[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PETER F. HAMILTON
Gwiazda Pandory
EKSPEDYCJA
Tłumaczył:
Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału:
Pandora’s Star vol. 1
Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postacie, miejsca i zdarzenia powstały w wyobraźni autora i nie mają odniesienia do rzeczywistości.
Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych zdarzeń, miejsc i osób, żywych lub zmarłych, jest przypadkowe.
PROLOGMars przesłaniał większą część przestrzeni na zewnątrz „Ulyssesa", wielki sierp koloru brudnego imbiru, planeta, której nie udało się zostać prawdziwym światem. Mały, lodowato zimny, jałowy i pozbawiony atmosfery grał w Układzie Słonecznym rolę zimniejszej wersji piekła. Mimo to wywarł znaczny wpływ na ludzką historię; najpierw jako bóg był inspiracją dla wielu pokoleń wojowników, potem stał się celem niezliczonych marzycieli.
Ale dla kapitana pilota NASA Wilsona Kime'a stanowił teraz stały ląd. Dwieście kilometrów za wąską, łukowato wyprofilowaną szybą kabiny lądownika Wilson dostrzegał ciemną szramę Valles Marineris. W dzieciństwie często oglądał technofantazje grupy Aries Underground, zachwycając się wizją spienionej wody, która pewnego dnia, w nieokreślonej przyszłości, znowu popłynie tym ogromnym wąwozem, uwolniona przez ludzką pomysłowość z uwięzionego pod rdzawą pustynią lodu. Dzisiaj - pierwszy człowiek w dziejach - postawi stopę w wypełnionych pyłem kraterach, które oglądał na tysiącach zdjęć satelitarnych, a legendarny, drobny, czerwony piasek spłynie mu między urękawicznionymi palcami. Ten dzień zapisze się wielkimi zgłoskami w historii.
Wilson odruchowo rozpoczął ćwiczenie oddechowe, które miało uspokoić mu serce, zanim świadomość tego, co ma się wydarzyć, zdąży wpłynąć na jego metabolizm. W żadnym wypadku nie pozwoli, żeby cholerni medyczni biurokraci z Houston zakwestionowali jego zdolność pilotowania lądownika. Służył osiem lat w USAF, uczestniczył w dwóch misjach bojowych w ramach operacji „Zapewnić pokój", stacjonując w Japonii. Potem było dziewięć lat w NASA. Czekał długo i poświęcił bardzo wiele: stracił pierwszą żonę, totalnie zraził do siebie dziecko. Wieczne szkolenia w wirtualu, konferencje prasowe, ogłupiające objazdy po fabrykach, służące public relations - wytrzymał to wszystko dla tej jednej chwili w tym najświętszym z miejsc. Mars. Nareszcie!
- Inicjuję pomiar odległości z kontrolą w czasie rzeczywistym - oznajmił autopilotowi. Kolorowe linie holograficznego obrazu widocznego na oknie zaczęły się zmieniać. Wilson jednym okiem spojrzał na zegar: osiem minut. - Oczyszczam system BGA i tunel łączący statki. - Lewą ręką dotknął przełączników na konsoli i zapaliły się maleńkie diody LED. Niektórych czynności NASA nigdy by nie powierzyła programom aktywowanym głosem. - Uruchamiam dyszę nienapędową. Czekam na potwierdzenie sekwencji odłączania od statku bazy.
- Zrozumiałam, „Eagle II" - rozległ się w słuchawkach głos Nancy Kressmire. - Analiza telemetryczna potwierdza pełną sprawność lądownika. Systemy napędzające statku bazy gotowe do odłączenia.
- Potwierdzam - odpowiedział kapitanowi „Ulyssesa". W szybie rozbłysły turkusowe i szmaragdowe pajęczyny informujące o stanie systemów zasilania lądownika. Ich ostre barwy dziwnie się kłóciły z pastelową bladością mroźnego marsjańskiego krajobrazu. - Przełączam zasilanie na ogniwa wewnętrzne. Mam siedem zielonych światełek dla operacji odłączenia. Wciągam tunel-śluzę.
Gdy tunel wsunął się w głąb kadłuba wahadłowca, maleńką kabinę wypełnił przeraźliwie głośny metaliczny szczęk. Nawet Wilson wzdrygnął się, słysząc te natarczywe dźwięki, mimo że znał konstrukcję promu lepiej niż jego projektanci.
- Panie komandorze? - Odezwał się. Zgodnie z procedurą NASA, z chwilą odłączenia od statku bazy lądownik stawał się niezależną jednostką, a Wilson nie był najstarszy stopniem na jego pokładzie.
- „Eagle II" należy do pana, kapitanie - oświadczył komandor Dylan Lewis. - Ruszajmy na dół, gdy tylko będziemy gotowi.
- Dziękuję, komandorze - odparł Wilson, świetnie zdając sobie sprawę z obecności kamery zamontowanej w tylnej ścianie kabiny. - Za siedem minut ukończymy procedurę odłączania.
Wyczuwał podniecenie piątki siedzących za nim pasażerów. Wszyscy byli znakomitymi fachowcami, astronautami tak doświadczonymi, że rutyna wylewała im się przez dziurki w nosie. Mimo to w tej chwili nie panowali nad sobą lepiej niż banda dzieciaków wybierających się na pierwszą wycieczkę na plażę.
Autopilot wykonał resztę sekwencji odłączania. Wilson odczytywał z listy kolejne polecenia, ściśle przestrzegając wywodzącej się jeszcze z czasów Mercurego 7 tradycji nakazującej uparcie udawać, że astronauci to coś więcej niż tylko worki balastu. Dokładnie po siedmiu minutach kołki łączące schowały się i Wilson odpalił silniki manewrowe, łagodnie odsuwając „Eagle II" od „Ulyssesa". Tym razem nie mógł już zrobić nic, by uspokoić walenie serca.
Kiedy się oddalili, „Ulysses" stał się w całości widoczny za oknem. Wilson uśmiechnął się radośnie na jego widok. Międzyplanetarny statek był jedyny w swoim rodzaju: niezgrabny zestaw cylindrycznych modułów, zbiorników i dźwigarów tworzących kolistą konstrukcję o średnicy dwustu metrów. Z jego obwodu wysuwały się długie, czarne płyty baterii słonecznych, przypominające plastikowe płatki kwiatu, poruszające się w ślad za słońcem. Kilka przedziałów mieszkalnych pomalowano w amerykańskie barwy narodowe. Wyglądało to nieprawdopodobnie jaskrawo na tle srebrnobiałej izolacji termicznej pokrywającej każdy centymetr powierzchni. W samym środku statku, otoczona szerokim, pofałdowanym wachlarzem srebrzystych paneli promienników ciepła, znajdowała się sześciokątna komora reaktora termojądrowego, który umożliwił im dotarcie na Marsa w dziesięć tygodni, nieustannie zaopatrując w energię silniki plazmowe. To był najmniejszy tego typu reaktor, jaki dotąd zbudowano; niezbity dowód amerykańskiej przewagi w dziedzinie technologii. W Europie nie ukończono jeszcze budowy pierwszej pary komercyjnych reaktorów naziemnych, natomiast w USA oddano już do użytku pięć i trwały prace przy następnych piętnastu. Europejczycy z pewnością też nie mieli niczego, co mogłoby się równać z zaawansowanym generatorem „Ulyssesa".
„Niech to szlag, niektóre rzeczy nadal nam wychodzą" - pomyślał z dumą Wilson, gdy błyszczący konglomerat kosmicznego sprzętu znikał w wiecznej nocy. Minie dziesięć lat, nim FESA zdoła zorganizować lot na Marsa. Do tego czasu NASA zamierzała zbudować już samowystarczalną bazę na lodowatych piaskach Arabia Terra. Miał nadzieję, że wtedy agencja będzie już przechwytywać planetoidy, a nawet wyśle wyprawę w okolice Jowisza.
„Nie jestem za stary, by wziąć udział w którejś z tych misji. Będą potrzebowali doświadczonych dowódców" - rozmyślał.
W jego głowie pojawił się maleńki cień zazdrości na myśl o tym, co nadejdzie w niedalekiej przyszłości, o cudownych wydarzeniach, których harmonogram i budżet mogły sprawić, że znajdą się tuż poza jego zasięgiem. Europejczycy mogli sobie pozwolić na czekanie. Kilka ostatnich administracji Stanów Zjednoczonych pozostawało pod dominującym wpływem prawicy religijnej i powstrzymało wszystkie badania genetyczne nad komórkami macierzystymi, natomiast rząd federalny w Brukseli cały czas ładował fundusze w studia nad biogeniką, co przyniosło spektakularne rezultaty. Teraz, gdy z piekielnie drogiej procedury usunięto już wszelkie usterki, rozpoczęto rejuwenację ludzi. Pierwszy pacjent, Jeff Baker, zmarł u szczytu medialnego szału, ale podczas siedmiu następnych lat odnotowano osiemnaście sukcesów.
Kosmos i życie. Te rozbieżne pola zainteresowań bardzo dużo mówiły o tym, jak kultury dwóch wielkich bloków zachodniej cywilizacji oddaliły się od siebie w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Ostatnio jednak rodacy Wilsona zaczęli zmieniać podejście do inżynierii genetycznej. Krążyły już miejskie legendy o tym, że kliniki w Azji i na Karaibach oferują multimiliarderom terapię rejuwenacyjną. Natomiast Federacja Europejska po raz kolejny próbowała doścignąć Amerykę w kosmosie, koniecznie chcąc dowieść światu, że przoduje we wszystkich dziedzinach. Na Ziemi nadal istniały ostre podziały polityczne i Wilson raczej się cieszył na myśl, że dwa bloki ponownie zbliżą się do siebie. Oczywiście, najpierw Amerykanie musieli wylądować na Marsie.
- Początek zejścia z orbity za trzy minuty - oznajmił autopilot „Eagle II".
- Gotowy - odparł Wilson. Sprawdził odruchowo stan paliwa, po czym przeszedł do procedury uruchamiania silnika głównego.
Trzy napędzane hipergolem rakiety z tyłu małego wahadłowca włączyły się na sto sekund, spychając ich z orbity na trajektorię wejścia w atmosferę. Potem przyszła kolej na manewr hamowania, trwający z górą dziewięćdziesiąt minut. Rzadkie marsjańskie powietrze omywało małe, trójkątne skrzydła stateczku, zmniejszając jego prędkość. W ciągu ostatnich piętnastu minut tępo zakończony nos „Eagle II" lśnił słabiutkim, różowym blaskiem. Tylko to świadczyło, jak potężnie oddziałuje na kadłub pruta z wielką prędkością atmosfera. Lot był niewiarygodnie gładki, przyciąganie rosło stopniowo, w miarę jak zbliżali się do usianej kraterami powierzchni Arabia Terra.
Na wysokości sześciu kilometrów Wilson uaktywnił skrzydła o zmiennej geometrii, które rozłożyły się szeroko, by uzyskać jak największą siłę nośną w rzadkiej, zimnej atmosferze. Ich maksymalna rozpiętość wynosiła całe sto metrów, wystarczająco wiele, by „Eagle II" mógł w razie potrzeby szybować. Potem włączył się silnik turboodrzutowy, popychając ich łagodnie naprzód ze stałą prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W oddali pojawiła się zachodnia krawędź potężnego krateru Schiaparelli, kolista ściana wznosząca się nad kamienistym gruntem, niczym zerodowany łańcuch górski.
- Miejsce lądowania w polu widzenia - zameldował Wilson. Na oknie pojawiły się zielone i niebieskie sinusoidy. Radar zaczął wyświetlać trójwymiarową mapę skał i rozpadlin, niemal w stu procentach zgadzającą się z obrazem widocznym gołym okiem.
- „Eagle II", przegląd systemów potwierdza, że jesteś gotowy do lądowania - odezwała się kontrola lotu. - Życzymy szczęścia. Macie tu sporą widownię.
- Dziękuję - odparł uprzejmie komandor Lewis. - Z niecierpliwością czekamy na lądowanie. Mam nadzieję, że Wilson posadzi nas gładko.
Miną cztery minuty, zanim ktokolwiek na Ziemi usłyszy jego słowa. Do tego czasu powinni już wylądować.
- Kontakt z sygnalizatorami lądowników towarowych ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]