie został już ani kolor żółty, ani pomarańczowy. Dzięki, Mick. A jeśli chodzi o następną okładkę...

Władza nad ssakami

 

 

Otworzył oczy, spojrzał w lustro i uznał, że polubi bycie kobietą. Zwłaszcza odzianą w tak interesującą bieliznę. Czekały go trzy tygodnie totalnej nimfomaniackiej przyjemności, a on był bezwzględnie zdecydowany wykorzystać każdą minutę rozpusty do maksimum. Wcześniej jednak musiał zorientować się w kilku kwestiach - tak przynajmniej twierdziła wakacyjna broszura. Punkt pierwszy: uwodzenie.

Wypróbował odrzucanie w tył długich do pasa jasnoblond włosów, zatrzepotał trzycalowymi kruczoczarnymi rzęsami i spróbował wydąć przecudne wargi. Nic z tego. Pięćset lat harówki kilofem w parnych kopalniach Hadesji jakoś nigdy nie stworzyło mu okazji do tego typu prób. Problemem były chociażby zęby. Nauka zmysłowego wydymania warg przy ustach pełnych żółtawych kłów i podbródku w kolorze zniszczonego skórzanego fotela nie należy bądź co bądź do najprostszych zadań. Demon uznał, że chwilowo da sobie spokój z wydymaniem warg i skoncentruje diabelskie wysiłki na opracowaniu zabójczo kokieteryjnego chichotu.

Nie bez niepokoju wciągnął powietrze głęboko do płuc, oszołomiony wzrastającym powoli uściskiem bielizny, którą wzmacniały fiszbiny i mnóstwo interesująco umiejscowionych ramiączek. W umyśle stworzył wizję dźwięku, jaki ma zamiar wydać ze swych prześlicznie kobiecych ust - łagodny, stosowny pisk, swobodnie wzrastający o oktawę, zakończony gwałtownym wdechem. Niepokojący, lecz pociągający (w nieodparcie uroczy sposób), gwarantować miał skłonienie tłumów podnieconych konkurentów do masowego oblegania drzwi.

Nikt z wyjątkiem demona nie uznałby tego, co opuściło jego gardło, za melodyjne. Mówiąc szczerze, stado osłów w rzeźni brzmiałoby w porównaniu z tym dźwiękiem jak orkiestra symfoniczna. O dziwo jednak, wysiłki nie poszły na marne.

Demon z uśmiechem niecierpliwości na obliczu drżał z podniecenia, nasłuchując dudniących w korytarzu kroków. Nonszalancko oblizał mały palec, przejechał nim po wyskubanej ze smakiem brwi i wygładził przód halki.

Kilka sekund później drzwi wyleciały z zawiasów i do środka wpadła horda gotowych na wszystko mężczyzn. Demon uniósł brew, gdy dostrzegł, że wszyscy odziani są w habity. Wiedział, że w Południowej Hedonii odchodzą niezłe numery, ale żeby habity? Nic to, raz się żyje...

- Czołem, kochaniutcy! - zawołał zmysłowo. Podłoga dudniła piekielnym hałasem, lecz oni wciąż nadchodzili.

Generał Synod w kompletnych karmazynowych szatach właściwych dla jego urzędu wpadł do pokoju, ostrzeliwując się szerokimi strumieniami stuprocentowej Wody Święconej. Zza jego pleców wyskoczyło trzech mnichów, którzy chwycili groteskowo mizdrzącą się kobietę i zaciągnęli ją, wierzgającą i krzyczącą, na łóżko. Ludzie z klasztoru wiedzieli, że dorwali kolejną ofiarę na gorącym uczynku.

Przytłoczony demon z Hadesji zatrzepotał rzęsami. Nie spodziewał się, że kokieteryjny chichot okaże się aż tak skuteczny. W każdym razie - że okaże się taki bez odpowiednich ćwiczeń.

Dopiero gdy paski zacisnęły się wokół jego nadgarstków i kostek, świece zapłonęły, a na przenośnym polowym ołtarzu pojawiło się kadzidło, demon doszedł do wniosku, że być może - choć wcale niekoniecznie - sprowadziło ich tu coś innego niż wieczorna pokusa.

Generał Synod rozpromienił się uśmiechem fanatyka i wyrzekł słowa przyprawiające o drżenie serca każdego demona na wakacjach:

- W porządku, panowie, gotowi do egzorcyzmów?

Dla Demona Alhfa następne półtorej godziny zmieniło się w czyste piekło.

 

* * *

Po drugiej stronie nieskazitelnie białych talpejskich szczytów zagnieździła się niczym długi na tysiąc stóp, rozedrgany smok rojna masa zwana Cranachanem.

W tym właśnie momencie głęboko wewnątrz poskręcanych jelit Cranachanu dało się słyszeć ciężkie, zaprawione alkoholem i nutą przygnębienia westchnienie.

Wielce Wielebny Hipokryt III z ponurą miną odkorkował drugą butelkę wina mszalnego, którego data poświęcenia ginęła w pomroce dziejów, nalał sobie kolejnego solidnego kielicha i siedział smętnie w samym środku cuchnącego szczurami chaosu zakrystii. Z ciemności wystawała para drgających wąsików, których właściciel popiskiwał w oczekiwaniu na kawałek najbłękitniejszego z serów.

Hipokryt westchnął po raz kolejny i cisnął w ciemność kawałek sera, który został natychmiast schwytany i żarłocznie schrupany. Ten kawałek gnijącego produktu nabiałowego zawierał całą jego nadzieję na to, że kiedyś pojawią się wierni i dane mu będzie wygłosić kazanie - nadzieję, która miała w ciągu kilku godzin nawiedzić go ponownie, zawarta w małych, czarnych kulkach szczurzych odchodów.

Nikt nigdy nie odwiedzał kaplicy św. Absencjusza ze Sklerozy, by oddać mu cześć. W ciągu pięćdziesięciu lat odśpiewano tu może jeden króciutki psalmik.

Wielce Wielebny Hipokryt III był onegdaj histerycznym optymistą, ale szybko poznał stosunek mieszkańców Cranachanu do religii. Niemal równie szybko znalazł w miarę rozsądne wyjaśnienie dla faktu, że nikt nigdy nie przychodzi na modlitwę. Tu nie chodzi o to, że Cranachanie nie wierzą w rzeczy, których nie widzą, których nie mogą dotknąć ani z którymi nie mogą porozmawiać. Co to, to nie. Po prostu nie mają wystarczająco dużo wiary, by obdzielać nią również religię, powiedział sobie Hipokryt i zilustrował teorię wygodnym przykładem prostego cranachańskiego żywota. Weźmy, powtarzał sobie na okrągło, typową gospodynię domową z Cranachanu. Po uwierzeniu przez pierwszych kilka minut dnia, że poranna mżawka z północnego wschodu nie jest gorsza od wczorajszego całodziennego kapuśniaczku, po spędzeniu następnych kilku godzin na usilnym przekonywaniu samej siebie, że nie zostanie napadnięta po drodze na rynek, a jeszcze kolejnych na włóczeniu się po wspomnianym rynku i usiłowaniu wzbudzenia w sobie wiary w to, że w portfelu jest dość pieniędzy na zakup ilości rzepy wystarczającej do nakarmienia dzieciarni; wreszcie, po spędzeniu reszty wieczoru na przekonywaniu siebie i rodziny, że papka z rzepy była: a) najlepszym posiłkiem, jaki w życiu jedli, oraz, po szybkim sprawdzeniu zawartości portmonetki, b) ucztą, która będzie musiała wystarczyć im na cały tydzień - cóż, po tym wszystkim mogło nie starczyć wiary w luksusy takie jak na przykład bogowie.

Doskonale odzwierciedlało się to w liczbie parafian regularnie odwiedzających kaplicę św. Absencjusza ze Sklerozy.

Wiernych uczęszczających co tydzień na nabożeństwo dałoby się policzyć na palcach prawej ręki skazanego złodzieja. To znaczy na jej kikucie.

Było tak od półwiecza i gdyby Wielce Wielebny Hipokryt III nie został ochrzczony w Morzu Spokoju i nie unikał używania lub nawet poznania zwrotu „napad złości”, przeklinałby teraz w dzikiej furii i ciskał lichtarzami w długich na miesiąc atakach szału.

Nie wiedział, skąd tego wieczora wzięło się u niego tak wyjątkowe przygnębienie. Może to sprawka wina, może pogody, a może po prostu znudzenia. Po pięciu dekadach spędzonych w towarzystwie własnym, tuzina lichtarzy i kilku gryzoni każdemu niechybnie zabrakłoby tematów do rozmowy.

Cóż, gdyby miał do przeczytania jakąś nową powieść... Ale zrezygnował z członkostwa w Świecie Zwoju wiele lat temu, po tym jak uparli się przy przysłaniu mu tych bzdetów o... ech, o czym to było?

Zapijaczony umysł sięgnął trzydzieści lat w głąb stęchłych archiwów pamięci. Zaiskrzyło mu przed oczami, gdy tak patrzył wstecz i wstecz, i wstecz...

Znów czyścił lichtarze. W pierwszej chwili nie rozpoznał tego dźwięku. Dwa szybkie zderzenia knykci z drzwiami wejściowymi i znów cisza. Podniósł wzrok znad ubabranego woskiem świecznika, który właśnie polerował, i rozejrzał się za szczurami. Nic. Wzruszył ramionami, spojrzał na świecę i nieomal wyszedł z siebie i stanął obok, zorientowawszy się, że pukanie oznacza knykcie, a knykcie oznaczają człowieka! W sekundę przeskoczył z pół tuzina ław kościelnych i podbiegł do drzwi, szeroko szczerząc się w oczekiwaniu... ech, to były czasy. Mógł wtedy biegać... Przypominał sobie teraz, jak chwycił za klamkę, popchnął mocno drzwi i skłonił się w głębokim, powitalnym ukłonie, a złożony wzór złotych naszyć na jego piusce zalśnił w świetle świecy.

Po półtorej minuty koszmarnego ataku lumbago, przy absolutnym braku wchodzących do środka wiernych, Hipokryt z trudem wyprostował się i mlasnął.

Wyobraźnia płata mi psikusy! - pomyślał wtedy, dziesiątki lat temu.

Niemniej chwilę potem jego spojrzenie padło na niewielką prostokątną jutową paczkę, opartą o framugę drzwi. O dziwo, była zaadresowana do niego. Drapiąc się w przenikliwym zdumieniu po bladej, okrągłej łepetynie, dokładnie zlustrował wzrokiem korytarz, po czym schwycił paczkę, zatrzasnął drzwi i zniknął w zagraconym, cuchnącym szczurami chaosie zakrystii.

Na wspomnienie swoich dłoni rozrywających gorączkowo przesyłkę i oczu pełnych łez nadziei, gdy rwał jutę, uśmiechnął się melancholijnie i pociągnął haust wina.

Tytuł polecany przez Świat Zwoju... Na pewno! Najnowsza intelektualna, nowoczesna klasyka literacka spod pióra Mandryli Kretowskiej. Drżał z niecierpliwości. Minęły miesiące, odkąd wypełnił formularz zamówieniowy i przymocował go z zapałem do nóżki ostatniego z opłaconych z góry gołębi zwrotnych Świata Zwoju. Od tego czasu czekał na przesyłkę zawierającą „Seksowne nimfy jeżdżące na oklep na kucach do polo...” i doczekał się! O radości, o szczęście!

Zdarł ostatnią warstwę opakowania, cisnął ją w kąt i spojrzał na tylną okładkę małego, nieciekawie wyglądającego tomiku, który trzymał w ręku. Dziwny wybór okładki, pomyślał. Odwrócił książkę i jęknął rozdzierająco, przeczytawszy tytuł:

 

TELEWPŁYWANIE DLA OPORNYCH

Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe w 24 Prostych Lekcjach

 

To nie to! Nie tę książkę zamawiał! Nikt przy zdrowych zmysłach nie miałby ochoty czytać czegoś tak beznadziejnie nudnego! Albo „Seksowne nimfy”, albo nic! W młodzieńczym poczuciu urażonej dumy odrzucił podręcznik w kąt i zapomniał o nim.

Aż do dzisiaj... Dziesiątki lat po tym, jak przeczytał już wszystko, co wpadło mu w ręce w tej małej kapliczce. Poza tym nie czuł się wcale przy zdrowych zmysłach. Desperacko potrzebował czegoś, czegokolwiek, do czytania. Zerwał się na równe nogi, lekko zatoczył i zanurkował w stosie wielkich pudeł, nieruszonych od... będzie ze trzydzieści lat. Gdy podczas gorączkowych poszukiwań Hipokryt wyrzucał w górę kolejne pudła, liczne pająki uciekły, korniki zadrżały, a kilka szczurzych rodzin składających się z matek samotnie wychowujących dzieci zostało nagle bez dachu nad głową. Na cud zakrawa, że po pięciu minutach znalazł to, czego szukał.

Z trudem opanowując drżenie rąk, odwrócił pierwszą stronicę i zaczął czytać.

 

„Gratulujemy właściwego wyboru zwoju i witamy w przyszłości pełnej nieograniczonych możliwości! Jesteś na początku drogi, pouczającego przeżycia, które przeniesie cię w Świat Twojego Wyboru: Świat, w którym przestajesz być postronnym obserwatorem, w którym to ty sprawujesz kontrolę! Zapraszamy do składającej się z dwudziestu czterech prostych lekcji podróży do królestwa Telewpływów.

Tak! Zaufaj nam, a nie będziesz już dłużej musiał czekać na kelnera w barze życia. Poznaj nasze lekcje, a Szampan Życia napełni twój kielich. Podążaj za nami, a szlak twój usiany będzie wyjątkowymi okazjami.

Tak, to prawda! Dzięki Sugestywnemu Oddziaływaniu Umysłowemu możesz pozyskać oddanych parafian, o których zawsze marzyłeś.

Skoncentruj swój umysł zgodnie z zasadami SOU i Telewpływów!”

 

...i trzysta sześć stron w tym samym tonie. O radości!

 

* * *

Ostre jak brzytwa pazury połyskujące czerwonawym blaskiem z irytacją bębniły w zarzucony papierami stół, odliczając ostatnie, ciągnące się w nieskończoność sekundy dnia. Nagle zatrzymały się, popchnęły plik przypalonego niepalnego pergaminu po obsydianowym stole, apatycznie ujęły szlamopis i nim dla odmiany zabębniły.

Nabab zwęził karmazynowe oczy, skrzywił się na widok stosu dokumentów imigracyjnych i cmoknął żałośnie. Wszystkie rogi w najnowszym pliku były nadpalone. Każdy róg każdej cholernej pojedynczej kartki. To żałosne! Wiedział, że powinien je odesłać z powrotem - producenci niepalnego pergaminu zapewniali, że ich produkt jest „Odporny na wysokie temperatury. Nie marszczy się, nie zwęgla, nie spala na popiół. Poważnie”. Naprawdę powinien go odesłać. Po prostu jakoś nie potrafił się tym przejąć, miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już niedługo będzie mógł się stąd wyrwać. Prostą drogą na szczyt.

Strząsając popiół z rogów co bardziej nadpalonych kartek, mlasnął, wciągnął haust siarkowego powietrza i apatycznie zaklął. Nie było w tym nic niezwykłego. Ot, po prostu kolejny przykład stanu, w jakim znalazł się obecnie podziemny świat.

Nagle przez supercienkie okna z płaskiego kwarcu wdarł się ultrafioletowy błysk. Przez ułamek sekundy na biurku zarysowała się sylwetka - wysoki na dziewięć stóp, pokryty czarną łuską stwór otoczony cynobrową poświatą. Po kilku sekundach od błysku rozległ się potężny huk gromu. Zła pogoda rozpętała się naprawdę. Z góry uderzały oślepiające potoki płomieni, uderzając w rojne chodniki, tańcząc po niezliczonych dachach i przelewając się rozpaczliwie rynsztokami.

Na widok pokazu pirotechniki meteorologicznej za oknem Nabab zaklął po raz drugi. Powinien był przewidzieć, że zrobi się paskudnie. W dniu, w którym zostawia swój płaszcz przeciwgromowy w pralni chemicznej, zawsze zaczyna gromić. Miał tylko starą popielnicę, charakteryzującą się irytującym nawykiem odwracania się na drugą stronę przy silnym wietrze.

Kto chciałby pracować w Administracji Piekielnej? - pomyślał ponuro, wyglądając przez biurowe okno. Jego wąskie źrenice zamgliły się, gdy przypomniał sobie, jak zgłosił się do pracy.

Ach, ten entuzjazm! Zamierzał wypracować sobie drogę przez piekielną piramidę stanowisk, radośnie przeskoczyć Komitet Integracji Piekielnej, dać susa nad Ministerstwem Męczarni i podążać wciąż naprzód i w górę, tam gdzie czekała na niego prawdziwa potęga. Niestety, nie wszystko poszło tak, jak zaplanował: gdzieś po drodze utknął w Urzędzie Imigracyjnym, wypełniając akta nowych mieszkańców Mortropolis, stolicy Podziemnego Królestwa Hadesji. Tkwił tu od stuleci, osiadłszy na niedającej szans na awans mieliźnie. Podbijanie wiz wjazdowych i sprawdzanie paszmortów nie stanowi ukoronowania kariery demona z ambicjami.

Z dyskretnym uśmiechem spojrzał na notatkę przypiętą do tablicy. Zanosiło się na zmiany. Ha! Po wyborach wszystko miało ulec zmianie...

Nagle z tuby umieszczonej za oknem uleciał słup gorącej pary. Kilka sekund później dołączyły do niego kolejne, grzmiąc w hałaśliwej kakofonii.

Nabab, usłyszawszy sygnał końca zmiany przetaczający się nad Mortropolis, pisnął z zachwytu, porwał popielnicę z wieszaka i zbiegł po spiralnych schodach. Jego rozszczepione kopyta krzesały iskry, uderzając szybko o kolejne stopnie.

Lata doświadczeń nauczyły go, że jeśli nie wyrwie się z biura, zanim zrobi się tłoczno, utknie na wiele godzin w niekończącym się ogonku u podstawy schodów. W dodatku tego wieczora mogło być jeszcze gorzej. Zawsze robiło się gorzej podczas gromienia - idioci z księgowości koszmarnie długo użerali się z płaszczami i popielnicami.

Z uderzeniem kopyt zeskoczył z ostatniego stopnia, przebiegł przez główny hol, wpadł w obrotowe drzwi i wyskoczył na ruchliwą ulicę. Natychmiast znalazł się po pachy w tłumie, od którego odróżniały go czarne łuski i para zakręconych rogów, dowody przynależności do klasy rządzącej. Groźnie powarkując, przepchnął się przez zbitą masę ciał i ruszył w stronę Tumoru.

- Zleźć mi z drogi! - parsknął ze źle skrywaną złością. - Jazda!

Schwycił jedną z nieprzeliczonych par ramion i cisnął jej właściciela na bok. Rozluźniając pięść, wymacał sobie drogę przez zbite ciała ze sprawnością właściwą trędowatemu na styczniowej wyprzedaży. Tak, było ich wszystkich zdecydowanie zbyt wielu, w dodatku wciąż napływali. Napływali przez rzekę Flegeton. Jedna przyzwoita wojna albo klęska głodu, a przewoźnicy musieli transportować setki dziennie.

Wybierając na chybił trafił poruszającego się w ślimaczym tempie przechodnia, rozochocony Nabab poczęstował go silnym uderzeniem w tył głowy. Głowa odwróciła się, spojrzała na warczącego diabła w doskonale skrojonej skórze z czarnej skóry, otrzymała szybki cios w szczękę, poleciała na bok i popadła w nieświadomość. Nabab uśmiechnął się szyderczo i ruszył przez gwarne ulice.

Dotarcie do centrum Tumoru zajęło mu półtorej godziny. Jak zwykle żałował, że znalazł się tutaj. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tu z własnej woli. W uszach huczało mu od dźwięków wydawanych przez piekielne maszyny pracujące w Stoczni Flegetońskiej, gorąc był nie do zniesienia - gdzieś w okolicach sześciuset osiemdziesięciu stopni - no i kręciło się tu jeszcze więcej ciał. Zapewniono go, że powodem, dla którego Transcendentalne Biuro Podróży spółka z o.o. ma swoją siedzibę w Tumorze, są skomplikowane względy finansowe. Niski czynsz.

Zdenerwowany Nabab odepchnął na bok trzech eksmarynarzy, rzucił się w stronę wąskiego zaułka i wpadł przez rozgrzane do czerwoności stalowe drzwi. Podniecenie rosło, gdy kopyta niosły go przez niekończące się kondygnacje schodów. Kiedy dotarł na ostatnie piętro drapacza powłok, niemiłosiernie rwało go w udach. Otworzył drzwi prowadzące do Transcendentalnego Biura Podróży spółki z o.o. i wkroczył w sam środek piekielnej kłótni.

- Zarezerwowałem trzy tygodnie! - wrzeszczał wielki demon, pochylając się nad biurkiem agenta. - Trzy tygodnie. A co dostałem? Półtorej godziny!

- Przykro mi, proszę pana. Tego typu wakacje zawsze są obarczone takim ryzykiem. Ubezpieczył się pan? - zaskomlała łuskowata postać za biurkiem.

- Tak! - krzyknął gniewny klient, energicznie kładąc na obsydianowym biurku arkusz niepłonnego pergaminu w nienaruszonym stanie.

- Och. - Agent chrząknął, polizał pazur i przekartkował dokument, jednocześnie zastanawiając się nad stopniem obronności biurka.

- No i? - warknął Demon Alhf, wymachując rozdwojonym, purpurowym z wściekłości ogonem.

- To ubezpieczenie zakłada standardowy zwrot kosztów - odparł nerwowo Flagit. Zaczynał rozumieć, dlaczego był jedynym chętnym do objęcia schedy po poprzednim agencie* [przyp.: Plotka głosi, że ten albo został zaaresztowany przez Urząd Ochrony Piekła za działalność sprzeczną z bardzo rygorystycznymi hadesjańskimi przepisami dotyczącymi Kontroli Ruchu Transcendentalnego, albo też pechowo zamordowany przez niezadowolonego klienta. Jakakolwiek była prawda, wszyscy mieli pewność, że więcej się nie pojawi. Takie oto niebezpieczeństwa wiążą się z prowadzeniem biura podróży.]. Ten wysoki na dwanaście stóp, dzierżący topór demon był piętnastym klientem, który tego dnia przyszedł ze skargą, i Flagit czuł, że niestety chyba wie, na czym polega problem. - Pokrywa straty wynikłe z rezygnacji, błędnej rezerwacji, a także wszelkich czynów noszących znamiona przestępstwa dokonanych przez osoby trzecie, a spowodowanych przez opętanie przez pana.

- No więc?

- Nie gwarantuje zwrotu w wypadku wojen, działania sił wyższych i... eee... - Nie zamierzał wypowiadać tego słowa.

Demon stał się o kilka odcieni cynobru ciemniejszy, co bardzo sugestywnie oddawało jego uczucie kompletnego niezadowolenia.

- Proszę posłuchać, kiedy rezerwowałem trzytygodniowe opętanie nastoletniej nimfomanki w Południowej Hedonii, oczekiwałem pewnych interesujących doświadczeń, z których będę mógł zwierzyć się kolegom w barze. Nie oczekiwałem natomiast, że gdy otworzę długorzęse oczy...

Zaczyna się, pomyślał Flagit i zadrżał.

- ...stwierdzę, że jestem przywiązany do łóżka, a nade mną pochyla się ksiądz! - Demon kontynuował swoją tyradę.

Zdecydowanie. Piętnasty. Flagit się skulił.

- I że spędzę półtorej godziny jako ofiara egzorcyzmów do nieprzytomności. To mają być wakacje?!? Domagam się zwrotu pieniędzy! - Z ciskających gromy ust demona wyciekła cienka strużka śliny.

Flagit krzyknął w głębi duszy. „Jeszcze jeden egzorcyzm!” Wyglądało na to, że świeżo awansowany generał Synod dobrze wczuwa się w rolę Głównego Egzorcysty. Odrobinę zbyt dobrze.

Flagit skulił się za zasłoną z dokumentu potwierdzającego ubezpieczenie, wzruszył ramionami i tak łagodnie, jak tylko potrafił, oznajmił:

- Przykro mi, ale bez Rozszerzonej Gwarancji Antyegzorcystycznej nic nie mogę...

Demon zawarczał straszliwie i nachylił się jeszcze bardziej, napinając szczęki i wahając się pomiędzy dobyciem topora a chwyceniem agenta za gardło.

- A... ale, tego, w tych okolicznościach - zakwilił Flagit, uśmiechając się głupawo - mogę zaproponować coś innego. Co pan powie na trzytygodniowy rejs po Flegetonie, hę?

Trzej spośród pomniejszych biurowych urzędników rzucili się do drzwi. Z nozdrzy demona buchnęła para, jeden ze szponów zacisnął się na drzewcu topora.

- Mam rozumieć, że nie jest pan zainteresowany? To w takim razie może tydzień surfowania po lawie w Jeziorze Arrheniusa?

Demon pewnym gestem ujął Flagita za pokryte łuskami gardło. Agent wyrzucił ramiona do góry w geście uległości i zamachał nimi gorączkowo.

- W porządku, puść mnie!

Alhf rzucił go z powrotem na obrotowe kamienne krzesło.

- Posłuchaj - zachrypiał Flagit konspiracyjnym tonem. - Co ty na to, żebym powiedział, że miała miejsce podwójna rezerwacja? No wiesz, to się czasem zdarza, zwłaszcza z nimfomankami, są o tej porze roku bardzo popularne. Będziesz mógł dochodzić zwrotu kosztów. No i jak? - Flagit rozmasowywał zmiażdżoną krtań, rozmyślając, nie po raz pierwszy zresztą, nad konsekwencjami awansu. Zgoda, pieniądze były większe, ale wizja spędzenia reszty wieczności ze zgruchotaną tchawicą nie napawała go optymizmem. Czyżby miał już nigdy nie zaśpiewać żadnej arii?

- Czy to znaczy, że będę miał inne wakacje? - warknął demon podejrzliwie.

- Oczywiście, proszę wybrać coś z tej broszury. Cokolwiek -wyszeptał Flagit, podając mu gruby katalog drukowany na kredowym pergaminie. - Proszę coś wybrać.

Demon, wciąż mrucząc pod nosem, wziął podaną mu broszurkę.

- A jeśli nie odpowiada panu wybór, możemy załatwić zwrot pańskich ciężko zarobionych pieniędzy, pobierając oczywiście niewielką opłatę manipulacyjną.

Demon mruknął i chwilowo zadowolony zaszył się w kącie, by przejrzeć katalog.

Flagit otarł z czoła parujący pot i odetchnął z ulgą. Krótkotrwałą.

Kątem oka dostrzegł Nababa.

Piekielne serce agenta zabiło mocniej. Rzut oka wystarczył, by się zorientować, że Nabab przyszedł po odbiór.

- Cześć, Flagit! - warknął gość...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl