[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Scoot Alicia

 

 

Harlequin Orchidea 14

 

 

Mężczyzna z przeszłością

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Ray Bands mógłby liczyć kolejne dni ilością pogniecionych torebek po precelkach i pustych puszek po niskokalorycznych napojach. Mnóstwo tych opakowań walało się na metalowej podłodze furgonetki z aparaturą podsłuchową. Pierwszego dnia pomyślał o przyniesieniu kosza na śmieci, ale zaraz porzucił ten pomysł. Teraz brodził po szeleszczącym, pokrytym solą celofanie i nawet tego nie zauważał. Zresztą furgonetka i tak nie należała do niego. A w jego pracy schludność nie miała znaczenia.

Ważne były rezultaty.

Jeszcze raz się przeciągnął, prostując ramiona, pogimnastykował swoją starą, trzeszczącą szyję i poprawił słuchawki. Ekrany nadal były ciemne, a duże rolki taśm tkwiły w bezruchu, gotowe do nagrywania, gdyby aparatura zarejestrowała jakiś dźwięk. Nic się jednak nie działo. Ray oparł stopy o puste kartonowe pudło, otworzył nową torebkę beztłuszczowych precelków i utkwił w nich ponure spojrzenie. Wolałby złociste, smażone frytki.

Ray wychował się w czasach, gdy żywność była po prostu żywnością, a człowiek cieszył się, że ma co jeść. Nie istniało żadne beztłuszczowe to czy tamto. Pół wieku temu nikt by nie uwierzył, że jedzenie zawierające o wiele mniej wszystkiego - mniej tłuszczu, mniej soli, mniej cholesterolu oraz - na Boga - mniej smaku - może kosztować więcej. To przechodziło ludzkie pojęcie.

W zeszłym roku Ray poznał Melissę, wyszczekaną nauczycielkę aerobiku - amatorkę płatków owsianych z mlekiem, miodem i owocami. Miała o kilkadziesiąt lat mniej niż on i była taka piękna, że na jej widok z wrażenia zaniemówił. Przekonała go do konsumpcji chrupek z dmuchanego ryżu, chudego mięsa i surowych warzyw. Rzucił palenie. Przestał pić piwo. Zapisał się do klubu odnowy biologicznej, gdzie młode kuszące ciała prężyły się przed lustrzaną ścianą tak bezwstydnie, że nie wiedział, gdzie podziać oczy.

W nocy budził się czasem, żeby popatrzeć na śpiącą Melissę.

Wyglądała tak ślicznie! Jej ciemne, lśniące włosy otaczały bladą, eteryczną twarz. Patrzył na nią i zastanawiał się, co taka słodka dziewczyna robi z takim starym dziadem jak on. Nawet przemknęła mu myśl, czy czasem Melissa nie jest z KGB. Te czasy jednak należały do przeszłości. Skończyły się misje jak z filmów o Jamesie Bondzie. Złe imperium już nikomu nie zagrażało. Przeżył tę epokę i nie doświadczył nawet połowy atrakcji, których się spodziewał. Do licha, za cztery lata przechodził na emeryturę, i właśnie odebrano mu aktualną sprawę. Teraz miał podsłuchiwać bankiera z Wall Street, który ostatnio pracował tylko wtedy, kiedy chciał.

Jak na życzenie, ekrany nagle ożyły. Na ich ciemnym tle pojawiły się jasne, faliste linie o zróżnicowanym apogeum, uzależnionym od natężenia odbieranego dźwięku. Brandon Ferringer w końcu się obudził w swoim apartamencie na Manhattanie.

Rayowi powiedziano niewiele o obiekcie inwigilacji. Ferringer zaliczał się do kategorii bajecznie bogatych poszukiwaczy mocnych wrażeń. Przed czterema laty został wdowcem. Od tego czasu nieustannie jeździł po świecie, zawzięcie szukając przygód lub śmierci - w zależności od tego, jak na to popatrzeć. Właśnie wrócił z Nepalu. Ta eskapada chyba dała się Ferringerowi mocno we znaki, ponieważ spał przez pięć dni i nocy. Najwyraźniej przed chwilą wstał. Ray wreszcie usłyszał odgłosy krzątaniny.

Wyregulował odbiór i wlepił wzrok w cztery główne ekrany.

Mikrofon zainstalowany w łazience zarejestrował szum włączonego prysznica, a następnie charakterystyczne szuranie. Ktoś wycierał ciało ręcznikiem. Po chwili przeszedł przez hol i mikrofon z kuchni przekazał wycie młynka do kawy.

Włączono też telefon komórkowy Brandona. Rolki z taśmami drgnęły i zaczęły się obracać. Aparatura oczywiście nagrywała połączenie. W mieszkaniu Ferringera jeszcze nie podłączono regularnej linii. Rayowi było to bardzo na rękę. Pluskwa w klasycznym aparacie czasem wywoływała zakłócenia lub ciche, miarowe trzaskanie. Każdy głupi wiedział, co to oznacza, i podsłuch tracił sens. Natomiast telefony komórkowe nie stwarzały żadnych problemów. Nie wymagały instalowania pluskwy. Wystarczyło znać konkretną częstotliwość. Ferringer już kiedyś musiał być inwigilowany - akta zawierały częstotliwość, numer seryjny i osobisty numer identyfikacyjny jego „komórki".

Sygnał chwilami zanikał. Odbiór z wysokich pięter nie zawsze bywał najlepszy - przeszkadzało za dużo stalowych dźwigarów. W końcu po drugiej stronie ktoś podniósł słuchawkę.

- Zakład pogrzebowy C.J. Nikt nie zadba o waszego nieboszczyka tak jak my.

- Cześć, C.J. - powiedział Brandon.

- Mój Boże! - W głosie drugiego mężczyzny zabrzmiało zdumienie.

Ray zmarszczył brwi i ze stosu pustych celofanowych torebek po preclach wygrzebał teczkę z aktami Ferringera. Kim, u licha, był ten C.J. i dlaczego Ferringer dzwonił do przedsiębiorcy pogrzebowego? Ray przerzucił kilka kartek i rozwiązał zagadkę. W teczce znajdowała się informacja na temat rodziny Ferringera. Miał dwoje przyrodniego rodzeństwa - Maggie Ferringer i C.J. MacNamarę. Ojcem całej trójki był Maksymilian Ferringer, który zginął w katastrofie samolotowej w Indonezji w 1972 roku. Ciała Maksymiliana Ferringera nigdy nie odnaleziono.

C.J. MacNamara wstąpił do piechoty morskiej i służył w oddziale zwiadowczym. Obecnie mieszkał w Sedonie w stanie Arizona. Prowadził tam bar i pracował na pół etatu jako tak zwany funkcjonariusz do spraw poręczeń.

Ray prychnął z pogardą. Łowcy nagród byli najwyżej bandą ambitnych szczeniaków, którym nie udało się zostać policjantami. Sami nieudacznicy, bez żadnego wyjątku. Przy czym czarno-białe zdjęcie sugerowało, że ten MacNamara prawdopodobnie nieźle radził sobie z paniami.

- Rany kota, nie wierzę własnym uszom - w końcu odezwał się C.J. - Ile to już - cztery, pięć miesięcy? Jak się miewasz, Brandon, i gdzie, u licha, się podziewałeś?

- Wchodziłem na Everest.

- Na tę górę? O kurczę, Brandon. Ludzie giną na Evereście.

- Ja nie zginąłem.

- Widocznie głupi nadal mają szczęście.

- Wiesz o tym z własnego doświadczenia. - Co u ciebie, C.J.? I jak tam Tamara?

W aktach podano, że Tamara Allistair jest sekretarzem prasowym i aktualnie mieszka z MacNamarą. Dodatkowa uwaga brzmiała: Patrz: akta senatora Brennana. Ray nie miał pojęcia, co to oznacza.

- U nas wszystko w porządku. Tamara niedawno otworzyła w Sedonie sklep. Sprzedaż wygląda obiecująco. Wyznaczyliśmy już datę ślubu. Pobieramy się we wrześniu. Przypuszczam, że nie będzie cię wtedy na półkuli północnej.

- Mylisz się. Prawdę mówiąc, zamierzam następne sześć miesięcy spędzić w Oregonie. Dostałem angaż na strażaka.

- Co takiego?! - Ray zawtórował C.J., zdumiony podobnie jak on.

- Nasz ojciec podarował Maggie medalion - cicho powiedział Brandon. - Mówiła ci kiedyś o tym? W środku znajdowało się zdjęcie pięknej kobiety. Nie była żadną z naszych matek.

- To ciekawe, ale jaki to ma związek z Oregonem?

- Ja... a właściwie Julia... odkryła również, że Maks był w spółce z dwoma partnerami - Alem Simmonsem i Budem Irvingiem. Lydia twierdzi, że zaprzyjaźnili się jeszcze w średniej szkole w Tillamook. Po maturze wspólnie założyli firmę. Nigdy nie została rozwiązana. Świadczą o tym dokumenty Izby Handlowej. Pewnie o tym nie wiedziałeś?

- Maksymilian i spółka? Daj spokój, Brandon. Ten facet nigdy nawet nie wysyłał pocztówek do swoich żon i dzieci. Uważasz, że byłby w stanie z kimś współpracować?

- Al Simmons zniknął w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku - kontynuował Brandon. - Trafiłem jednak na ślad Buda Irvinga. Mieszka w Beaverville, w stanie Oregon.

- Hmm... Co rozumiesz przez to, że Simmons zniknął?

- Po tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku rozpłynął się we mgle. Nie płaci podatków, nie odnawia prawa jazdy, nie korzysta z kart kredytowych, nie ma kont w bankach. Nikt nie wystawił też świadectwa jego zgonu. Zupełnie, jak gdyby w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku Al Simmons przestał istnieć.

- Zastanawiające. Takie zniknięcie na ogół oznacza dziwne sprawy.

- Też tak myślę.

- Słuchaj, Brandon... - C.J. westchnął głośno. W przeszłości ten temat musiał być omawiany wielokrotnie, ponieważ Brandon nie pozwolił bratu dokończyć.

- Twoim zdaniem to zbyt niebezpieczne.

- Oczywiście.

- Uważasz, że skoro Maks nie żyje od dwudziestu pięciu lat, to teraz nie ma sensu tego wszystkiego rozgrzebywać?

- Właśnie - przyznał C.J. - Nie wywołuj wilka z lasu.

- Nie wydaje ci się dziwne, C.J., że dwaj członkowie trzyosobowej spółki wyparowali jak kamfora? Jeden w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym, drugi dwa lata później? Osobiście widziałem to miejsce w Indonezji, gdzie rozbił się samolot Maksa. Odnalezienie jego ciała nie powinno było nastręczać żadnych trudności. Coś mi tu nie gra. Czuję, że Bud Irving z Oregonu może wyjaśnić to i owo.

C.J. milczał.

- Muszę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi - dodał Brandon.

- Bracie, ta sprawa to nie przelewki. Miałem telefony z pogróżkami. Ten ktoś mówił o Maksie. A ty...

- A ja może z tego powodu straciłem żonę.

- Przecież oficjalnie stwierdzono, że zastrzelił ją jakiś rabuś.

- Badała przeszłość Maksa, żeby uzupełnić dane dotyczące mojego drzewa genealogicznego, a zaraz potem ją zabito. Niech mnie szlag, jeśli to był rabuś!

- Nie masz żadnej pewności...

- Ty też nie, C.J.! - ryknął Brandon.

Coś takiego. Ray był pod wrażeniem. MacNamara służył w piechocie morskiej, a jej żołnierze mieli wybuchowy temperament. Ray nigdy by jednak nie przypuszczał, że to wymuskany bankier z Wall Street mo że zareagować aż tak emocjonalnie. Widocznie Brandon odziedziczył więcej genów Maksymiliana, niż obaj bracia mogli przypuszczać.

Jabłko rzeczywiście nigdy nie pada daleko od jabłoni.

A Maksymilian, zwany Kameleonem był człowiekiem o nieprzeciętnej osobowości.

Teraz obaj jego synowie oddychali głęboko, żeby zapanować nad nerwami, które ich poniosły.

- Pojadę tam z tobą - zaproponował C.J.

- Nie, ty masz Tamarę. Nie mogę narażać waszej przyszłości.

- We dwóch byłoby łatwiej...

- Zadzwonię do ciebie, jeśli wyłonią się jakieś trudności. Wyślij mi zaproszenie na ślub na adres Lydii, dobrze? Moje gratulacje, C.J. Życzę wam szczęścia.

- Brandon... - C J. był najwyraźniej niezadowolony z obrotu sprawy. Westchnął ciężko. - Bądź ostrożny, braciszku. Chcę, żebyś przyjechał na mój ślub. Ma być równie radosną okazją jak twoje wesele.

- Tak, to był cudowny dzień... - w zamyśleniu przyznał Brandon. - Wasz ślub też będzie wspaniały, C.J. Na pewno.

Odłożył słuchawkę, zanim brat zdążył odpowiedzieć.

Telefon komórkowy nie został powtórnie włączony. Cisza w mieszkaniu panowała tak długo, że Ray prawie wpadł w panikę. Przypomniał sobie jednak przebieg rozmowy i zaraz się uspokoił. Brandon Ferringer prawdopodobnie stał teraz przy oknie ekskluzywnego apartamentu. Patrzył na wspaniały Central

Park, lecz widział tylko swoją żonę Julię w białej, ślubnej sukni.

Oczy Raya odrobinę zwilgotniały. Jezu, staję się ckliwym starym dziadem, pomyślał, ale natychmiast wyobraził sobie Melissę w białych koronkach. Czyż nie byłaby zachwycająca? Co by zrobił, gdyby ją spotkało coś złego?

Potrząsnął głową, sfrustrowany kierunkiem, w którym pobiegły jego myśli. Dobrze wiedział, że tacy jak on nie miewają życia rodzinnego. A Melissa zasługuje na znacznie lepszy los.

Zdjął słuchawki, wyszukał telefon podłączony do zwykłej linii i z pamięci wystukał kolejne cyfry. W jego pracy nigdy nie zapisywało się numerów, adresów, nazwisk ani poleceń. Jeśli ktoś coś zapomniał, to ponosił przykre konsekwencje.

- Obiekt w ruchu - zameldował bez żadnych wstępów.

- Szczegóły.

Ray powtórzył rozmowę. Mężczyzna po drugiej stronie milczał. Ray nie był pewien, kim tamten jest. Dysponował odpowiednim pełnomocnictwem i znał hasła. Reszta nie miała dla Raya znaczenia.

- Masz go śledzić - polecił mężczyzna. - Nie spuszczaj go z oka. Jeśli dotrze zbyt blisko, zabij go.

- Tak jest. - Znów trzeba ruszyć w drogę. Melissa nie będzie tym zachwycona, ale co mógł na to poradzić? „Jestem handlowcem, kochanie. Muszę podróżować. Ale nie martw się. Zostały mi tylko cztery lata do emerytury. Głupie cztery lata".

- To ma wyglądać na wypadek. Bardzo przekonujący. Nie chcemy, żeby włączył się MacNamara.

No tak, MacNamara. Były żołnierz piechoty morskiej, oddział zwiadowczy. Rzeczywiście lepiej nie prowokować go do działania.

- W porządku.

- Dzwoń tylko wtedy, gdyby coś się zmieniło. Im mniej kontaktów, tym lepiej.

- Jasne. - Ray przerwał połączenie. Nie musiał się silić na takie grzeczności, jak „do widzenia". Włożył słuchawki. Nie usłyszał żadnego dźwięku. Ferringer pewnie nadal wyglądał przez okno. Czy tak bardzo tęsknił za Julią? A może raczej myślał o ojcu i o przeszłości, spowitej mgłą tajemnicy?

Niektóre sprawy nie powinny ujrzeć światła dziennego, Ferringer. Nawet po tylu latach.

Ray znów oparł nogi o pudło i zaczął opracowywać strategię.

Otwierając torebkę z precelkami, zastanawiał się, który z „wypadków" byłby najbardziej odpowiedni. Śmierć na autostradzie zawsze budziła podejrzenia. Bardziej prawdopodobnie wyglądało majstrowanie przy uszkodzonych instalacjach lub urządzeniach. W grę wchodził jeszcze pożar lub porażenie prądem. I jedno, i drugie łatwe do zrealizowania. Ewentualnie zepchnięcie w przepaść. Zawsze stuprocentowo skuteczne.

Ray nadgryzł twardy jak kamień precel i omal nie złamał na nim zęba. Stanowczo wolał ziemniaczane frytki.

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Pracownica agencji obrotu nieruchomościami dokładnie wyjaśniła Brandonowi, jak dojechać do rancza Lady Luck. Mimo to trafił tam dopiero przy trzeciej próbie. Za pierwszym razem uznał, że wąska, piaszczysta droga odchodząca od szosy to zapomniana leśna ścieżka. Minął ją i po przejechaniu ośmiu kilometrów zawrócił. Beaverville w stanie Oregon nie było aż takie duże. Centrum składało się z sześciu budynków o szarych, podniszczonych fasadach. Gdyby nie nowoczesny dom ze złocistego drewna, zbudowany na rogu, można by uznać je za skansen.

Nowy budynek okazał się sklepem z paszą dla bydła. Zarówno frontowy ganek, jak i znajdujące się na tyłach rampy były zawalone wielkimi, płóciennymi worami z ziarnem. Obok mieścił się mały sklepik z artykułami spożywczymi. „Obsłużyliśmy już dwudziestu sześciu klientów" -żartobliwie głosił jego zakurzony szyld. Po drugiej stronie magazynu z paszą Brandon zobaczył sklep myśliwski. Na wystawie pysznił się tuzin błyszczących strzelb. Ilość leżących obok pudełek z nabojami wprawiłaby w ekstazę Stowarzyszenie Właścicieli Broni Palnej. Ze strzelbami sąsiadował wiekowy bar o nazwie Whiskey Jack's. „My obsłużyliśmy sto sześćdziesiąt osób" - chlubił się jego szyld.

Brandon ruszył szosą numer 26. Co chwila omiatał wzrokiem pobocze, aby nie przegapić tablicy z nazwą rancza.

Wyobrażał sobie, jak ta okolica będzie wyglądać za jakieś dwa tygodnie. Rozległe pustkowie pokryje się gęstą, stepową trawą i różowymi kwiatami naparstnicy, choć na horyzoncie majestatyczne góry zachowają swoje śnieżne czapy. Teraz jednak pejzaż nie mógł się podobać. O jego ponurym charakterze decydowały szare kopy suchej jak pieprz bylicy i ledwie widoczne kiełki trawy wschodzące z czerwonawego gruntu. Jedno uderzenie pioruna i wszystko stanie w płomieniach. Ściana ognia sięgnie na wysokość kilkudziesięciu metrów i z hukiem przypominającym ryk odrzutowca będzie się przesuwać sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Jelenie rozpoczną szaleńczą ucieczkę, lecz tylko niektóre ujdą z życiem. Stuletnie dęby spalą się prawie doszczętnie, a pozostałe po nich pniaki będą się kopcić aż do połowy listopada.

Brandon wciąż miał takie sceny przed oczami. Pamiętał piekielny żar, zapach, potworny hałas, krwistoczerwone słońce i pragnienie, którego nie sposób ugasić. A także nabożny strach przed tym, do czego zdolna jest natura.

Znów znalazł się w środku miasteczka. Skrzywił się i zawrócił. „Ranczo Lady Luck znajduje się tuż przy szosie" - zapewniała agentka. „To jedyne ranczo w okolicy. Proszę wypatrywać tablicy. Nie można jej nie zauważyć".

- Nie można jej nie zauważyć - zamruczał urągliwie. - Akurat. - Korciło go, żeby wrócić do agencji i zwymyślać jej właścicielkę.

Z prawej strony znów zamajaczył zjazd w coś, co można było uznać za drogę. Brandon gwałtownie nadepnął pedał hamulca i samochód zatrzymał się z piskiem opon. Pomiędzy gałęziami jednego z bardziej okazałych krzaków tkwił kawałek deski. Powiedzmy, że była to tablica.

Wygramolił się z auta, gniewnie zacisnął wargi i podszedł do krzaka. Owszem, kryła się za nim tablica z napisem „Ranczo Lady Luck".

- Twoja mamusia musiała być kaktusem - poinformował krzak. Sięgnął po tablicę i nabił ją na ogrodzenie z drutu kolczastego. Wrócił do wynajętego gruchota i pojechał w prawo. Pojazd podskakiwał na wybojach, a Brandon miał wrażenie, że za chwilę rozleci się na kawałki.

Poprzysiągł sobie, że jeśli tylko odnajdzie ranczo, to dużo czasu upłynie, zanim znowu wsiądzie do samochodu.

Kręta droga prowadziła coraz bardziej pod górę. Wyżej, wbrew oczekiwaniom, nie rosły mizerne krzaki, lecz gęsty sosnowy zagajnik. Jechało się w nim prawie jak w tunelu, ponieważ gałęzie skutecznie blokowały światło przymglonego słońca. Nagle drzewa się skończyły i Brandon zobaczył ranczo.

Na kolistym, wysypanym żużlem podjeździe stała stara półciężarówka, czerwona bardziej od rdzy niż lakieru. Mały drewniany dom z zakurzonym gankiem miał dach lekko zaklęśnięty z jednej strony. Pokrywała go graba warstwa sosnowych szpilek i mchu. Komin najwyraźniej zaczynał się rozpadać. Frontowe drzwi zestarzały się inaczej niż reszta elementów -były nowsze, ale już spaczyły się w okolicy zawiasów. Wszystko niewątpliwie wymagało napraw, a pobliskie stajnie wyglądały niewiele lepiej.

Jednak w kwadratowych oknach wesoło falowały ładne zasłonki w niebiesko-białą kratkę. Wokół ganku stały duże donice, w których rosły czerwone, różowe i żółte tulipany. Na poręczy schły dwie końskie derki w jaskrawych kolorach, a na oparciu mocno używanego bujaka wisiała gruba, niebiesko-żółta kołdra.

Brandon wysiadł z samochodu. Nigdzie nie było widać właścicieli, ale nie wiadomo skąd pojawił się pręgowany rudy kot.

Mruczał i ocierał się o nogi nowo przybyłego, chodząc wokół nich wciąż tą samą trasą w kształcie ósemki. W końcu Brandon przykucnął i podrapał kocura za uchem.

- Wiesz, gdzie mógłbym znaleźć Victorie Meese? - spytał kota. Ciągle nie dysponował innym kandydatem do rozmowy.

Rudzielec znów zamruczał i na moment przymknął mądre, złociste oczy. C.J. miał kiedyś ukochanego rudawego kota, który wabił się Speedy.

- Może wynajmiesz mi pokój? - nie dawał za wygraną Brandon. - Będę ci kupował najlepszą żywność dla kotów, a twoje pudełko wyłożę pociętymi dolarami. Czemu nie? I tak nie wpadłem na pomysł, jak się ich pozbyć w lepszy sposób.

Kocur nie był idiotą. Przylgnął do nogi Brandona i miauczeniem wyraził pełną aprobatę.

- Wielki, uparty... - Czyjś melodyjny głos gniewnie wyrecytował serię mało pochlebnych określeń. Brandon natychmiast się podniósł i wzrokiem poszukał tej zdenerwowanej osoby.

- No, rusz się wreszcie. Tutaj, do kąta. Ty wstrętny skurczybyku... Powinnam im pozwolić przerobić cię na klej!

Idąc za głosem, Brandon wszedł do stajni. Za rzędem pustych przegród znajdowało się stanowisko paszowe. Właśnie tam smukła blondynka w zakurzonych dżinsach i podartej kraciastej koszuli zmagała się z ważącym pół tony wałachem. Chyba przegrywała. Najwyraźniej chciała zmusić ogromnego siwka, żeby wycofał się na krytą arenę przylegającą do stajni. Natomiast siwek najwyraźniej nie zamierzał tego zrobić.

- Pomóc pani! - zawołał Brandon. Zerknęła na niego przelotnie.

- Nie. Doc nie lubi obcych. Wystarczy, że pan się ruszy, a on stratuje nas oboje.

Brandon popatrzył na cztery twarde kopyta wielkości salaterek i został na swoim miejscu. Natomiast kobieta mocno chwyciła lejce i zmusiła konia do opuszczenia łba.

- Słuchaj no, dosyć tych harców - powiedziała stanowczo. - Masz cofnąć swój wielki tyłek, i to już - poleciła tonem gwarantującym natychmiastowe posłuszeństwo u małych dzieci i głupawych zwierząt.

Dla większego efektu oparła się o bark konia i zaczęła go popychać. Jej długie, równo obcięte jasne włosy, w których było pełno słomy, spłynęły do przodu. Zaciśnięte na lejcach ciemne, szczupłe dłonie miały krótkie, brudne paznokcie, a nagie przedramiona sprawiały wrażenie silnych. Brandon z uznaniem patrzył na blondynkę i oceniał jej wygląd. Wysportowana sylwetka. Zgrabne nogi. Niewątpliwie bardzo sprawna kobieta. A także atrakcyjna.

Wytężając wszystkie siły, wepchnęła siwka na arenę i triumfalnie zatrzasnęła drzwiczki. Koń kilkakrotnie uderzył kopytem o ziemię, po czym potrząsnął grzywą, jak gdyby mówił: „To przecież niemożliwe!".

- Następnym razem każę przerobić cię na klej - zagroziła blondynka. Otrzepała dłonie, podniosła rękawice i odwróciła się do Brandona.

- Czym mogę panu służyć? - Utkwiła w nim spojrzenie, które sprawiło, że Brandon zaniemówił. Nigdy przedtem nie widział oczu w takim kolorze. Nie były ani niebieskie, ani szare, lecz srebrzysto-błękitne.

- Słucham pana? - powtórzyła pytająco, a Brandon wreszcie zamknął gapowato otwarte usta.

- Eee... czy pani jest Victoria Meese?

- A kto chciałby wiedzieć? - Wydawała się lekko zaniepokojona. Powoli żuła źdźbło siana wystające z kącika ust.

- Przyjechałem w sprawie wynajmu pokoju. W agencji w Redmard powiedziano mi, że tutaj coś znajdę.

- Ach, o to chodzi.

Blondynka najwyraźniej się odprężyła. Chwyciła dwa metalowe haki i spokojnie wbiła je w belę suchej paszy.

- Mam do wynajęcia jednopokojowy domek na tyłach posesji - powiedziała, podnosząc belę. - Nic specjalnego, ale jest czysty i umeblowany. Był przeznaczony na mieszkanie dla stajennego, ale ranczo Lady Luck aktualnie nie stać na zatrudnienie pracowników.

Rzuciła belę na ziemię, dwoma energicznymi szarpnięciami zerwała drut i zaczęła obrywać liście lucerny.

- Czynsz wynosi sto dolarów miesięcznie. W domku nie ma łazienki ani kuchni. W stajni znajduje się prysznic, a ja codziennie robię śniadanie. Jeśli szuka pan luksusu, to tutaj go pan nie znajdzie, ale mieszkanie jest porządne, łóżko wygodne, a tutejszą wiosnę warto zobaczyć. Co pan na to?

- Nie potrzebuję luksusów - odparł szczerze.

Kobieta poszła środkowym przejściem i wrzuciła naręcza lucerny kolejno do czterech przegród, w których stały konie. Ostatni dmuchnął lekko, rozwiewając jasne włosy i suszone liście. Jego właścicielka uśmiechnęła się do wielkiego stworzenia i poklepała je po karku.

- Umowa najmu jest prosta - powiedziała, podnosząc głos. - Płaci mi pan za miesiąc z góry i informuje o swoim wyjeździe z czterotygodniowym wyprzedzeniem. Oczywiście musi pan wypełnić formularz - podać swoje nazwisko, adres stałego zamieszkania, miejsce pracy, panie...

- Nazywam się Ferringer. Brandon Ferringer.

- Co pana sprowadza w te strony, panie Ferringer?

- Jestem strażakiem.

- Słucham? - Wyprostowała się gwałtownie, płosząc konie. Patrzyła na niego zdumiona. - To pan ma być tym nowo przyjętym strażakiem?

Beaverville było niedużą osadą, ale miało jeden powód do dumy. Gd wiosny do jesieni odbywały się tutaj prestiżowe szkolenia i treningi strażaków, którzy zjeżdżali się z całego kraju. Gdy zaczynały się palić lasy, na trudno dostępne tereny zrzucano na spadochronach grupę pracowników służby leśnej. Oni jako pierwsi atakowali szalejący ogień. Za nimi do akcji wkraczali strażacy - równie skuteczni w działaniu jak oddziały piechoty morskiej, choć operujący na lądzie. Z dwunastokilogramowym ekwipunkiem na plecach szli po zagrożonym terenie, wycinając krzaki i kopiąc doły ograniczające rozprzestrzenianie się Ognia. Pracowali bez wytchnienia, a duszący dym czernił im twarze.

- Tak, zamierzam zostać strażakiem - przyznał, zakłopotany reakcją blondynki, która wciąż wyglądała na oszołomioną.

- Pan jest tym bohaterem z Nowego Jorku?

- Cóż... jestem z Nowego Jorku. - Bohater? Jakim cudem to się rozniosło?

Victoria zdała sobie sprawę z tego, że paple jak podniecona nastolatka.

- Przepraszam, plotę głupstwa - powiedziała. - Ale o tej strażackiej służbie wiem prawie wszystko. Mój brat Charlie także znalazł się w drużynie. Do zespołu z Beaverville należy tylko osiemnaście osób. Szesnaście to dawni członkowie, więc przyjęto tylko dwóch nowych. Jednym z nich został Charlie, a drugim podobno jakiś bohater z Nowego Jorku. Tak przynajmniej twierdzą osoby dobrze poinformowane.

- Rozumiem - mruknął. Całkiem zapomniał o specyficznym obiegu informacji w kręgach służby leśnej. Wszyscy się znali i plotkowali o sobie nawzajem. Brandon okazał się więc prawdziwym rodzynkiem, kimś obcym w małej społeczności nie przyzwyczajonej do obcych.

Victoria bez żenady obejrzała go od stóp do głów.

- Proszę się nie obrazić, ale spodziewaliśmy się kogoś innego. Powinien pan być o dziesięć lat młodszy.

- Mam trzydzieści sześć lat.

- Aż tyle? Charlie ma dwadzieścia dwa. Brandon zabawnie się skrzywił.

- To pewnie same dzieciaki?

- Mało kto ma więcej niż dwadzieścia osiem - zapewniła. - Ale trzeba przyznać, że nikt z nich nie uratował z ognia dwojga nastolatków.

- Miałem szczęście.

- Tylko tyle? Powiedziałabym, że udział w tamtej akcji był raczej szukaniem śmierci niż szczęścia.

Brandon nic nie odpowiedział. Ów pożar zdarzył się wkrótce po śmierci Julii, więc Victoria Meese mogła mieć rację.

- Cóż - odezwała się, gdy stało się jasne, że Brandon nie zamierza rozwijać tematu - musiał pan wtedy rzeczywiście wykazać się nadzwyczajnymi talentami. Nadinspektor Coleton Smith na ogół nie przyjmuje obcych do swojej załogi, ale pana zaakceptował. Dwieście kandydatur na to jedno miejsce spośród ludzi, których zna i z którymi pracował w tym okręgu, a on wybiera pana!

- Jak na starego dziada jestem w dobrej formie - z bladym uśmieszkiem mruknął Brandon.

W jasnych oczach Victorii nieoczekiwanie pojawił się błysk rozbawienia.

- Och, o to nie będę się spierać - odparła i nagle uśmiechnęła się szeroko. - Czeka pana lato pełne atrakcji. Chodźmy, strażaku. Pokażę panu domek.

Zgodnie z opisem Victorii był bardzo skromny. Zbudowany jako miniatura głównego domu, podobnie jak on miał lekko zapadnięty dach. Wnętrze okazało się jednak obszerne i zadbane. Pachniało środkiem do polerowania drewna. Meble były

stare, prawdopodobnie kupione z drugiej ręki, ale gospodyni postarała się, aby pokój sprawiał przytulne wrażenie. Ręcznie uszyty pokrowiec w niebiesko-białą kratkę odmładzał starą kanapę, a sp...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl