[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mo Hayder
PtasznikZ angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński
Tytuł oryginału BIRDMAN
1Północne Greenwich. Koniec maja. Trzy godziny przed Å›witem na rzece nie byÅ‚o ruchu. PoskrzypywaÅ‚y cumy ledwie widocznych w mroku barek, które Å‚agodny wiosenny przypÅ‚yw delikatnie wypychaÅ‚ z mÄ™tnej, zaÅ›mieconej przy brzegu wody. MgÅ‚a wstajÄ…ca znad nurtu wÄ™drowaÅ‚a w gÅ‚Ä…b lÄ…du, omywaÅ‚a zgaszone latarnie, przeÅ›lizgiwaÅ‚a siÄ™ po kopule wymarÅ‚ej MilÂlenium Dome, sunęła ponad dziwnym, niemal księżycowym krajobrazem nieużytków, by wreszcie jakieÅ› pół kilometra dalej osiąść wÅ›ród widmowej maszynerii starej stacji transforÂmatorowej.
Nagle ciemność rozcięły snopy Å›wiateÅ‚ - w technicznÄ… drogÄ™ dojazdowÄ… skrÄ™ciÅ‚ wóz policyjny z migajÄ…cym niebieskim kogutem, ale z wyÅ‚Ä…czonÄ… syrenÄ…. Za nim pojawiÅ‚ siÄ™ drugi, potem trzeci. W ciÄ…gu dwudziestu minut caÅ‚y placyk zastaÂwiono autami: przyjechaÅ‚o osiem radiowozów, dwa czarne fordy sierra i biaÅ‚a furgonetka ekipy technicznej. U wylotu drogi dojazdowej ustawiono blokadÄ™, a funkcjonariusz z tutejÂszego posterunku otrzymaÅ‚ rozkaz, by nikogo nie przepuszczać nad rzekÄ™. ZastÄ™pca szefa Kryminalnego WydziaÅ‚u Åšledczego poÅ‚Ä…czyÅ‚ siÄ™ z centralÄ… w Croydon, zapytaÅ‚ o numery pagerów detektywów z Rejonowej Specjalnej Grupy Dochodzeniowej i dziesięć kilometrów dalej brzÄ™czyk poderwaÅ‚ z łóżka inspekÂtora Jacka Caffery'ego z drugiej sekcji RSGD.
ZamrugaÅ‚ szybko, próbujÄ…c zebrać myÅ›li i walczÄ…c z pokusÄ… przekrÄ™cenia siÄ™ na drugi bok. Po chwili westchnÄ…Å‚ ciężko, zdobyÅ‚ siÄ™ na wysiÅ‚ek, przetoczyÅ‚ po łóżku, poszedÅ‚ do Å‚azienki i ochlapaÅ‚ twarz zimnÄ… wodÄ… - musisz wieczorami dać sobie spokój z Glenmorangie*, jeÅ›li masz dyżur przy telefonie; konieczÂnie, Jack, przyrzeknij to sobie. UbraÅ‚ siÄ™, ale nie za szybko, żeby caÅ‚kiem rozbudzony mógÅ‚ stanąć przed szefem wydziaÅ‚u Å›ledczego, z namysÅ‚em dobraÅ‚ krawat, zawiÄ…zaÅ‚ go trochÄ™ niechlujnie - stary nie lubi, jak ktoÅ› wyglÄ…da lepiej od niego - zabraÅ‚ pager, zrobiÅ‚ sobie rozpuszczalnÄ… kawÄ™, bardzo mocnÄ…, z cukrem, ale bez Å›mietanki - bez Å›mietanki; a przede wszystÂkim nic nie jeść, bo nigdy nie wiadomo, na co przyjdzie czÅ‚owiekowi patrzeć - wypiÅ‚ duszkiem dwie filiżanki, znalazÅ‚ kluczyki od samochodu w kieszeni dżinsów i pobudzony koÅ„ÂskÄ… dawkÄ… kofeiny, z podwójnÄ… gumÄ… do żucia miÄ™dzy zÄ™bami, wyruszyÅ‚ pustymi ulicami Greenwich na miejsce zbrodni. Na skraju zastawionego wozami placyku czekaÅ‚ sam zastÄ™pca szefa wydziaÅ‚u, nadinspektor Steve Maddox - krÄ™py, przedwczeÅ›nie osiwiaÅ‚y, jak zwykle nienagannie ubrany, w szarobrunatnym garniturze. KrÄ™ciÅ‚ siÄ™ nerwowo pod jedynÄ… dziaÅ‚ajÄ…cÄ… latarniÄ…, obracajÄ…c w dÅ‚oni kluczyki od auta i przygryzajÄ…c wargi.
Z daleka rozpoznał samochód Jacka. Podszedł szybko, oparł się łokciem o dach, pochyli! do otwartego okna i rzekł:
- Mam nadzieję, że nic nie jadłeś.
Caffery zaciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™czny hamulec, wyjÄ…Å‚ ze schowka w desÂce rozdzielczej ciemne okulary i paczkÄ™ tytoniu, spojrzaÅ‚ na Maddoxa znad kierownicy i mruknÄ…Å‚:
- Cudownie. Właśnie to chciałem teraz usłyszeć.
- Tym razem nawet trudno to opisać. - Steve odsunÄ…Å‚ siÄ™, żeby Jack mógÅ‚ wysiąść. - Kobieta, częściowo zakopana. ChyÂba ktoÅ› porzuciÅ‚ zwÅ‚oki w krzakach.
- Już tam byłeś, przyznaj się.
- Nie, skądże. Wiem to od miejscowego śledczego. Poza tym... - Urwał i zerknął przez ramię na stojących nieopodal techników z wydziału kryminalnego, po czym dodał znacznie ciszej: - Przeprowadzono na niej autopsję. Jest rozpruta od góry do dołu.
Caffery zastygł z ręką na klamce.
-Â AutopsjÄ™?
-Â Zgadza siÄ™.
- I co? Potem wyszła na spacer z laboratorium patologii?
- Daj spokój...
- A może to tylko głupi kawał studentów medycyny?
- PosÅ‚uchaj. - Maddox powstrzymaÅ‚ go, unoszÄ…c obie rÄ™Âce. - Wiem, że to nie nasza dziaÅ‚ka, ale... - Jeszcze raz zerknÄ…Å‚ przez ramiÄ™ i znów Å›ciszyÅ‚ gÅ‚os. - Mamy dobre ukÅ‚ady z doÂchodzeniówkÄ… z Greenwich. Zróbmy to dla nich. Nie zaszkodzi przejąć paskudnÄ…, Å›mierdzÄ…cÄ… sprawÄ™. Rozumiesz?
-Â Jasne.
- Świetnie. - Maddox się wyprostował. - To co? Gotów ruszyć na zwiady?
- Jak cholera. - Jack zatrzasnÄ…Å‚ drzwi, wyjÄ…Å‚ z kieszeni odznakÄ™ i wzruszyÅ‚ ramionami. - Nigdy nie jestem przygotoÂwany na tego typu widoki. I nigdy nie bÄ™dÄ™.
Poszli wzdłuż ogrodzenia z siatki w kierunku wejścia na teren, do którego ledwie sięgał żółtawy blask samotnej latarni. Bliżej rzeki od czasu do czasu błyskał flesz pracującego tam fotografa. Kilometr dalej na tle północnego horyzontu odcinała się oświetlona kopuła Millenium Dome, jej szczyt znaczyły czerwone lampy ostrzegawcze dla samolotów.
- Trupa zapakowano w jakąś szmatę, pokrowiec czy coś takiego - rzekł Maddox. - Jest tak ciemno, że patrol nawet nie mógł się dobrze przyjrzeć. A gdy się zorientowali, co znaleźli, to jakby im kto pieprzu na ogon nasypał. - Ruchem głowy wskazał placyk zastawiony samochodami. - Widziałeś merca?
-Â Tak.
Caffery zwrócił uwagę nie tylko na luksusowe auto, ale i na potężnie zbudowanego mężczyznę w wełnianym płaszczu, który wewnątrz rozmawiał z oficerem śledczym.
- To właściciel terenu. Mówi, że miał mnóstwo kłopotów w związku z sąsiedztwem tego milenijnego molocha, więc w ubiegłym tygodniu najął brygadę, żeby zrobiła tu porządek. Ściągnęli ciężki sprzęt na gąsienicach i nawet nie zauważyli, że odsłonili prowizoryczną mogiłę. Dopiero dziś o pierwszej w nocy...
Zatrzymali siÄ™ przy barierce, pokazali odznaki policjantowi, wpisali siÄ™ do formularza i dali nura pod żółtÄ… taÅ›mÄ… odÂgradzajÄ…cÄ… miejsce zbrodni.
- No wiÄ™c dziÅ› o pierwszej w nocy trzech chÅ‚opaków z puszÂkÄ… Evostiku* chciaÅ‚o siÄ™ zaszyć w krzakach nad rzekÄ… i natknÄ™li siÄ™ na zwÅ‚oki. SiedzÄ… teraz na posterunku. ZarzÄ…dzajÄ…ca pracami rozpoznawczymi powie nam wiÄ™cej, rozmawiaÅ‚a z nimi.
PeÅ‚niÄ…ca tÄ™ funkcjÄ™ sierżant Fiona Quinn, Å›wieżo po kursie Yardu, staÅ‚a przed oÅ›wietlonym wejÅ›ciem ruchomego laboraÂtorium i w biaÅ‚ym plastikowym fartuchu wyglÄ…daÅ‚a jak zjawa. Na ich widok Å›ciÄ…gnęła kaptur z gÅ‚owy.
- Jack, poznaj sierżant Quinn. - Maddox dokonaÅ‚ prezenÂtacji. - Fiona, to nasz nowy kolega, inspektor Jack Caffery.
Caffery podszedł bliżej i wyciągnął rękę.
- Miło mi.
- Mnie również, inspektorze. - Quinn z trzaskiem zdjęła gumową rękawicę i uścisnęła mu dłoń. - To pańska pierwsza sprawa?
-Â W specjalnej grupie dochodzeniowej, tak.
- ŻaÅ‚ujÄ™, że nie mam dla pana czegoÅ› przyjemniejszego. Tam widok nie jest najciekawszy. PowiedziaÅ‚abym, że caÅ‚kiem odrażajÄ…cy. CoÅ› rozpÅ‚ataÅ‚o czaszkÄ™ trupa, prawdopodobnie ciężki sprzÄ™t budowlany. Kobieta leży na wznak. – OdchyliÅ‚a siÄ™ do tyÅ‚u, rozrzuciÅ‚a rÄ™ce i otworzyÅ‚a szeroko usta, demonstruÂjÄ…c pozycjÄ™ zabitej. Nawet przy tym sÅ‚abym oÅ›wietleniu Caffery dojrzaÅ‚ amalgamatowe plomby w jej zÄ™bach trzonowych. - Od pasa w dół jest zagrzebana pod zwaliskiem betonowych odÅ‚amków, pogruchotanych krawężników i pÅ‚yt chodnikowych.
- Od dawna tam leży?
- Nie bardzo. Trudno powiedzieć. - NaciÄ…gnęła z powrotem rÄ™kawicÄ™ i podaÅ‚a Maddoxowi baweÅ‚nianÄ… maseczkÄ™ na twarz. - Na pewno mniej niż tydzieÅ„, ale i tak za dÅ‚ugo, żeby od razu Å›ciÄ…gać ekipÄ™ medycznÄ…. Chyba powinien pan zaczekać do rana z powiadomieniem patologa. Pewnie już po wstÄ™pnych oglÄ™dzinach skutków żerowania robactwa bÄ™dzie mógÅ‚ to doÂkÅ‚adniej ocenić. Poza tym jest częściowo zakryta, owiniÄ™ta starym pokrowcem na meble, a to powinno jeszcze bardziej uÅ‚atwić zadanie.
- Jest pani pewna, że będzie tu potrzebny patolog? - zapytał Caffery. - Podobno przeprowadzono autopsję zwłok.
-Â Zgadza siÄ™.
- I mimo wszystko chce pani, żeby obejrzał je specjalista?
- Tak - odparÅ‚a z kamiennym wyrazem twarzy. - Niech pan najpierw sam to zobaczy. Tu nie chodzi o autopsjÄ™ wykoÂnanÄ… przez zawodowca.
Maddox i Caffery wymienili zdziwione spojrzenia. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Jack skinął głową.
- Dobrze. Skoro tak... - Odchrząknął nerwowo, wziął od Quinn gumowe rękawice i maseczkę na twarz, po czym wetknął koniec krawata za koszulę. - Zatem chodźmy. Zobaczymy.
Mimo rÄ™kawiczek Caffery z nawyku wcisnÄ…Å‚ obie rÄ™ce do kieszeni. Sierżant oÅ›wietlaÅ‚a sobie drogÄ™ dużą latarkÄ…, ale w nierównym, porytym koleinami terenie chwilami traciÅ‚ jÄ… z oczu i od razu zaczynaÅ‚ czuć siÄ™ nieswojo. Fotograf skoÅ„czyÅ‚ już pracÄ™ i wróciÅ‚ do furgonetki, żeby skopiować cyfrowe zdjÄ™cia do komputera. W ciemnoÅ›ci mÄ™tnie wyróżniaÅ‚y siÄ™ kawaÅ‚ki fluorescencyjnej taÅ›my, Quinn pooznaczaÅ‚a niÄ… różne przedmioty leżące po obu stronach Å›cieżki, aby za dnia technicy je opisali i zabezpieczyli. WyÅ‚aniaÅ‚y siÄ™ z mgÅ‚y niczym natrÄ™tne zjawy - ledwie rozpoznawalne zielone butelki, pogiÄ™te puszki, jakiÅ› brudny Å‚achman mogÄ…cy być resztkami baweÅ‚nianej koÂszulki lub rÄ™cznika. DookoÅ‚a na dwadzieÅ›cia metrów i wyżej wznosiÅ‚y siÄ™ taÅ›mowe przenoÅ›niki i żurawie budowlane, mroczÂne i nieruchome, jak konstrukcje zamkniÄ™tego na zimÄ™ wesoÂÅ‚ego miasteczka.
Quinn zatrzymała się i podniosła rękę.
- Tam - wskazała Caffery'emu. - Widzi pan? Leży w ziemi.
-Â Gdzie?
- Widzi pan tÄ™ starÄ… beczkÄ™. - OmiotÅ‚a jÄ… promieniem Å›wiatÂÅ‚a latarki.
-Â Aha.
- I dalej na prawo dwa pręty zbrojeniowe?
-Â Tak.
- Jest między nimi. Jezu!
-Â Widzi pan?
-Â Tak - mruknÄ…Å‚ z ociÄ…ganiem. - Tak, widzÄ™.
To są zwłoki? W pierwszej chwili pomyślał, że to gruda piankowego tworzywa, takiego, jakie rozpyla się w aerozolu: bezkształtna, brudnożołta, połyskliwa bryła. Dopiero po chwili rozpoznał włosy i zęby, potem wyciągniętą rękę. Wreszcie, przekrzywiwszy na bok głowę, uzmysłowił sobie w pełni, co ma przed oczyma.
- Och, na miłość boską! - wychrypiał gardłowo Maddox. - Nie można jej tak zostawić. Ukryjcie zwłoki pod namiotem.
2Od chwili gdy sÅ‚oÅ„ce wstaÅ‚o i rozpÄ™dziÅ‚o porannÄ… mgÅ‚Ä™, wszyscy, którzy widzieli zwÅ‚oki w dziennym Å›wietle, zyskali pewność, że nie byÅ‚ to kawaÅ‚ studentów medycyny. Dyżurny patolog z centrali, Harsha Krishnamurthi, siedziaÅ‚ pod namioÂtem aż godzinÄ™. OsobiÅ›cie nadzorowaÅ‚ i instruowaÅ‚ ekipÄ™ zbieÂrajÄ…cÄ… odciski palców. Wreszcie okoÅ‚o poÅ‚udnia ciaÅ‚o zostaÅ‚o wydobyte spod zwałów gruzu.
Caffery odnalazÅ‚ Maddoxa na przednim siedzeniu sÅ‚użboÂwego forda.
-Â Wszystko w porzÄ…dku?
- Chyba nie mamy tu nic więcej do roboty, kolego. Od tej pory Krishnamurthi przejmuje dowodzenie.
- To jedź do domu i się prześpij.
- Ty też.
-Â Nie, ja zostanÄ™.
- Ty też, Jack. Jeśli stęskniłeś się za bezsennością, to i tak cię dopadnie za kilka dni. Możesz mi wierzyć.
- Dobra. - Caffery rozłożył ręce. - Jak rozkaz, to rozkaz.
- No właśnie. To rozkaz.
-Â I tak nie zasnÄ™.
- Wszystko jedno. Wracaj do domu. - Maddox wskazaÅ‚ starego poobijanego jaguara Jacka. - Jedź, połóż siÄ™ i przynajÂmniej udawaj, że Å›pisz.
Nawet w domu Caffery'emu nie dawaÅ‚o spokoju wspomnieÂnie brudnożółtego zmasakrowanego ciaÅ‚a pod biaÅ‚ym namioÂtem. W Å›wietle dnia kobieta wydawaÅ‚a siÄ™ bardziej realna niż w ciemnoÅ›ci. Pomalowane na bÅ‚Ä™kitno i poÅ‚amane paznokcie tkwiÅ‚y gÅ‚Ä™boko wbite w skórÄ™ opuchniÄ™tych dÅ‚oni.
Wziął prysznic i ogolił się. Na odbiciu w lustrze zobaczył ciemne kręgi pod oczami, będące wynikiem nocnej pracy nad rzeką. Wiedział, że na pewno nie zaśnie.
PromocjÄ™ otrzymaÅ‚ przed terminem, bo do Rejonowej SpeÂcjalnej Grupy Dochodzeniowej Å›ciÄ…gano mÅ‚odych, twardych i ambitnych oficerów Å›ledczych. Koledzy z mÅ‚odszych roczÂników zazdroÅ›cili mu, ale też i odczuwali satysfakcjÄ™, gdy jego druga sekcja przejęła dwumiesiÄ™czny dyżur. I oto już na samym poczÄ…tku musiaÅ‚a mu przypaść ta pierwsza, paskudna i Å›mierdzÄ…ca sprawa.
Służba przez siedem dni w tygodniu, po dwadzieścia cztery godziny na dobę, i tak oznaczała dla niego bezsenne noce. Nawet nie zdążył złapać oddechu, nim wpakował się po uszy. A przecież powinien być w najlepszej formie.
W dodatku sprawa wyglądała na zagmatwaną.
Obraz zaciemniało nie tylko miejsce znalezienia zwłok i brak świadków - w pierwszych promieniach słońca dojrzał na ciele ofiary czarne ślady od ukłuć igłą.
Poza tym sprawca zrobiÅ‚ coÅ› takiego z piersiami kobiety, o czym Caffery nawet baÅ‚ siÄ™ pomyÅ›leć w swojej czyÅ›ciutkiej, wyÅ‚ożonej biaÅ‚Ä… glazurÄ… Å‚azience. WytarÅ‚ mokre wÅ‚osy i poÂskakaÅ‚ na jednej nodze, żeby wytrzÄ…snąć wodÄ™ z uszu. PrzestaÅ„ wreszcie o tym myÅ›leć! Nie pozwól, żeby ta sprawa zmÄ…ciÅ‚a ci w gÅ‚owie! Maddox miaÅ‚ racjÄ™, musiaÅ‚ odpocząć.
Był w kuchni i nalewał sobie porcję Glenmorangie, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.
- To ja! - zawołała Veronica przez szczelinę na listy. - Zadzwoniłabym, ale zostawiłam telefon komórkowy w domu.
OtworzyÅ‚. MiaÅ‚a na sobie kremowy lniany żakiet i ciemne okulary od Armaniego zsuniÄ™te na czubek gÅ‚owy. Z obu rÄ…k zwieszaÅ‚y jej siÄ™ firmowe torby z butików Chelsea. ZaparÂkowaÅ‚a czerwonego, przypominajÄ…cego obÅ‚Ä… skrzynkÄ™ na listy opla tigrÄ™ w peÅ‚nym sÅ‚oÅ„cu, na wprost bramy wyjazdowej. W prawej dÅ‚oni trzymaÅ‚a klucz, jakby zamierzaÅ‚a wejść do domu nawet pod jego nieobecność.
- Cześć, skarbie. - Wyciągnęła głowę do całusa. Musnął ustami jej wargi. Poczuł smak szminki przemieszany z miętowym aromatem gumy do żucia.
- Mmm! - PrzytrzymaÅ‚a go za rÄ™kÄ™, odchyliÅ‚a siÄ™ i obrzuciÅ‚a taksujÄ…cym spojrzeniem nagi tors, dżinsy i bose stopy. PomaÂchaÅ‚a trzymanÄ… w lewej dÅ‚oni butelkÄ… whisky. - ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]