[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tytuł oryginału THE STAINLESS STEEL RAT SINGS THE BLUES

ROZDZIAŁ l

Wejście na ścianę nie było łatwe, ale spacer po suficie okazał się zgoła niemożliwy. Dopóki nie odkryłem, że zabieram się do tego w niewłaściwy sposób. Sprawa okazała się prosta, gdy już na to wpadłem. Trzymając się rękami sufitu, nie mogłem poruszać stopami. Musiałem wyłączyć rękawiczki molekularne i zawisnąć na samych podeszwach. Krew mi chlusnęła do głowy - i nic dziwnego - przynosząc z sobą falę mdłości i panicznego lęku.

Co ja tu robiłem, uwieszony głową w dół z sufitu Mennicy, obserwując, jak maszyna wybija na dole monety pół miliona kredytek sztuka? Dzwoniły i spadały do czeka­jących koszy - na to pytanie zatem odpowiedź była jasna. O mało nie spadłem razem z nimi, kiedy odciąłem zasilanie w jednej stopie. Gigantycznym krokiem przeniosłem ją do przodu i wyrżnąłem o sufit, włączając z powrotem energię wiążącą. Generator w bucie emitował pole tej samej energii, która trzyma razem molekuły, i zamieniał mi stopę, przynaj­mniej czasowo, w kawałek sufitu. Dopóki działało zasilanie. Jeszcze kilka długich kroków i byłem nad koszami. Starając się ignorować zawroty głowy, pogmerałem ręką przy pasku i wyciągnąłem kabel spod wielkiej klamry. Złamałem się w pół, aby dosięgnąć sufitu, wdusiłem o mur guzik na końcu kabla i uruchomiłem pole wiązania. Chwy­ciło jak diabli i mogłem uwolnić stopy. Wisiałem teraz prawym bokiem do góry, kołysałem się i czułem, że z rumia­nej twarzy wysącza mi się krew.

- Do roboty, Jim, bez opieprzania się -pouczyłem sam siebie. - Lada moment włączy się alarm.

Jak na zawołanie zahuczały dzwonki, rozbłysły światła i ściany zadygotały od ryku syreny. Nie powiedziałem do siebie: a nie mówiłem? Szkoda było czasu. Kciuk na guzik zasilania i potwornie silna, prawie niewidoczna linka mono-molekularna wyskoczyła ze szczękiem z klamry i błys­kawicznie spuściła mnie na dół. Zastopowałem, kiedy moje rozpostarte ramiona dotknęły monet. Otworzyłem neseserek i ciągnąłem go z brzękiem przez monety, dopóki nie wypełnił się błyszczącymi, roziskrzonymi ślicznotkami.

Zamknąłem i zaplombowałem, maleńki silniczek za-bzyczał i przyciągnął mnie z powrotem do sufitu. Stopy rąbnęły o mur i przywarły; wyłączyłem zasilanie wyciągarki. W tym momencie otworzyły się pode mną drzwi.

- Chyba jest tu ktoś! - zawołał strażnik, a spluwa w jego ręku gorączkowo węszyła za ofiarą. - Alarm się włączył.

- Możliwe, ale nikogo nie widać - stwierdził drugi.

Patrzyli w dół i dookoła siebie. Ani razu durnie nie podnieśli wzroku. Liczyłem na to. Czułem, że twarz mi zalewa pot. Zbiera się. Kapie.

Ze zgrozą patrzyłem na krople potu rozpryskujące się na hełmie strażnika.

Stalowy Szczur śpiewa bluesa 7

- Sąsiednie pomieszczenie! - krzyknął zagłuszając plusk.

Wybiegli na korytarz, drzwi się zamknęły. Przeczłapałem na drugi koniec sufitu, spełzłem po ścianie i opadłem bez sił na podłogę.

- Dziesięć sekund, ani chwili dłużej - upomniałem sie­bie. Wola przeżycia to straszny tyran. To co kiedyś wy­glądało na genialny pomysł, może i było nim naprawdę. Teraz jednak żałowałem, że ta krótka wzmianka w ogóle wpadła mi w oko.

„Uroczyste otwarcie nowej Mennicy na Paskönjaku... planecie często zwanej Kuźnią Złota... Pierwsza w historii emisja monet półmilionowych... Dostojnicy i media..."

To było niczym salwa z pistoletu startowego dla sprin­tera. Spakowałem się natychmiast. Tydzień później opuś­ciłem terminal kosmoportu na Paskönjaku z neseserkiem pod pachą i fałszywą legitymacją prasową w kieszeni. Nawet widok zmasowanych oddziałów wojska i gotowych na wszystko agentów ochrony nie wyleczył mnie z szaleńst­wa. Aparatura w neseserze była odporna na wykrycie przez wszelkie znane detektory; w czasie prześwietlania pokazy­wał absolutnie fałszywy obraz swojej zawartości. Krok miałem lekki, a uśmiech szeroki.

Teraz twarz moja była szara, a kiedy zmusiłem się do złapania pionu, nogi mi dygotały ze zmęczenia.

- Spokojne oczy, wzrok skupiony... mina niewiniątka.

Łyknąłem pigułkę spokoju i skupienia w polewie z benzedryny błyskawicznej. Jeden, dwa, trzy kroki ku drzwiom, twarz rozpromieniona dumą, chód dostojny, sumienie czyste.

Nałożyłem odjazdowe okulary z klejnotami i wyjrzałem przez drzwi. Ultrasoniczny obraz był zamazany. Lecz na tyle wyraźny, że zdołałem rozróżnić biegnące sylwetki. Kiedy zniknęły, nacisnąłem klamkę, wyślizgnąłem się i za­mknąłem drzwi za sobą.

Reszta mojej grupy żurnalistów cofała się w głąb kory­tarza przed rozwrzeszczanym tłumem ochroniarzy wyma­chujących im przed nosem bronią. Wykonałem obrót, stanowczym krokiem pomaszerowałem w przeciwnym kie­runku i zniknąłem za hakiem.

Tamtejszy strażnik opuścił pukawkę i wycelował w kla­mrę mojego paska.

- La necesejo estas ci te? - spytałem z przymilnym uśmiechem.

- Coś pan powiedział? Co pan tutaj robi?

- Naprawdę? - Parsknąłem przez rozszerzone nozd­rza. - Kiepsko wyglądamy z edukacją, a zwłaszcza znajo­mością esperanta, co? Jeśli musi pan wiedzieć - mówiąc wulgarnym żargonem tej planety, powiedziano mi, że znaj­dę tutaj kibel dla panów.

- Nic podobnego. W drugim końcu.

- To naprawdę zbytek uprzejmości z pańskiej strony.

Pokazałem mu plecy i wyruszyłem nieśmiało w przeciw­nym kierunku. Nie zdążyłem postawić trzeciego kroku, kiedy rzeczywistość przedarła się do ospałych zwojów mózgowych strażnika.

- Dokąd to, wracaj pan!

Stanąłem jak wryty, obróciłem się do niego i wyciąg­nąłem rękę.

- Tam? - spytałem. Miotacz gazu, który ukryłem w dłoni odwracając się plecami, wydał krótkie syknięcie. Facet zamknął oczy i sflaczał na posadzkę. Wyciągnąłem mu gnata z bezwładnych rąk i przytuliłem do śpiących piersi; nie był mi potrzebny. Przemknąłem obok i łokciem pchnąłem wejście na schody zapasowe. Zamknąłem drzwi, podparłem je plecami i wziąłem głęboki oddech. Z zestawu prasowego wyszarpnąłem mapę i wbiłem palec w punkt oznaczający klatkę schodową. Teraz na dół, do magazy­nów... gdzieś niżej rozległy się kroki.

W górę. Po cichu na palcach. Zmiana planu była konieczna z winy syreny alarmowej, która zakorkowała mi tłumem ludzi prostą drogę ucieczki. W górę, pięć, sześć pięter, do miejsca, gdzie schody kończyły się drzwiami z napisem KROV. Pewnie dach w miejscowym narzeczu.

Unieszkodliwiłem trzy rozmaite alarmy, kopnąłem drzwi na oścież i wyskoczyłem za próg. Rozejrzałem się po typowym bałaganie na dachu: zbiorniki z wodą, wen­tylatory, jednostki napowietrzania - i słusznych rozmiarów kominy wypluwające skażenia. Bosko.

Wrzuciłem trefną broń i narzędzia do torby ze szmalem, słysząc pożegnalny brzęk monet. Przekrzywiwszy klamrę od paska, rozpiąłem ją, po czym wyjąłem bęben z silnikiem. Przyczepiłem wtyczkę pola molekularnego do torby i spuś­ciłem wszystko na przewodzie w głąb komina. Sięgnąłem możliwie najniżej i przytwierdziłem mechanizm bębna do ścianki rury.

Gotowe. Powisi sobie tutaj, ile trzeba. Póki nie opadną emocje. Można powiedzieć - depozyt, który czeka na pod­jęcie. Uzbrojony tylko w minę niewiniątka, wróciłem tą samą drogą schodami na parter.

Drzwi się otworzyły i zamknęły bezszelestnie. Zobaczy­łem strażnika, stał plecami do wejścia i można było otrzeć się o niego. Co też uczyniłem, klepnąwszy go w ramię. Wrzasnął jak opętany, odskoczył w bok, obrócił się i wy­mierzył do mnie z pistoletu.

- Nie chciałem pana przestraszyć - zaintonowałem sło­dkim głosem. - Chyba odłączyłem się od mojej ekipy. Grupa dziennikarzy...

- Sierżancie, mam tu jednego - wymamrotał do mikro­fonu na ramieniu. - Ja, tak, szeregowiec Izmet, posterunek jedenaście. Dobra. Przytrzymać go. Rozumiem. - Wycelo­wał mi między oczy. - Nie ruszać się!

- Nie mam zamiaru, panie władzo. Proszę mi wierzyć.

Zacząłem podziwiać paznokcie na moich palcach, wy­rwałem kilka nitek z kurtki, gwizdałem; starałem się ig­norować migoczącą mi przed nosem lufę. Skądś doleciał łomot buciorów i pojawił się oddział na czele z sierżantem o okrutnej twarzy.

- Witam, sierżancie. Może mi pan powiedzieć, dlaczego pański żołnierz mierzy do mnie z pistoletu? A zresztą, dlaczego wszyscy do mnie mierzycie ze swej śmiercionośnej broni?

- Odebrać mu neseser. Zakuć go. Idziemy. - Coś mało­mówny typek z tego sierżanta.

Winda, do której mnie zapędzili, nie była zaznaczona na mapie dla dziennikarzy. Nie napomykała ona też o licznych poziomach poniżej parteru, które wdzierały się głęboko we wnętrzności planety. W czasie jazdy czułem rosnący ucisk w uszach - gmach musiał liczyć sobie całe mnóstwo pięter podziemnych, tyle co drapacze chmur przeważnie nad ziemią, myślałem. Żołądek również podszedł mi do gardła, gdy dotarło do mnie, że najwyraźniej porwałem się z moty­ką na słońce. Wykopali mnie na którejś z podziemnych kondygnacji, powlekli przez ciąg zaryglowanych i okratowanych bram. Na koniec trafiłem do pojedynczej, przy­gnębiającej celi. Nagiej, jak każe tradycja, z żarówkami bez osłony i taboretem. Oklapłem nań i westchnąłem głęboko.

Próby nawiązania przeze mnie rozmowy olano, tak samo jak moją kartę prasowe. Gwizdnęli mi ją razem z butami - a potem kazali oddać resztę rzeczy. Naciąg­nąłem kaftan z szorstkiej czarnej juty, który mi podarowali w prezencie, zagłębiłem się w stołek i usiłowałem nie walczyć na spojrzenia z moimi klawiszami.

Szczerze mówiąc, wpadłem w kanał, który jeszcze się pogłębił, kiedy efekty przeżucia kapsułki spokoju i skupie­nia poczęły się zacierać. Tuż przed upadkiem mojego morale na dno głośnik wy skrzeczał niezrozumiałe instrukcje i odstawiono mnie do innego pomieszczenia. Światła i tabo­ret były identyczne - ale tym razem tkwiły naprzeciw stalowego pulpitu, za którym rozwalał się oficer o jeszcze bardziej stalowych oczach. Jego piorunujący wzrok wystar­czył za przemowę, gdy omiótł ręką moje ubranie, torbę i buty, poddane szczegółowej rewizji.

- Nazywam się pułkownik Neuredan - wyskrzeczał. -Wpadłeś jak śliwka w kompot.

- Zawsze traktujecie w ten sposób dziennikarzy galak­tycznych?

- Twoja legitymacja jest podrobiona. - Głos Neuredana był tak ciepły jak dźwięk trących o siebie kamieni. -Twoje buty zawierają emitery pola wiązania...

- Prawo tego nie zabrania!

- Na Paskönjaku zabrania. Nasze prawo zabrania wszystkiego, co zagraża bezpieczeństwu Mennicy i galak­tycznym kredytkom, które się w niej wytwarza.

- Nie zrobiłem nic złego.

- Wszystko, co zrobiłeś, jest złe. Próba wprowadze­nia w błąd ochrony za pomocą fałszywej tożsamości, ogłuszenie strażnika, wtargnięcie do Mennicy bez nad­zoru - to wszystko są zbrodnie według naszego prawa. Za dotychczasowe uczynki grozi ci czternaście jednoczesnych kar dożywotniego pierdla. - Ponury głos pułkownika zrobił się jeszcze bardziej ponury. - Ale czeka cię też coś gor­szego...

- Co może być gorszego od czternastu dożywoci? -Mimo usilnych starań o zachowanie spokoju słyszałem, że głos mi zadrżał.

- Śmierć. Kara za kradzież w Mennicy.

- Ja niczego nie ukradłem! - Teraz zdecydowanie się załamał.

- To się zaraz okaże. Kiedy zapadła decyzja bicia monet po pół miliona kredytek, podjęliśmy wszelkie środki

ostrożności celem zapobieżenia kradzieży. Integralną część struktury monety stanowi transponder, który nasłuchuje określonego sygnału na określonej częstotliwości. Włącza się i ujawnia lokalizację monety.

- Kretyństwo - odparłem z większą odwagą, aniżeli czułem. - Tutaj nic z tego nie wyjdzie. Przy takiej ilości wybitych monet...

- Wszystkie leżą bezpiecznie za trzema metrami litego ołowiu. Odpornego na promieniowanie. Jeśli będą gdzieś jakieś inne monety, sygnał się odezwie.

Jak na zawołanie rozległo się dalekie bicie w dzwony. Po stalowej twarzy śledczego przebiegł lodowaty uśmiech.

- Sygnał - zakomunikował. Dłuższą chwilę siedzieliś­my w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i wpadający agenci rzucili na biurko bardzo znajomą torbę. Pułkownik bez pośpiechu uniósł jeden koniec i z brzękiem wysypał monety na blat stołu.

- A więc tak wyglądają. Nigdy...

- Milczeć! -zagrzmiał. - Wyniesiono je z tłoczni. Dyn­dały w kominie wytapiacza. Razem z innymi rzeczami.

- To niczego nie dowodzi.

- To dowodzi wszystkiego! - Błyskawicznie jak wąż pochwycił moje dłonie i huknął nimi o jakąś płytkę na biurku. W tej samej chwili w powietrzu zajaśniał hologram moich odcisków palców.

- Znaleźliście jakieś odciski na monetach? -rzucił przez ramię.

- Całe mnóstwo - odparł bezcielesny głos.

Z kolei wybrzuszył się kawałek biurka, ukazując coś jakby odbitki fotograficzne. Pułkownik zerknął na nie i drugi raz poczułem strach na widok jego lodowatego uśmiechu, gdy cisnął zdjęcia do szczeliny. W powietrze wyskoczył drugi hologram i popłynął bliżej pierwszego. Pułkownik musnął konsolę i oba hologramy połączyły się ze sobą.

Podwójny obraz zamigotał i stopił się w jeden.

-Identyczne! -oznajmił z tryumfem. –Teraz mi możesz podać imię i nazwisko, jeśli chcesz. Unikniemy błędu na nagrobku. Ale tylko jeśli chcesz.

- O co panu chodzi z tym nagrobkiem? Jaka kara śmierci? Prawo galaktyczne zabrania kary śmierci!

- Tu nie obowiązuje prawo galaktyczne - oznajmił śpiewnie, jakby intonując marsz żałobny. - Istnieje wyłącz­nie prawo Mennicy. Wyrok jest ostateczny.

- A proces... - wymamrotałem słabym głosem. Tań­czyły mi przed oczyma wizje adwokatów, ripost, oskarżeń i stosu papierów.

W głosie pułkownika nie było miłosierdzia, na jego wargach nie igrał nawet ślad lodowatego uśmiechu.

- Karą za kradzież w Mennicy jest śmierć. Proces odbywa się po egzekucji.

ROZDZIAŁ 2

Jestem jeszcze młody - i nie zapowiadało się na to, że będę choć trochę starszy. Życie przestępcy nie należy do najdłuższych. Wpadłem zatem, nie doczekawszy nawet dwudziestki. Weteran dwóch wojen, częsty jeniec i poboro­wy; ten, który popadł w depresję po śmierci dobrego przyjaciela Biskupa i któremu imponował Mark Forer, wspaniała Sztuczna Inteligencja. Czy to prawda? Czy ja miałem to już za sobą? I już nic nowego w życiu mnie nie spotka? Koniec.

- Nigdy!!! - ryknąłem, ale dwaj agenci chwycili mnie jeszcze mocniej za ramiona i pchnęli przed sobą w głąb korytarza. Trzeci uzbrojony strażnik ruszył przodem i ot­worzył drzwi do celi. Czwarty z tyłu dźgał mnie lufą w nerkę.

Znali się na rzeczy i nie ryzykowali. Byli wielcy i okrutni, ja zaś mały i chudy. Dygotałem ze strachu i kuliłem się jeszcze bardziej. Cela stanęła otworem, strażnik z kluczami obrócił się do mnie i zdjął mi kajdanki.

Po czym sapnął ciężko, gdy moje kolano trafiło go w żołądek i odrzuciło w głąb celi. Zaraz po tym złapałem dwóch strażników obok siebie za nadgarstki i w paroksyzmie wysiłku skrzyżowałem ramiona. Rąbnęli się głowami; czaszki wydały należyty chrzęst. W tej samej chwili rzuciłem się do tyłu - i tyłem głowy trafiłem czwartego strażnika w nasadę nosa. Wszystko to się wydarzyło mniej więcej równocześnie.

Dwie sekundy wcześniej byłem skuty i pojmany.

Teraz jeden strażnik zniknął z pola widzenia i jęczał w celi. Dwaj inni trzymali się za głowy i wyli, czwarty ściskał zakrwawiony nos. Nie spodziewali się tego, odwrotnie niż ja.

Pobiegłem. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, za próg otwartych nadal drzwi. Kiedy je zatrzasnąłem i zablokowa­łem, ucichły gniewne, chrapliwe wrzaski. Gruba tafla za­trzęsła się od uderzenia ciężkich ciał po drugiej stronie.

- Mam cię! - rozległ się zwycięski okrzyk i chwyciło mnie dwoje brutalnych ramion. Skąd miał wiedzieć, że posiadam Czarny Pas? Przekonał się o tym w bolesny sposób.

Leżał z zamkniętymi oczyma i swobodnie oddychał; nie zaprotestował, kiedy ogołacałem go z munduru i broni, ani nie podziękował, kiedy osłoniłem suknią z juty jego bladą skórę, ukrywając przed wzrokiem podglądaczy majteczki z koronki. Mundur leżał na mnie nie najgorzej. Też i nie najlepiej, bo czapka spadała mi na oczy. Ale jak się nie ma, co się lubi...

Pomieszczenie miało troje drzwi. Zablokowane przeze mnie dudniły i dygotały we framudze. Sąsiednimi weszliś­my. Na wykorzystanie kluczy nieprzytomnego strażnika do otwarcia trzecich wrót nie trzeba było wysokiego ilorazu inteligencji.

Prowadziły do magazynu. W głębi niknęły ciemne półki wypełnione różnościami. Niezbyt obiecujące - ale nie mia­łem wyboru. Wykonałem szybki skok z powrotem do drzwi wejściowych, odblokowałem je i kopnąłem na oścież, po czym dałem nura do przechowalni. Gdy zamykałem za sobą te ostatnie drzwi, zanim jeszcze zdążyłem założyć rygle, rozległ się potężny trzask i okrzyki wściekłości, kiedy napastnicy wyłamali w końcu drzwi na dole.

Zmylenie pościgu nie potrwa wiecznie. Szybki bieg wzdłuż regałów. Schować się tutaj? Nie - dokonają wszech­stronnego przeszukania. Drzwi w drugim końcu izby, zary­glowane od środka. Uchyliłem je i zajrzałem do pustego pomieszczenia. Otworzyłem do końca i wszedłem.

I stanąłem jak wryty, kiedy strażnicy, którzy płaszczyli się na ścianie, wymierzyli do mnie jak jeden mąż.

- Zastrzelić go! - rozkazał pułkownik Neuredan.

- Nie mam broni! - Wyrzuciłem ręce w powietrze, a gnat wyślizgnął mi się spod pachy i potoczył na podłodze. Drgnęły palce na spustach - no to koniec.

- Nie strzelajcie... chcę go mieć żywego. Na razie.

Stałem tak zdrętwiały, nie oddychając, dopóki nie uspo­koiły się palce na spustach. Podniosłem wzrok i szybko odnalazłem pluskwę na suficie. Widocznie zalęgły się we wszystkich pomieszczeniach i korytarzach piwnicy. Od początku mieli mnie na oku. Dobra robota, Jim. Pułkownik straszliwie zazgrzytał zębami i wymierzył we mnie z palca.

- Brać go. Skuć. Związać. Odprowadzić.

Zrobiono to wszystko z bezwzględną skutecznością. Powleczono mnie do celi przy akompaniamencie łomotu moich stóp o podłogę, rozebrano pod lufą, rzucono na beton, a na mnie znany już czarny worek z juty. Drzwi się zatrzasnęły i zostałem sam. Strasznie sam.

- Nie trać ducha, Jim, byłeś w gorszych tarapatach -zaszczebiotałem wesoło. Po czym warknąłem: - Kiedy?

Znowu kanał. Na poronionej próbie ucieczki zyskałem tylko kupę siniaków.

- To nieprawda! - wykrzyknąłem. - To się nie może tak skończyć!

- Może... i skończy się - oznajmił pogrzebowym tonem głos pułkownika i drzwi celi otworzyły się ponownie. Wymierzyło we mnie kilkanaście luf, a jeden ze strażników wniósł tacę z butelką szampana i kieliszkiem.

Nie wierząc własnym oczom przyglądałem się jak otę­piały funkcjonariuszowi odkręcającemu drucik. Korek wy­skoczył z tępym hukiem, trysnęło z szyjki i złocisty płyn wypełnił kieliszek. Podetknął mi go.

- Co to jest, co to jest? - zachrypiałem wybałuszając gały na fontannę bąbelków.

- Twoje ostatnie życzenie - odparł Neuredan. - Kieli­szek szampana i papieros.

Wyjął jednego z paczki, zapalił i podał mi w wyciąg­niętej ręce. Potrząsnąłem głową.

- Nie palę - odmówiłem. Neuredan rzucił go na pod­łogę i rozgniótł pod obcasem. - Poza tym szampan i papie­ros nie są m o i m ostatnim życzeniem.

- Owszem, są. Forma ostatniego życzenia została ujed­nolicona przez prawo. Pij.

Wypiłem. Smakowało nie najgorzej. Czknąłem i od­dałem kieliszek.

- Proszę o dolewkę. - Cokolwiek, by zyskać na czasie, by zebrać myśli. Patrzyłem, jak wino wypełnia kieliszek, a mój mózg tymczasem pozostawał ospały i pusty. - Nie opowiedział mi pan jeszcze... o egzekucji.

- Chcesz wiedzieć?

- Bynajmniej.

- To z przyjemnością ci opowiem. Wierz mi, odbyliśmy wszechstronne naradę w sprawie wyboru najwłaściwszej metody. Braliśmy pod uwagę pluton egzekucyjny, krzesło elektryczne, komorę gazową - omówiliśmy sporo możliwo­ści, jakie daje prawo. Niestety, każda wymaga udziału kogoś drugiego, kto musi pociągnąć za spust albo prze­rzucić dźwignię, a to byłoby niezbyt humanitarne.

- Humanitarne! A co ze skazańcem?

- Nieważne. Twoja śmierć została postanowiona i od­będzie się niezwłocznie. Będzie tak: odprowadzimy cię do hermetycznej komory i skujemy. Wejście zamknie się na rygiel. Komora zostanie zalana wodą przez automatyczne urządzenie uruchamiane ciepłem twojego ciała. Aparatura czynna jest zawsze, zawsze włączona. Sam spowodujesz własną egzekucję. Czyż nie jest to bardzo, ale to bardzo humanitarne?

- Odkąd to utopienie człowieka jest humanitarne? - Może i nie jest. Ale zostawimy ci rewolwer i jeden nabój. Możesz sobie strzelić w łeb, jeśli wolisz.

Otworzyłem jadaczkę, aby mu powiedzieć, co myślę o ich człowieczeństwie, lecz nim zdołałem wymówić pierw­sze słowo, pochwyciło mnie mnóstwo rąk i powlokło przed siebie. Kieliszek usunięto z celi, tak samo jak mnie. Do wilgotnego lochu, gdzie zapleśniałe ściany ociekały wodą. Skuto mi łydki kajdankami i połączono za pomocą łań­cucha ze skoblem w ścianie. Wszyscy wyszli, został tylko pułkownik. Stał z ręką na lewarku sterowniczym grubych, najwyraźniej wodoszczelnych drzwi.

Wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu, schylił się i położył na podłodze starodawny rewolwer. Kiedy rzuciłem się po niego, drzwi się zatrzasnęły i uszczelniły z pożegnal­nym łomotem.

Czy to naprawdę koniec? Obróciłem rewolwer w dło­niach i zobaczyłem tępy kształt pocisku. Koniec Jima di Griza, koniec Stalowego Szczura, koniec wszystkiego.

Nagle usłyszałem daleki, głuchy dźwięk otwieranego zaworu i z grubej rury w suficie lunął na mnie wodospad

zimnej wody. Rozlewała się z bulgotem po podłodze, zakrywając mi stopy i szybko podnosząc się do kostek. Kiedy sięgnęła do pasa, podniosłem rewolwer na wysokość oczu i przyjrzałem mu się. Niewielki wybór. Woda pod­nosiła się miarowo. Zakrywała mi już klatkę piersiową i doszła do podbródka. Poczułem ciarki.

Wtem woda przestała lecieć. Była lodowato zimna, dygotałem jak centryfuga. Światło w wodoszczelnej ar­maturze ukazywało tylko betonowe ściany i szarą wodę.

- W co wy pogrywacie, bastardaĉoj - krzyknąłem. -Humanitarne tortury dla uatrakcyjnienia waszej humanita­rnej zbrodni?

Chwilę później dostałem odpowiedź. Poziom wody za­czął się obniżać.

- Miałem rację: tortury! - zawyłem. - Najpierw tor­tury, potem morderstwo. I wy uważacie siebie za cywilizo­wanych? Po co to wszystko?

Ostatnia kałuża wody zabulgotała w odpływie i powoli otworzyły się drzwi. Wymierzyłem do nich z rewolweru. Mogę iść na dno, jeśli zabiorę ze sobą pułkownika-idiotę albo sierżanta - sadystę.

W uchylonych drzwiach mignęło coś ciemnego. Pis­tolet wypalił i kula wbiła się w toto z głuchym hukiem. Aktówka.

- Przestań strzelać! - zawołał męski głos. -Jestem two­im obrońcą.

- Miał tylko jedną kulę, nic panu nie grozi - usłyszałem pułkowni...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl