[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Harry Harrison
Stalowy Szczur i piąta kolumna
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu pomarańczowo,
wiatr jest łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos
silników, dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo, jak
dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas powinien być czujny, sprawny i
przygotowany na wszystko.
Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z wymienionych
stanów ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony
kociak.
- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez
szum wody.
Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic. Suszarka
dmuchnęła na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem, powodując kolejną
poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek -
no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy
się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na
skroniach dodawała mi nieco powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmart-
wień. Poza jednym, który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie,
błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy
drzwiach - coś było nie tak.
Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty.
Po chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej
gazeli i wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w
Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych typów do czarnego wozu.
Zaryzykowałem tylko jeden strzał w opony; maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość
gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój
brak ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli się po kątach. Udało mi się
zachować tyle rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu.
Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy zadzwonić na
policję (jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że zawsze byłem bardzo
złym obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do
nikogo innego, zająłem się więc komputerem. Wduszając kciukiem przycisk
identyfikacji, nadałem mój kod pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela
czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne zadanie dla komputera planetarnego,
toteż odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast. Spowodowała, że osłupiałem i
opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli.
Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a nawet
można rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie długoletni agent
Korpusu - organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania
bandytów czynnych, miałem pewne powody do takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia
dojrzałego jednak wieku najlepiej świadczył o moim refleksie, nie wspominając już o
takim drobiazgu jak inteligencja. Te wszystkie lata doświadczeń miały teraz
zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej żony z bagna. Teraz bowiem wskazana
była nie tyle natychmiastowa akcja, ile, na początek przynajmniej, odrobina refleksji,
toteż, choć nadal był wczesny ranek, napocząłem flaszkę stuczterdziestoprocentowego
katalizatora pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią dawkę.
Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą uczestniczyć w
eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw
życia, ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero
za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej
argumentacji jestem w stanie je przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie
sobie, że nie są już dziećmi - tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu
naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na
głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia.
Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w normalny
zestaw zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony firebom 8000
wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety
rozpierzchli się na boki. Jedynym powodem mojego chwilowego pobytu w tym nudnym
świecie była chęć znajdowania się jak najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich
nauki. Wiedziałem, że opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była
toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej
maści urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne
położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie, wolałem rolników.
W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez lasy, a
następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt i droga
skończyła się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej
gościnnie wyglądających grani w okolicy.
Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym
pordzewiałym drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty w
stalowej płycie napis:
SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO
Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś
takim. Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny byłem uznawać
za ich przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu
obaj zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół. Pięć z nich spłonęło w
tajemniczych okolicznościach, a jedna wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby
fala samobójstw wśród personelu jednej z pozostałych miała cokolwiek wspólnego z
moimi chłopcami, ale zawistne języki sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego
sobie w osobie starego pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na
emeryturę, otworzył on ów zakład wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie
której rozwinął wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań sadystycznych. Moi
chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od
ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to
wyjście trochę przyśpieszyć.
Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez
wszelkie aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i w końcu
wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane przez
zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne i wyprostowane
sylwetki nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając
książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po chwili podniosłem się powoli,
otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich
jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi
ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą nie ustępowali mi
ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę.
- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James.
- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś
niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce.
Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie
wyjaśnienia z moich ust i potakując ze zrozumieniem.
- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą Świnię
przekonać, żeby nas wypuścił...
- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic
dziwnego, często bowiem ich myśli biegły jednym torem.
Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez wielki hall z
przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie spływającą wodą
klatką schodową, dotarliśmy do biura dyrektora.
- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi swoje
dwieście kilo wytrenowanych w walce mięśni.
Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem. Dorski
powitał nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.
- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich
chłopców parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z
zezwoleniami na opuszczenie szkoły.
- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi.
Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i zdecydowałem, że
wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy.
- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu -
powiedziałem.
- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie
życia. A teraz spierdalać - odparł.
- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało trepackiego
zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej
obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to ci, którzy przyszli to
zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi. Detektywi, gliniarze, żandarmeria,
celnicy, obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie.
- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni.
- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował.
Sprawdziłem tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego
Urzędu Skarbowego - odpowiedziałem na głębokim wdechu.
- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). -
James di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetel-
nego spędzenia czasu i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie! Jesteście teraz
absolwentami Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem się na spoczynek
wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu innych, choć z przekleństwem. Uścisnąłbym
was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i wyszedłem już trochę z wprawy w walce
wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl