[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Kathryn Harrison

 

POCAŁUNEK

 

Przełożył Mariusz Ferek

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 1998

 

Ukochanej

1942-1985

 

Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem - dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada w pełni ich intencjom.

 

- François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)

 

Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.

Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone, nieludzkie.

W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją, całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku. Na powiekach czuję gorący oddech.

Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.

Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły; stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.

 

Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego ojca, nie uznaje jego istnienia.

- Gdzie twój tata? - pytają dzieci.

- Nie wiem - odpowiadam.

- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.

Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej rodzicami; ojciec odchodzi.

Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu, używając nożyczek do paznokci.

Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy. Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury, nikt nie jest bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej siebie.

Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie jego rysów.

 

Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę, kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego zostało.

Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.

 

Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi, kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.

Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno. Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję, dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie. Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.

Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już nigdy nie miała się obudzić.

Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal, w przeciwnym razie runę w dół.

Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej, połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.

Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal, odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie przez zaklinacza węży.

Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.

 

Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym, niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego mężczyzny, które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.

- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi - mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.

- Nie ma twarzy - szepczę.

- Anioł stróż! - woła na to.

- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą garniturów!

Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć. Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne "K-K-K-Katie" i talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.

Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu, czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na moją matkę i na mnie.

- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką osoby, w której się zakochałam.

 

"Człowiek w służbie Boga". Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest dobry, lepszy od innych ludzi.

Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie. Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają. Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?

List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować tę wadę.

Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.

- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka. Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.

Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.

Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca, abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.

 

Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy umrze moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery. Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego,  w którym kończyłam trzy lata, zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z dedykacją "Tacie". Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o mnie wie. Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na kilka godzin?

 

Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone, niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca, pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie zabierze?

Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę, wygładzam prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się, że tutaj byłam.

Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka, ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale przychodzi i odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi dolegliwościami: gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów. To pierwsza od rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które wydaje się jej zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.

 

Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.

Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o nim samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby moja babka, "potwornym nudziarzem"?

Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw w zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na trzy i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.

 

Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni. Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich narodzin sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec, którego doświadczenie dorównuje mojemu.

To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło do spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie, czułe spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem rozwód - a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina ojca mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i wykształcenia.

"Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie aktorką dramatyczną" - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej kronice szkolnej.

Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona, wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na pamięć.

Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom, perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz twarzy matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi się z sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta są małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania. Górna warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego patrzenia mój wzrok staje się zamazany, nieostry.

Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która przepowiadała jej przyszłość? "Będzie studiować literaturę, język francuski oraz dramat" - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło, chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do college'u.

W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że dziadek wołał: "Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!" - podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.

W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-zielonych tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu suplementu widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.

Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel. Główne produkty eksportowe Chin. Taniec pyłkowy pszczół.

 

Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak nienagannym akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. "Niemożliwe" - mówią. - "Na pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko". Ja, chociaż rozpoczynam naukę w wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu. Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów. Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.

W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart jako pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy dobiegają jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w stanie odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową; milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza mnie w twarz.

W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do testu z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune. Zielony = vert. Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a następnie chowam je go w rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna trzymającego kiść balonów. W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie pokolorować.

Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia szaleńcza radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam. Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które potrafi ją zadowolić.

- Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko spróbujesz! - mówi.

Wyrywam się z jej ramion, szlochając.

- Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.

- Ty... Ty... - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się w żadnym języku.

Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję, matka zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do dziadków. Na podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.

- Wysiadaj - rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś natychmiast odjeżdża.

Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi zdiagnozować ani wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów z żołądkiem. Trwa tygodniami, póki nie podsłucham, jak pediatra mówi babce, że będę musiała iść do szpitala, bo jestem bardzo odwodniona. Wówczas dolegliwości przechodzą mi tak nagle, jak się rozpoczęły.

Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie mniejsza, blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było pielęgnować podczas choroby.

- Ojej, przecież to nie to samo dziecko! - woła nauczycielka, dyrektor i wszyscy, którzy mnie widzą.

- Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! - słyszę dziesięć albo więcej razy.

Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności, z jaką zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze, że potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.

 

Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują mnie? Jest jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni wystarczająco daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład, albo odnosili się do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół i krewnych - członków społeczności, z której pochodzi - pojmuje to, co ja odkryję: że siłą napędową jego działania był gniew?

 

To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych drzewek, dziadek powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko skończone, że ojciec może zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną. Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie bez przyczyniania naszej rodzinie dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać za człowieka wolnego: ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem żadnych dodatkowych roszczeń.

Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie oczekuje. Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.

Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza pragnieniu jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie pod uwagę, lecz byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść. W każdym razie ojciec musiał odejść.

Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża z jej życia, kampanią sprytnie skoncentrowaną na jedynej ekstrawagancji, jaką dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa obawie, że z moim ojcem będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co babka, sama wychowana przez ojca posiadającego fortunę, mogła uważać za położenie rozpaczliwe, niemal fatalne.

Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.

Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej żydowscy rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci z naszego otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali wszędzie. Zawsze uważali Amerykę za kraj wygody, higieny i bezpieczeństwa, gdzie dzieci "ciągnięto za uszy", a nie "wychowywano". Co natchnęło matkę, by w przypływie buntu wybrać mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków, część indiańskiej krwi babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy; rozbite małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych warunkach, w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś wyjątkowym, nie do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców - nie do przyjęcia.

Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla nich respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt i namacalną historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko otrzymali w spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę uprawomocnienia, nadal boję się dziadków. O ileż bardziej musieli przerażać mojego ojca, wówczas dziewiętnastoletniego młodzieńca, który przebywał z dala od domu, a pieniądze na ostatni rok nauki w doskonałej szkole przygotowującej do college'u nie bez trudu zebrał jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.

Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę i dziecko, goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna w szkole średniej - dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej, dający szansę na lepszy college - miało być formą zadośćuczynienia za wcześniejsze zaniedbania. Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę spotkania matki i odmiany swojego życia. Ale z pewnością w sposób niezgodny z nadziejami jego ojca.

 

Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na jakimś lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone poplamionymi dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas ostrzegają przed nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty odbioru bagażu i postoje taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie tabliczki z międzynarodowymi symbolami oznaczającymi bufet, pomoc medyczną, toalety.

Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci w tłocznych plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak samo jak treść czasopism i podłe jedzenie.

Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca i córkę? Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim ramieniu, ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do siebie tak, jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?

Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują nasze gesty i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi w poczekalni.

Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże, z różami i koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się, jak na nich pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze spotkania nie przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.

 

Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę. Tam, gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma ogromnego psa, malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale nie lekarzem - ma tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju szczegółowych informacji jest matka. Sporadycznie pisane listy przestają nadchodzić, więc pozostają jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których mam okazję przyjrzeć mu się osobiście.

Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem na plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach wychodzi naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero wówczas, gdy fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się, jak zmierza po piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze, koszula przykleja się do ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym z naszych rozkładanych krzesełek, a woda spływa strumyczkami po aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych białych kolanach. Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje moją matkę. Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej nieobecności.

Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia ustawia mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę ze ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także dlatego, że nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach nie dostrzegam różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni o dużych palcach, kiedy ustawiał mnie w pozie według niego najodpowiedniejszej.

Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum sztuki i na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za ręce, ja podążam dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się, przesuwamy leniwie bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie kładę swoje rozgrzane dłonie na chłodnej stopie dużego marmurowego posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na pięcie i gani mnie.

- Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać żadnych przedmiotów? - pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją matkę, potem na mnie.

Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko krawędzi stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi srebrnych sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi sporo czasu. Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco zaintrygowany - oto jego dziecko - jednocześnie z odrobiną zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia narodzin, nieruchomym kompromisem prywatności moich rodziców.

 

Dziesięć lat później - dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty - wszystko się zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami swojego głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum handlowego położonego kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję drzwi i paznokciem rozcinam taśmę, którą jest sklejone małe, białe pudełko.

Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada, przybiera ton prośby, łamie się. "Dziewczynko" - woła do mnie. - "Och, dziewczynko. Moja dziewczynko". Jestem w samochodzie sama. Chowam twarz w dłonie i słucham. Stałam się jego niewolnicą w nie mniejszym stopniu niż byłam nią wobec swojej matki.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl