[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Harry Harrison

 


Stalowy szczur

 

Przekład: Jarosław Kotarski

 

Tytuł oryginału: The Stainless Steel Rat

Copyright 1961 by Harry Harrison

Wydawnictwo Amber, 1994


SPIS TREŚCI

 

   Rozdział 1

Gdy drzwi do biura otworzyły się gwałtownie, zrozumiałem nagle, że skończyły się dobre czasy. Pomysł był niezły, a dochody piękne, lecz należało zaliczyć to do wspomnień. Do środka wszedł gliniarz, a ja, wsparty wygodnie w fotelu, posłałem mu na powitanie promienny uśmiech. Gość był taki sam jak wszyscy gliniarze — ciężki chód, równie ciężki pomyślunek i ten wyraz twarzy, jakiego nie powstydziłby się kuchenny piec, i jeszcze całkowity brak poczucia humoru. Nim zdążył się odezwać, prawie wiedziałem, co powie.

— Jamesie Bolivar di Griz, aresztuję cię pod zarzutem…

Poczekałem, aż dojdzie do właściwego miejsca i wdusiłem guzik, który zdetonował umieszczony w suficie ładunek czarnego prochu. Pod wpływem eksplozji dźwigar wygiął się i trzytonowy sejf zleciał robotowi wprost na łeb, demontując go nader malowniczo. Gdy chmura tynku opadła, dostrzegłem, że spod sejfu wystaje pogruchotana ręka, a jej palec oskarżycielsko wskazuje na mnie, głos zaś, choć nieco przygłuszony, ciągnął:

— …pod zarzutem nielegalnego przybycia, rabunku i fałszerstwa.

Wymieniał tak przez chwilę i lista, choć znałem ją na pamięć, zrobiła na mnie wrażenie. Nie przeszkadzało mi to, rzecz jasna, zapakować do walizki zawartość biurka. Było w nim sporo gotówki. Lista moich przestępstw kończyła się nowym i mógłbym założyć się o tysiąc kredytów, że gdy je wymieniał, w jego głosie brzmiała najprawdziwsza uraza.

— …i pod zarzutem zamachu na robota policyjnego, który to zarzut zostaje niniejszym dołączony do twojego rejestru. Samo w sobie było to głupie, ponieważ mój mózg jest opancerzony i umieszczony w tułowiu…

— Doskonale wiem o tym, George, ale twoje radio jest na szczycie głowy i mam pewność, że anteny nadają się do wymiany. Nie miałem ochoty, żebyś sobie w mojej obecności gadał z przyjaciółmi.

Otworzyłem drzwi porządnym kopniakiem. Ruszyłem pędem po schodach do piwnicy. Jasne, łapał mnie za nogę próbując zatrzymać, ale że tego oczekiwałem, jego palce zamknęły się w powietrzu na cal przed moją łydką. Zbyt wiele razy miałem do czynienia z policyjnymi robotami, żeby nie wiedzieć, do czego są zdolne i nie zdawać sobie sprawy, że są niezniszczalne. Można do nich strzelać, zrzucać je ze schodów, a i tak będą lazły za człowiekiem i ciągnęły umoralniające pogawędki. Choćby na jednej nodze. Ten właśnie to robił. Zbiegając po schodach, słyszałem jeszcze jego słabnący głos, nadal prawiący morały. Teraz liczyła się każda sekunda. Miałem około trzech minut, zanim wsiądą mi na ogon, a opuszczenie budynku powinno mi zająć dokładnie minutę i osiem sekund. Nie było to dużo i musiałem dobrze ten czas wykorzystać. Następne kopnięcie i znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie moje roboty zdejmowały towary z taśmociągu. Gdy przebiegałem obok, żaden nawet się nie obejrzał, ale byłbym szczerze zdziwiony, gdyby który to zrobił. Były to maszyny typu M, słabo oprogramowane i zdolne do wykonywania powtarzalnych czynności manualnych. Dlatego zresztą je kupiłem — nie interesują się tym, co robią ani dlaczego. Odblokowałem Drzwi Które Nigdy Nie Były Otwierane i wbiegłem do następnego pokoju, nie tracąc czasu na ich zniknięcie. I tak nie miałem już żadnych tajemnic na tej planecie.

Idąc wzdłuż taśmociągu, przelazłem przez solidną dziurę w ścianie i znalazłem się w magazynie rządowym. Dziura, taśmociąg i automat zdejmujący z niego puste, a ładujący pełne opakowania z sięgającej sufitu sterty — wszystko to było moim pomysłem i dziełem. Automatyczny podnośnik pracowicie ładował puszki z piętrzących się stert na taśmociąg. Nie można było go nazwać robotem — jego umysł pozwalał jedynie na wykonywanie nagranych na taśmę instrukcji. Minąłem go, oddalając się ustaloną drogą z sercem przepełnionym dumą z całej operacji.

To był jeden z najpiękniejszych pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadłem. Za małą opłatą wynająłem magazyn sąsiadujący przez ścianę z rządowym. Zwykła dziura w ścianie — a w zasadzie dwie — i miałem do dyspozycji nieprzebrane zapasy najróżniejszych środków spożywczych, które nie tknięte ludzką ręką całe lata przeleżały w tym magazynie. Oczywiście teraz zostały nie tylko tknięte, ale wręcz puszczone w obieg. Wynająłem i uruchomiłem taśmociąg, kupiłem roboty i zacząłem działać. Roboty zmieniały opakowania z rządowych na moje i towary szły najzupełniej legalnie na rynek. Moje towary były w najlepszym gatunku, a biorąc pod uwagę nakład pracy zużyty na ich zdobycie, były też najtańsze. Nie dość, że zlikwidowałem konkurencję, to jeszcze miałem zyski. Miejscowi kupcy błyskawicznie zwąchali pismo nosem i zamówień miałem na parę miesięcy naprzód. To była piękna akcja i trwała już trochę czasu. Mogłaby zresztą jeszcze potrwać, ale nauczyłem się w tym fachu przede wszystkim tego, że kiedy coś się kończy, to definitywnie, a pokusa, by zostać jeszcze dzień i skasować choćby jeszcze jeden czek, może doprowadzić do bliższej znajomości z policją. Tak więc była to już przeszłość. Teraz trzeba postąpić w myśl mej dewizy:


„Odskoczyć na czas,

 

aby móc jeszcze raz”.

 


A przypominanie tego, co było, nie jest najlepszą metodą ucieczki przed policją.

*

 

Osiągnąwszy drzwi przestałem o tym myśleć. Dookoła roiło się od policji, toteż musiałem działać błyskawicznie i nie popełnić żadnego błędu. Uchyliłem drzwi i zerknąłem w obie strony — pusto. Skok do przodu i guzik windy. Swego czasu umieściłem w tej windzie licznik: okazało się, że jest ciężko przepracowana — jeden kurs na miesiąc. Zjechała po trzech sekundach; wskoczyłem do wnętrza, równocześnie naciskając przycisk. Jazda trwała wieczność, to znaczy czternaście sekund według zegarka. Nastąpił teraz najniebezpieczniejszy moment całej podróży. Gdy winda zwolniła, miałem już w dłoni swoją automatyczną siedemdziesiątkę piątkę ale ona mogła zaopiekować się tylko jednym gliniarzem. Drzwi otworzyły się i mogłem się odprężyć. Ani żywej duszy. Doszli pewnie do wniosku, że skoro otoczyli budynek, to nie muszą przejmować się tym, co na górze. Wyłażąc spokojnie na dach po raz pierwszy usłyszałem syreny — miały naprawdę piękny dźwięk. Sądząc po hałasie musieli tu ściągnąć połowę sił policyjnych z całego miasta. Ucieszyło mnie to tak, jak zasłużone owacje cieszą artystę. Deska nadżarta trochę przez wilgoć była tam, gdzie ją zostawiłem, za tylną ścianą windy. Parę sekund zabrało mi przeniesienie jej na skraj wieżowca i przerzucenie na sąsiedni dach. Teraz pora na jedyny fragment ucieczki, w którym szybkość była nieistotna, u nawet — można powiedzieć — niemile widziana. Ostrożnie wlazłem na deskę i czule przycisnąłem torbę do piersi, bo mój środek ciężkości musiał być nad deską, a nie obok niej. Od tego zależało, czy znajdę się na sąsiednim dachu, czy tysiąc stóp niżej, na ulicy. Jeśli nie patrzysz w dół, nie możesz spaść… Udało się. Teraz czas na szybkość. Deska na mój dach — jeśli nie zobaczyli mnie nad sobą, a nic nie wskazywało na to, to trochę pomyślą, gdzie się mogłem podziać. Dziesięć szybkich kroków i drzwi na schody. Otworzyły się bezgłośnie. Nic dziwnego, po takiej porcji oliwy, jaką w nie władowałem… I do środka. Wewnątrz natychmiastowa blokada drzwi i parę głębokich oddechów. Teraz można sobie na to pozwolić. Co prawda, to jeszcze nie koniec, ale najgorsze ryzyko już poza mną. Jeszcze dwie minuty bez żadnego natręta i nigdy nie znajdą Jamesa Bolivara alias Chytrego Jima di Griz.

*

 

Schody były brudne i straszliwie zapuszczone (gdybym tu mieszkał, dostałoby się dozorcy), ale jak sprawdziłem przed tygodniem, nie było tu żadnych „pluskiew”, ani optycznych, ani akustycznych. Kurz, poza moimi własnymi śladami sprzed tygodnia, był nie naruszony. Wobec tego założyłem, że przez ostatni tydzień nikt tu „pluskwy” nie podrzucił — cóż, czasami trzeba ryzykować. Do zobaczenia, Jamesie di Griz, waga 98 kilo, wiek około 45 lat, szpakowaty i pyzaty — ot, typowy obraz biznesmena, który zresztą figuruje na poczesnym miejscu policyjnych kartotek jakiegoś tysiąca planet. Wraz z odciskami palców, rzecz jasna, więc na początek poszły właśnie one. Gdy nosi się fałszywe, ale dobrze zrobione, to są jak druga skóra — wystarczy dotknąć utwardzaczem i schodzą jak pończochy. Moje były dobre, ale cóż, nie ma czego żałować. W ślad za nimi poszły wszystkie osobiste drobiazgi i pas, który opinał moją talię, a zarazem obciążał mnie dodatkowymi dwudziestoma kilogramami, gdyż był wypełniony ołowiem i termitem. Teraz flaszka z rozpuszczalnikiem i moje włosy wróciły do normalnego brązowego koloru. Precz nos i podbródek, a za nimi błękitne szkła kontaktowe. Poczułem się jak nowo narodzony, co było zresztą zgodne z prawdą: nie dość, że nagi, to w dodatku zupełnie odmieniony. O dwadzieścia kilo chudszy, o dziesięć lat młodszy i z całkowicie zmienionym rysopisem. Moja torba zawierała kompletne ubranie, parę przeciwsłonecznych okularów i oczywiście wszystkie pieniądze. Ubrałem się i poczułem, jakby mi ktoś przypiął skrzydła. Ten pas był tak nieodłącznie ze mną związany, że nie odczuwałem jego ciężaru do chwili, gdy go zdjąłem. Jego zawartość zatroszczyła się o wszystkie dowody. Zgarnąłem je na kupę i odbezpieczyłem zapalnik. Spłonęły z radosnym sykiem — ubranie, szkła, buty i chemikalia rozsiały wokół miły blask. Policja znajdzie osmalony krąg na betonie, a mikroanaliza da im parę pomieszanych ze sobą molekuł — i to wszystko, co będą mieli do dyspozycji jako dowód mojej tożsamości. Światło ogniska rozsiewało skaczące po ścianach cienie, a ja schodziłem trzy piętra w dół do windy na sto dwunastym. Szczęście nadal mnie nie opuszczało — gdy wyjrzałem zza drzwi, na korytarzu nikogo nie było, a szybkobieżna winda w minutę zwiozła mnie i kilkunastu innych biznesmenów do wyjścia. Tylko jedne drzwi były otwarte na ulicę, a na nie była skierowana kamera telewizyjna. Żadne przeszkody nie stały na drodze wchodzących i wychodzących, w ogóle mało kto dostrzegał obecność kamery. W jej pobliżu skupiła się mała grupa policjantów. Poszedłem w ślad za innymi, trzymając nerwy na wodzy. W takim interesie jak mój silne nerwy to podstawa, ale przyznaję, że gdy przez nie kończącą się sekundę byłem głównym obiektem zainteresowania szklanego oka, coś nieprzyjemnego zaczęło mi leźć po krzyżu. Teraz wiedziałem, że jestem czysty, gdyby bowiem coś nie grało w moim rysopisie, gdybym był podobny do poszukiwanego, to komputer, do którego niewątpliwie była podłączona kamera, wszcząłby natychmiastową akcję i zanim bym się obejrzał, para robotów zdążyłaby mnie zaobrączkować. Jest niemożliwe, żeby człowiek był szybszy od nich — działają w przeciągu mikrosekund. Można je natomiast przechytrzyć, co znów mi się udało. Taksówka zawiozła mnie dziesięć przecznic dalej. Poczekałem, aż zniknęła z pola widzenia i złapałem następną. Dopiero trzecia miała zaszczyt dowieźć mnie na kosmodrom. Wycie syren stawało się coraz cichsze, aż zupełnie zanikło. Pomyślałem, że jak zwykle robią dużo hałasu zupełnie bez przyczyny, no, może nie tak do końca, ale z całą pewnością był on przesadzony. Ale to nieuniknione w tym przecywilizowanym świecie. Przestępstwo jest tu taką rzadkością, że gdy policja jakieś wykryje, jest naprawdę uradowana. Nie ganię ich, rozdawanie mandatów to — jak podejrzewam — cholernie nudne zajęcie. Tak w ogóle to powinni mi podziękować: nie dość, że urozmaicam ich szarą egzystencję, to jeszcze udowadniani społeczeństwu, że na coś się jednak przydają.



Rozdział 2

Przejażdżka do kosmoportu była miła i odprężająca, chociaż dość długa, gdyż leżał on poza miastem. Aby pomnożyć przyjemne doznania, zapaliłem pierwsze od sześciu miesięcy cygaro. Moje poprzednie wcielenie paliło wyłącznie papierosy i przestrzegałem tego wiernie nawet w całkowitej samotności. Miałem nie zaplanowany urlop, co było zresztą równie dobre jak praca; nigdy nie mogłem zdecydować się, co mi bardziej odpowiada. Wydmuchnąłem kłąb wonnego dymu i odprężając się zacząłem myśleć o sobie.

Moje życie było tak różne od życia przeciętnego mieszkańca Ligi, że wątpię, czy byłbym w stanie komukolwiek z nich wyjaśnić jego sens. Oni funkcjonowali w bogatej, ustabilizowanej unii światów, gdzie prawie zapomniano, co oznacza słowo „przestępstwo”. Co prawda tu i ówdzie zdarzali się malkontenci z urodzenia (pomimo stosowanej przez cały wiek kontroli genetycznej), bądź z wyboru. Tych pierwszych wyłapywano od ręki; drudzy próbowali swoich sił w przestępstwie — jakieś malwersacje, oszustwa, drobne kradzieże — utrzymywali się przez parę tygodni albo miesięcy, w zależności od stopnia wrodzonej inteligencji. Było jednak rzeczą pewną, że dostaną się w łapy policji. W naszym zorganizowanym i praworządnym społeczeństwie przestępstwa zostały niemal zupełnie wyeliminowane. Można bez przesady powiedzieć, że nie istnieją w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten jeden procent jest przyczyną uzasadniającą utrzymywanie policji. A składa się ten procent ze mnie i garści podobnych do mnie, rozsianych po galaktyce. Teoretycznie rzecz biorąc, w ogóle nie powinniśmy istnieć, a w każdym razie nie powinniśmy mieć żadnej możliwości działania. Ale teoria jak zwykle nie zgadza się z praktyką. Działamy całkiem skutecznie, a żyje nam się wcale nieźle. Jesteśmy jak szczury w budynku: funkcjonujemy wewnątrz społeczeństwa, ale nie odnoszą nie do nas reguły, zgodnie z którymi jest ono zorganizowane. Ponieważ mamy żelazne zasady, nazywają nas Stalowymi Szczurami. Być Stalowym Szczurem to dumne i samotne zajęcie, ale zarazem największe przeżycie, rzecz jasna, jeśli ktoś nie da się zamknąć.

Socjologowie długo nie mogli zgodzić się, dlaczego istniejemy, a poniektórzy nawet wątpili w prawdziwość opowieści o nas. Najpopularniejsza była teoria tłumacząca naszą przestępczą działalność psychicznymi zaburzeniami, które w dzieciństwie nie mają żadnych objawów, a ujawniają się dopiero później. Parokrotnie zastanawiałem się nad tym i zupełnie się z nią nie zgadzam. Przed laty napisałem nawet książkę na ten temat (oczywiście pod fałszywym nazwiskiem), która została dobrze przyjęta. Moja teoria głosiła, że przyczyny nie są natury psychologicznej, lecz filozoficznej: w pewnym określonym momencie człowiek musi się zdecydować, czy żyć poza nawiasem społeczeństwa i być wolnym, czy dostosować się do powszechnie panujących reguł i umrzeć jako niewolnik systemu. Oczywiście nie odnosi się to do wszystkich ludzi, wręcz przeciwnie — tylko do nader nielicznej grupy tych, których można nazwać indywidualistami. W takim świecie jak ten nie ma miejsca na półśrodki: na najemników, włamywaczy-dżentelmenów i inne podwójne osobowości. Tutaj istnieje tylko taka alternatywa: albo pełnoprawny członek społeczeństwa, albo nikt. Ja wybrałem to drugie.

*

 

Taksówka zatrzymała się przed dworcem akurat w momencie, gdy zaczynałem rozczulać się nad sobą. W tym interesie jest tylko jedna niedogodność: brak przyjaciół. Można sfiksować z powodu samotności. Przed ostateczną depresją ratowała mnie szybka akcja. Miałem szczery zamiar zastosować tę kurację i tym razem. Zapłaciłem dryndziarzowi za mało, podmieniając banknoty pod jego nosem, i od razu poczułem się lepiej. Prawda, że dostał napiwek z nawiązką wyrównujący stratę, ale i tak był to miły epizod.

W kasie pracował oczywiście robot z ekstra trzecim okiem pośrodku czoła, które nie było niczym innym jak obiektywem kamery. Ukłonił się, gdy kupowałem bilet, a równocześnie zapamiętał moją twarz i docelowy punkt podróży. Normalna procedura policyjna. Ponieważ tym razem nie robiłem odskoku międzygwiezdnego, lecz jedynie podróż wewnątrzsystemową, było mało prawdopodobne, aby te dane powędrowały gdzie indziej niż do akt. Zazwyczaj tego nie robię, tylko odskakuję dość daleko, ale ten system — Beta Cygnus — składał się bez mała z dwudziestu planet, o których było wiadomo, że współpraca ich policji jest czystą fikcją. Mieli za to zapłacić. Z trzeciej — aktualnie zbyt gorącej dla mnie — przeniosłem się na osiemnastą, Morse, dużą i w większości rolniczą planetę. Przynajmniej tak informował mój bilet.

W porcie była masa małych sklepików. Dokonałem w nich potrzebnych zakupów, zaopatrując się w ubranie, walizkę i przybory toaletowe. Po kilku poprawkach u krawca zabrałem to wszystko do kabiny, aby się przebrać, zupełnie przypadkowo powiesiłem ubranie na obiektywie i robiąc typowe dla czynności przebierania się hałasy, wyciągnąłem bilet, aby nanieść poprawki. Końcówka mojego obcinacza do cygar była szpikulcem o takiej średnicy juk ten w drukarce komputerowej. W kilka sekund mój cel podróży zmienił się z osiemnastej na dziesiątą planetę. Straciłem przez to dwieście kredytów, ale zyskałem pewność, że nikt się tym nie zainteresuje. Cała tajemnica udanych operacji biletowych polega na tym, żeby tracić. Odwrotne numery są dość łatwo wyłapywane. Gdyby mnie przypadkiem schwytano, zostałoby to uznane za błąd maszyny. No bo po co miałby kto oszukiwać, tracąc na tym pieniądze? |Zanim dyżurny glina stał się podejrzliwy, zdjąłem ubranie z obiektywu i podążyłem do pralni. Do odjazdu miałem ponad godzinę i wykorzystałem ją na czyszczenie i składanie swoich rzeczy. Nic tak nie usypia czujności celników jak nowa walizka z nowymi rzeczami. Odprawa była czystą formalnością i znalazłem się na pokładzie, gdy statek dopiero się zapełniał. Siadłem obok hostessy, poflirtowałem trochę i zostałem skatalogowany jako Samiec, Nudny, Uparty. Stara baba, która siedziała obok mnie, tak samo zaszufladkowała moją skromną osobę i z lodowatym wyrazem twarzy wpatrzyła się w okno. Zadowolony z siebie zasnąłem. Jedna rzecz jest lepsza niż zostać niezauważonym: zostać zaszufladkowanym. Rysopis miesza się z innymi rysopisami z tej szufladki i to kończy sprawę.

Obudziłem się, gdy byliśmy prawie na miejscu. Wylazłem, przeciągnąłem się i zapaliłem cygaro, a celnicy tymczasem sprawdzali mój bagaż. Nic nie zwróciło ich uwagi, nawet stalowa kasetka z gotówką. Miałem bowiem papiery kuriera bankowego, a kredyt międzyplanetarny był czymś, o czym w tym systemie słyszeli, ale jakoś nigdy nie próbowali zastosować w praktyce. Tak więc celnicy byli przyzwyczajeni do przewijających się przez ich ręce dużych sum w gotówce.

Przesiadłem się na samolot i dotarłem do dużego ośrodka przemysłowego o nazwie Brouggh, ponad półtora tysiąca mil od miejsca mojego ładowania. Używając nowego zestawu dokumentów, zameldowałem się w spokojnym hotelu na przedmieściu i wbrew utartym zwyczajom, zamiast miesiąc lub dwa odpoczywać, zabrałem się do odbudowy osobowości Jamesa di Griz. Przy okazji poszukałem możliwości wzbogacenia się.

Już pierwszego dnia miałem na oku korzystny interes — tak zachęcający, że aż nierealny. Lecz po paru dniach obserwacji okazało się, że to, co nierealne, jest w istocie najbardziej obiektywną i naturalną rzeczywistością. Jednym z głównych powodów, dzięki którym udało mi się na razie przebywać poza zasięgiem troskliwie wyciągniętych ramion sprawiedliwości było to, że nigdy dotąd nie powtórzyłem dwa razy tego samego numeru. Wpadałem na jakiś pomysł, wprowadzałem go w życie i na zawsze trzymałem się od niego z dala. Moje akcje miały tylko dwie wspólne cechy: przynosiły dochód finansowy i były przeprowadzane bez użycia broni. Postanowiłem, że z tym ostatnim przyzwyczajeniem najwyższy czas skończyć.

Budując osobowość Chytrego Jima przygotowywałem równocześnie plan akcji. Był gotów w tej samej chwili, co nowe papilarki. Był też prosty jak wszystkie dobre operacje — im mniej jest detali, tym mniej rzeczy, które mogą się nie udać. Zamierzałem przejąć zysk „Maraio”, największego w okolicy supermarketu. Każdego wieczoru, dokładnie o tej samej porze, przyjeżdżał w to samo miejsce opancerzony samochód i zabierał dzienny utarg do banku. Było to niewiarygodne: karygodna lekkomyślność skrzyżowana z totalną beztroską. W związku z tym sprawa wydawała się tak prosta, jak tylko można sobie wymarzyć. Jedyny problem stanowiło przeniesienie ciężkich paczek i ukrycie gdzieś tak olbrzymiej sumy pieniędzy w małych banknotach. W momencie gdy znalazłem odpowiedź, cała operacja była gotowa. Oczywiście na razie tylko w moim umyśle.

W dniu, w którym ponownie założyłem pas z termitem, poczułem się jak w mundurze i przystąpiłem do pracy, zapaliłem pierwszego papierosa z prawie autentyczną przyjemnością i po dwu dniach zakupów i paru prostych kradzieżach miałem wszystko co trzeba. Następne popołudnie wyznaczyłem sobie na występ. Podstawą sukcesu była potężna ciężarówka, którą kupiłem dwa dni temu. Ona i parę nader istotnych innowacji, które wprowadziłem w jej wnętrzu. Zaparkowałem pojazd w alei o kształcie litery L, jakieś pół mili od „Maraio”. Maszyna prawie całkowicie zblokowała przejazd, ale była to nieistotna okoliczność, gdyż aleja praktycznie była używana tylko rano, gdy do magazynu dowożono towar. Do zaplecza sklepu dotarłem pieszo, prawie równocześnie z bankową pancerką. Przykleiłem się do ściany, a w tym czasie strażnicy ładowali do furgonetki worki z pieniędzmi. Z moimi pieniędzmi. Gdyby ktoś obdarzony odrobiną wyobraźni zechciał spróbować tego co ja, sytuacja przed drzwiami wydałaby mu się raczej zniechęcająca. Pięciu uzbrojonych strażników przy wejściu, dwóch wewnątrz pojazdu, do tego kierowca z pomocnikiem i trzy motocykle obstawy. Faktycznie, bardzo zniechęcające. Było mi prawie przykro, że za chwilę rozwieję to wrażenie. Przez cały czas liczyłem wózki dowożące pieniądze ze sklepu — codziennie było ich piętnaście. Ta praktyka bardzo mi ułatwiła określenie czasu. Słysząc odgłos przesuwających się po raz piętnasty kółek, zdecydowałem, że nie ma co dłużej czekać. Kierowca był dokładnie tam, gdzie powinien: w drodze do tylnych drzwi, które miał zamknąć, gdy ładowanie zostanie skończone.

*

 

Nasze ruchy były tak idealnie zsynchronizowane, jakbyśmy byli wspólnikami. W chwili gdy on dotarł do tylnych drzwi, ja doszedłem do szoferki. Cicho i sprawnie wspiąłem się do wnętrza i zatrzasnąłem drzwi za sobą. Pomocnik kierowcy miał tylko tyle czasu, by otworzyć usta i wytrzeszczyć oczy, gdy rozgniatałem pod jego nosem kapsułkę z gazem usypiającym. Sam, rzecz jasna, miałem w nosie odpowiednie filtry. Odgłos padającego na podłogę ciała zlał się z warkotem silnika, który zaskoczył od pierwszego dotknięcia mojej lewej dłoni. W tej samej chwili prawa dłoń wykonała gwałtowny ruch do tyłu i przez otwarte okno poleciała bombka usypiająca. To była większa bombka, ale efekt taki sam — przez cichy szum silnika usłyszałem łoskot walących się na ziemię ciał.

Cała ta operacja zajęła mi sześć sekund — akurat tyle, ile było trzeba, aby strażnicy przy wejściu zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Pomachałem im radośnie przez okno, aby się w tym upewnili i wdusiłem gaz. Jeden z nich próbował wskoczyć do otwartego wnętrza, ale trochę się spóźnił. Sądząc z donośnych wrzasków, niewiele ucierpiał. Wszystko stało się tak szybko, że nie padł ani jeden strzał. Byłem zawiedziony — powinno być ich choć kilka, ale najwidoczniej sielska atmosfera tej planety spowolniła refleks jej mieszkańców bardziej, niż przypuszczałem. Na szczęście nie wszystkich; motocykliści byli za mną, zdążyłem ujechać sto stóp. Zwolniłem, żeby mieć pewność, że mnie dogonią, po czym przyspieszyłem na tyle, żeby nie mogli mnie wyprzedzić. Oczywiście syreny mieli włączone na pełną moc, a broni nie dali próżnować — dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Rwaliśmy ulicą zupełnie jak na porządnym wyścigu, a wszystko, co żyło, pryskało przed nimi pod ściany. Motocykliści nie mieli nawet tyle czasu, żeby pomyśleć i zrozumieć, że sami starają się o to, abym miał wolną drogę ucieczki. Sytuacja była naprawdę wesoła i obawiam się, że skręcając za róg śmiałem się dość głośno, oczywiście do tego czasu na pewno ogłoszono alarm i przed nami blokowano właśnie ulice, ale przy szybkości, z jaką jechaliśmy, pół mili przemknęło w mgnieniu oka.

Wjechałem w aleję i równocześnie skorzystałem z jedynego przycisku znajdującego się na wieczku małego plastikowego pudełka spoczywającego w mojej kieszeni. Wzdłuż całej alei eksplodowały granaty dymne. Były naturalnie domowej produkcji, jak zresztą całość mojego wyposażenia, ale narobiły wystarczająco dużo czarnego dymu. Skręciłem w prawo, dopóki boki wozu nie otarły się lekko o ścianę budynku, i trochę zwolniłem. Motocykliści z oczywistych przyczyn nie mogli tego zrobić i pozostały im dwa wyjścia: albo stanąć, albo jechać po omacku i na coś wlecieć. Miałem nadzieję, że posiadali wystarczająco rozwinięty instynkt samozachowawczy.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl