[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Harry Potter i Żywy Duch

 

 

 

Jeszcze przed chwilą przysiągłby, że w pobliżu nie ma żywego ducha.

Tymczasem przed nim stał – żywy duch!

Na szczęście w porę przypomniał sobie, że duchów nie ma.

Tym bardziej żywych.

 



Rozdział 1.

Spotkanie o świcie

 

Był blady świt sierpniowy. Nad dalekim przedmieściem Londynu noc powoli ustępowała. Niebo przybrało barwę stali.

Okna okolicznych domów wytłuczono albo zabito deskami na głucho. Pobliskie trawniki i ogródki były zaniedbane i zapuszczone, jakby od kilku dobrych lat nikt się nimi nie zajmował. O tak, to była zła dzielnica. Mówiono, że w niej straszy. I choć, co prawda, w dwudziestym pierwszym wieku mało kto wierzył w duchy, jednak „coś” sprawiło, że jakiś czas temu mieszkańcy jeden po drugim zaczęli sprzedawać swoje domy i wyjeżdżać – byle dalej stąd. Z nowych właścicieli nikt tu nie zagrzał tu miejsca na długo. W końcu cały teren kupiło duże, międzynarodowe konsorcjum. Podobno były plany, by postawić tu nowoczesne studio filmowe, jednak korporacja zbankrutowała, nim jakiekolwiek prace zdążyły się rozpocząć. Potem planowano stworzyć tu wysypisko śmieci, ale przez protesty organizacji ekologicznych sprawa ciągnęła się niemiłosiernie po sądach i urzędach bez widoków na zakończenie w najbliższej dziesięciolatce.

Na przekór wczesnej porze wokół panował zaduch, niczym przed popołudniową burzą. Powietrze stało nieruchomo, zamarł nawet najmniejszy powiew. Było zupełnie cicho, jeśli nie liczyć stłumionych gruchnięć gołębi, których guano utworzyło miejscami grube warstwy. Z kanalizacji unosił się nieznośny fetor. Mrok, zamiast się rozpraszać, gęstniał po rogach podwórek, w zakamarkach ulic, w kątach pustych garaży... Przypominało to krople czarnego tuszu rozpływające się w wodzie oglądane na filmie puszczonym wstecz.

Nagle ciszę przerwał odgłos rozbijanej butelki, rozpryskującego się szkła ciśniętego ze złością na trotuar. Przed zdewastowaną witryną sklepu, nad którą dało się jeszcze odczytać litery „...PLE...PUT..”, stał jakiś dziwacznie odziany człowiek. Wyglądało jakby wyszedł wprost z tandetnej kreskówki o złodziejach czy szpiegach. Ubrany był na czarno, do figury, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, a twarz zakrył maską. Długim noskiem wypolerowanego na glanc buta trącił denko flaszki. W tym samym momencie tuż za nim o ziemie uderzył z trzaskiem stary telefon komórkowy, rozbijając się na drobne kawałki. Mężczyzna odwrócił się wyciągając zza pazuchy krótki, czarny przedmiot. Przed nim stał – chwiejąc się lekko na nogach – ktoś ubrany tak, jak dawniej nosili się mnisi: w habicie z kapturem nasuniętym na twarz. Zanim którykolwiek z nich zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo, kilka kroków obok pojawiły się kolejne dwie zamaskowane postacie: wysmukła kobieta w weneckiej masce, oraz niewysoki, krępy mężczyzna w stroju renesansowego kata.

- Miało być nas czworo – powiedziała z naciskiem wenecka dama.

- Zaprosił nas Jeden-z-dwu. – Głos mnicha zabrzmiał jak odzew.

- Iść mamy tam – dodał kat, wskazując na sporą, częściowo zrujnowaną, posesję po drugiej stronie ulicy.

- A hasło brzmi „pokrzyk” – zakończył szpieg.

Cała czwórka skinęła sztywno głowami, po czym podążyła w stronę zniszczonej willi. Jej drzwi były na wpół zbutwiałe i zwisały smętnie na pojedynczym zawiasie. Jednakże wejścia broniła solidna żelazna krata. Choć mocno pordzewiała, wciąż wyglądała bardzo solidnie. Przybysze podeszli do niej, po czym każde z nich wypowiadając półgłosem słowo „pokrzyk” przeszło przez nią, jak przez powietrze.

Byli już w sieni. Po lewej, pozbawione drzwi, znajdowało się zejście do piwnicy. Schody po prawej prowadziły na piętro, zaś w dalszej części przedpokoju widniały wejścia do kolejnych pomieszczeń parteru.

- Dokąd teraz? – szepnął mnich.

Gdy jeszcze mówił, nikły promyk bladego światła pojawił się w głębi piwnicznych schodów. Był zupełnie inny, niż gdyby pochodził od świecy, czy żarówki; bardziej przypominał światło księżyca, choć ono przecież nie mogłoby przecież padać z dołu. Lekko pulsował, powiększając się i oświetlając równe, gładkie, kamienne stopnie. Po chwili ukazało się jego źródło: utworzony jakby ze świetlistej mgły długouchy nietoperz. Jaśniejące stworzenie na moment zatrzymało się u szczytu schodów przyglądając się gościom, po czym zaczęło miękko odpadać z powrotem w głąb podziemi. Pośpieszyli w ślad za nim.

 

Piwnica była głęboka. Schody kilka razy zakręcały to w prawo, to w lewo. Zrobiło się zimno. Chłód wydawał się przenikać kamienie. Jeszcze kilka stopni, kolejny zakręt – i oto otworzył się przed nimi krótki, dość szeroki korytarzyk. Na jego końcu znajdowały się drzwi. Strzegły ich dwie wysokie, zakapturzone postacie. To od nich biły fale przejmującego zimna. Nietoperz zawisł na krokwi nad futryną; obie postacie odsunęły się od niego, wtulając się w kąty korytarza. Drzwi uchyliły się lekko. Dama zdecydowanym krokiem minęła strażników i podeszła do drzwi. Pchnęła mocno i weszła do znajdującego się za nimi pomieszczenia. Trzej mężczyźni szybko podążyli za nią. Wejście zamknęło się z lekkim chrzęstem za ich plecami.

Znaleźli się w dużym pokoju przypominającym salon pozbawiony okien. Na środku stał długi stół, na nim zaś znajdowało się kilka lichtarzy, w których tkwiły płonące świece. To od nich pochodziło całe światło w tej sali. Tu i tam stały niewielkie stoliki, krzesła, fotele. Ściany były pokryte jakąś burą tapetą. Nie wisiały na nich żadne obrazy.

- Chyba usiądziemy – rzucił niepewnie kat, wskazując na cztery wysokie krzesła, ustawione wzdłuż dłuższego boku stołu.

Wtedy z najdalszego kąta pomieszczenia dobiegł ich głośny szept:

- Protego muralis avada kedavra!

Zielona iskra wystrzeliła znad obróconego tyłem do sali rozłożystego fotela, wzbiła się pod sufit i tam eksplodowała z cichym świstem. Coś przypominającego cienki, zjadliwie zielony muślin spłynęło z góry, rozciągając półprzejrzystą, mieniącą się zasłonę pomiędzy resztą salonu, a jej rogiem, fotelem, który tam się znajdował, i tym, który w nim siedział. Światło zasłony zmieszało się ze światłem świec, rzucając upiorne cienie na wszystko, co znajdowało się wokół. Suchy głos znowu przemówił:

- Tak. Macie rację, nie ufam wam. Zresztą i wy nie ufacie sobie wzajemnie, nieprawdaż? Tak zawsze było! To jest nasza słabość!

Mimo że mówca wciąż szeptał, jego głos zdawał się wypełniać całą przestrzeń pokoju. Był pozbawiony wyrazu, wyprany z emocji, bez żadnych znaków szczególnych. Ktokolwiek to mówił, zrobił wszystko, by nie dało się go po głosie rozpoznać.

- Wybacz, Jeden-z-dwu – odezwała się dama – ciebie znamy jedynie z listów. Między sobą widzimy się, w tych okolicznościach, pierwszy raz. Nie znamy się. Skąd więc to: „zawsze”?

- Och, powinienem był się domyśleć, że to właśnie ty o to zapytasz... Tak, należą się wam wyjaśnienia. I dostaniecie je, inaczej ściąganie was tutaj nie miałoby sensu. – Głos przerwał na chwilę, jakby jego właściciel zbierał myśli przed dłuższą przemową. Tymczasem na stole pojawiły się puchary z czerwonym winem i półmisek suszonych daktyli. – Proszę częstujcie się – rzekł gospodarz – gdybym chciał was wykończyć, mógłbym wykorzystać znacznie pewniejsze sposoby niż zwykła trucizna. Jedzcie, pijcie i słuchajcie: Otóż mówiąc „my” nie miałem wcale na myśli nas, jak tu sobie w piątkę siedzimy. Miałem na myśli nas – tych złych.

Człowiek w stroju szpiega żachnął się lekko. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, gospodarz kontynuował:

- Przestudiowanie historii osławionych złych czarnoksiężników i wiedźm zajęło mi kilka ładnych lat . Od Mes-Ani-Paddy, przez Babę Jagę, po Gellerta Grindelwalda i Toma Riddle’a, znanego jako Sami-Wiecie-Kto. I wiecie, co ich łączy? Wszyscy przegrali! I wszyscy popełniali prawie te same błędy, co ich poprzednicy. A było tych błędów wiele. Po pierwsze – i najważniejsze - odmawiali uznania, że są źli! Riddle bredził, że nie ma dobra i zła, Grindelwald bajdurzył o większym dobru... Zaczynali od okłamywania siebie samych... O, nie, ja nie popełnię tego błędu. Mam cele, chcę je osiągnąć, i chcę to zrobić, opierając się na złu. I wy też. Też macie swoje cele, a też prawo oraz moralność stoją wam na drodze. Zacznijcie od uznania - sami przed sobą - że jesteście źli!

- Oczywiście, gdy już to zrobicie, otworzą się przed wami dwie drogi. Poznawszy, że zło jest złem, ludzie starają się zazwyczaj powrócić na stronę dobra. Pokutują, żałują, okazują skruchę. Bardzo trudno jest powiedzieć sobie: „Będę to czynił, choć to jest złe, będę to czynił, bo to jest złe!”. Jednak to właśnie takich sojuszników mi teraz potrzeba...

- Drugi powszechny błąd: niedocenianie wroga. Przeciwnika należy szanować. Przeciwnika należy stawiać na piedestale. Nie wolno nim gardzić! Przed adwersarzem nieraz trzeba się w duchu ukorzyć... Wiem, co chcecie powiedzieć: że to cecha „tych dobrych”. Ale to tylko środki. Właściwe środki...

- To wiedzie nas do błędu trzeciego. Wiadomo, nie można czynić, zła, by wynikło z niego dobro, cel nie uświęca środków. Ale jeśli sam cel nie jest święty, kto nam broni użyć godziwych środków, by go osiągnąć? Tak... cel nigdy nie uświęca środków, ale może je znieprawić! Przejmując ICH metody, pozostawiając swoje własne cele, a także mając pełną świadomość, tego, co robimy, mamy szansę zwyciężyć. Szansę zaledwie. Tak. Ale bez tego pozostałaby nam tylko pewność przegranej i otumanianie siebie samych. Jakimże kretynem musiał być Riddle, żeby przy tak ogromnej mocy, jaką posiadał, nie zdawać sobie z tego sprawy?!

- Zło i miłość mają ze sobą coś wspólnego. I jedno, i drugie, może zaślepić. Jednakże aby wygrać, trzeba to zaślepienie pokonać! Trzeba je nazwać po imieniu i w to imię działać. Wielu zwyciężyło w imię miłości. Ale czy znacie kogokolwiek, kto jawnie sławiłby imię zła?...

Przerwał przemowę na dłuższą chwilę. W ciszy wyraźnie słychać było skwierczenie płomieni świec. Mnich objął rękami głowę. Dłonie kata drżały gwałtownie. Dama siedziała sztywno, jak zamieniona w kamień. Szpieg oddychał płytko i szybko, ukryty za swoją maską. Po chwili gospodarz odezwał się raz jeszcze:

- To wszystko wymaga zupełnego przestawienia waszego toku myślenia. Mnie samemu dojście do tego, co wam przedstawiłem, zajęło całe lata. Sprowadziłem was tutaj, bo musieliście to usłyszeć. Bo musieliście się dowiedzieć, że jest kilka osób, które też to usłyszały. Bo musieliście się zobaczyć, choć jeszcze nie poznać. Tak. Teraz przemyślcie to. Powoli, spokojnie... Wiem, że możecie potrzebować na to nieco czasu. Nie szkodzi. Tu macie wszystko pokrótce spisane.

Znad fotela uniosły się cztery zwoje i poszybowały w stronę stołu przebijając zielonkawą, świetlną kurtynę, która przez moment zalśniła intensywniej.

- Czy to nie nazbyt ryzykowne? – odezwał się zduszonym głosem mężczyzna w stroju mnicha.

- Dostałeś ode mnie kilka listów, prawda? Dałeś je może komuś do przeczytania?

- Ależ skąd, przecież...

- Szkoda! – przerwał mu suchy głos – ktoś mógłby tam znaleźć na przykład przepis na pyszne babeczki cytrynowe. Naprawdę znakomite! A teraz weźcie te papirusy i poczytajcie je w wolnej chwili.

Zwoje zawisły w powietrzu – po jednym przed każdym z gości. Zaledwie wzięli je do rąk, zniknęli, jakby wessały ich one gdzieś w nicość. Po chwili każde z nich – lekko oszołomione – stało już na progu własnego domu.

W podziemnej komnacie z fotela podniósł się ludzki kształt. Machnięciem ręki rozproszył świetlną kotarę. „Tak wyjść bez pożegnania... – mruknął. – Co za brak taktu, z kim ja muszę pracować!...” – Po czym zaśmiał się bezgłośnie.

 

Rozdział 2.

Niełatwo być ministrem

 

Rada Nadzorcza

Szkoły Magii i Czarodziejstwa

w Hogwarcie

 

do Ministra Magii

w Londynie

 

Wielce Szanowny Panie Ministrze,

ufamy, że nasz list zastanie Pana w dobrym zdrowiu i w pełni sił.

 

W związku ze smutnym faktem śmierci nieodżałowanej pamięci Profesor Minerwy McGonagall, która, jak Panu Ministrowi doskonale wiadomo, odeszła od nas na zawsze w kwietniu bieżącego roku, Rada Nadzorcza stanęła wobec obowiązku wyboru nowego dyrektora Szkoły. Jeszcze w kwietniu zostaliśmy poinformowani, że zastępca dyrektora, profesor Filius Flitwick, zgodził się wypełniać obowiązki swojej zmarłej przełożonej tylko tak długo, jak długo będzie to konieczne, nie wyrażając przy tym zgody na kandydowanie na stanowisko dyrektora.

Biorąc pod uwagę powyższe, Rada Nadzorcza rozpisała konkurs na stanowisko dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Spośród zgłoszonych kandydatów Rada powołała na tę funkcję profesor Ludolfinę Vector, dotychczasową nauczycielkę numerologii. Z wielką przyjemnością zawiadamiamy, że profesor Vector funkcję tę przyjęła. Jednocześnie Rada zarekomendowała nowej Dyrektor profesora Platona Mulcibera, dotychczasowego nauczyciela transmutacji, na opuszczone właśnie przez profesor Vector stanowisko nauczyciela numerologii. Dyrektor propozycję tę zaakceptowała.

Następnie dyrektor Vector podjęła decyzję o obsadzeniu posady nauczyciela transmutacji przez Dennisa Creeveya, który przyjąwszy wzmiankowaną ofertę dołączył do grona pedagogicznego Szkoły.

Jednocześnie Rada Nadzorcza i grono pedagogiczne Szkoły Magii i Czarodziejstwa zapraszają serdecznie Pana Ministra na uroczystą inaugurację roku szkolnego w Hogwarcie, połączoną z symbolicznym objęciem funkcji Dyrektora Szkoły przez profesor Ludolfinę Vector. Uroczystość połączona z Ceremonią Przydziału odbędzie się pojutrze, pierwszego dnia września w godzinach wieczornych.

 

W imieniu Rady Nadzorczej SMiC Hogwart

z należnymi wyrazami szacunku

(-) Draco Malfoy

Sekretarz

 

 

Minister Magii odłożył pergamin. W odróżnieniu od wielu innych pism, które musiał przeczytać tego dnia, a których treść ulatywała z jego umysłu, gdy tylko wziął się za następne, ten list poruszył jakąś strunę w głębi jego serca.

Hogwart... Jego dom przez sześć lat. Jakże dawno tam nie był!

Minister był niewysokim, szczupłym mężczyzną. W jego czarnych włosach prześwitywały pierwsze nitki siwizny. Nosił okulary, zza których błyszczały zielenią duże, wyraziste oczy. Na czole miał bliznę, którą czasami odruchowo pocierał, zwłaszcza wtedy, gdy mocno się nad czymś zastanawiał.

Nazywał się Harry James Potter.

Kariera Harry'ego, która zawiodła go do ministerialnego gabinetu, była zaiste niezwykła. Nigdy nie ukończył on pełnego kursu Hogwartu, nie zdawał wieńczących drugi etap edukacji Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych (OWuTeMów). W roku, w którym Harry powinien być w ostatniej klasie, wybuchła druga wojna z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Zakończyła się ona, jak wszyscy wiedzą, legendarnym pojedynkiem między Harrym i Czarnym Panem. W nim to młody czarodziej powalił Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Sam Harry zawsze jednak twierdził, że to jego przeciwnik zabił się własnoręcznie rzuconym przez siebie samego zaklęciem.

Wkrótce potem Harry Potter został przyjęty bez wymaganych egzaminów na kurs aurorów – łowców czarnoksiężników. Uznano, że jego dokonania stanowią więcej niż wystarczającą podstawę do uchylenia rygorystycznych wymogów regulaminu przyjęć na kurs. Po ukończeniu szkolenia z wyróżnieniem, Harry’ego czekała kolejna niespodzianka. Gdy odebrał swój przydział służbowy z rąk ministra magii Kingsleya Shacklebolta, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Było tam bowiem napisane: „Szef Kwatery Głównej Aurorów”. Na nic zdały się protesty. Minister był nieugięty, a koledzy-aurorzy, wszyscy znacznie starsi od niego, twierdzili jednogłośnie, że słusznie mu się ta funkcja należy. Nie miał wyboru. Musiał ją przyjąć.

Tak upłynęło wiele lat. Wreszcie z początkiem czerwca tego roku Kingsley Shacklebolt ogłosił, że chce odejść ze stanowiska ministra i poświecić się pracy naukowej. Istotnie – od jakiegoś czasu krążyły pogłoski, jakoby Kingsley usiłował odtworzyć osiągnięcia Mwanamgwambwy Mistycznego, półlegendarnego czarownika, który żył podobno w XII wieku w Wielkim Zimbabwe. Harry był tak naturalnym kandydatem na fotel ministra, że innych osób w ogóle nie brano pod uwagę. I tak trafił tu, gdzie znajdował się teraz.

Zegar zadzwonił oznajmiając godzinę siódmą wieczorem.

- Dużo jeszcze zostało na dzisiaj? – rzucił Harry zmęczonym głosem. Od wielu dni miał wrażenie, że spraw, które musi załatwić, przeczytać, zaaprobować, wyrazić o nich opinię, pchnąć na właściwe tory, itede, itede, że spraw tych z każdą chwilą przybywa. W jaki sposób Kingsley dawał sobie radę z tym wszystkim?

- Już prawie koniec, panie ministrze – dobiegł go skrzypiący głos dobywający się z ozdobnego, intarsjowanego sekretarzyka stojącego po lewej stronie biurka. Delegacja czarodziejów z krajów słowiańskich potwierdza swoje przybycie za dwa tygodnie. Chce pan poznać skład?

- Nie, dziękuję. Wystarczy, że mi o tym przypomnisz na dzień przed ich przyjazdem.

- Rozumiem – Kilka szufladek sekretarzyka wysunęło się ze swoich przegród, wykonało w powietrzu skomplikowany taniec i zajęło nowe miejsca. – Jeszcze ostania rzecz... Proszę.

Ze szczeliny pod szufladami wysunął się koniec pergaminowego zwoju. Harry pociągnął go. Zwój szczelnie pokrywały drobne linijki schludnego, niemal kaligraficznego pisma. Harry pociągnął jeszcze raz. Skraj zwoju opadł na podłogę, tymczasem ze szczeliny wciąż wysuwały się kolejne rzędy liter. Minister pociągnął jeszcze kilka razy. Pergamin zajmował już sporą część podłogi.

- Ileż tam tego jest?

- Prawie pół furlonga panie ministrze – zaskrzypiał radośnie sekretarzyk – Raport P. I. Weasleya z Biura do spraw centaurów na temat możliwości nawiązania współpracy w aspekcie bazy materiałowej z uwzględnieniem...

- Dość! Zwiń to natychmiast! – jęknął roztrzęsiony Harry. – I streść mi go... na jutro. Najwyżej dwa tuziny linijek – dodał już spokojniejszym głosem.

- Tak jest, panie ministrze. Życzę miłego wieczoru – odparł służbiście mebel zasysając raport z powrotem do swojego wnętrza.

Harry wyszedł z gabinetu, starannie zamykając i pieczętując za sobą drzwi. Dziś znów spóźni się do domu... Szybkim krokiem podążył w kierunku wind. Gmach był już praktycznie opustoszały. Jak Kingsley to robił, że zawsze udawało mu się zdążyć na czas? Trzeba go będzie o to zapytać. Na pewno spotka się z nim za kilka dni.

Nagle poczuł silne mrowienie miedzy łopatkami. Znał to uczucie, choć nigdy dotąd nie uderzało ono tak gwałtownie. Odruchowo odskoczył pod ścianę dobywając różdżki. Zbyt późno.

- Expelliarmus! – rozległo się uprzedzając jego reakcję.

„Zasadzka” – skonstatował oczywistość, gdy zaklęcie rzuciło nim o podłogę, a różdżka wypadła mu z dłoni i potoczyła się poza zasięg jego ramion. Pokonując ból i odrętwienie usiłował przeturlać się do bocznego korytarza, ale ukryty przeciwnik nie dał mu szansy.

- Petrificus totalus!

Leżał twarzą w dół na zimnej posadzce korytarza nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Usłyszał ciche kroki. Minęły go i zatrzymały się kilka jardów dalej. Dobiegł go szelest, potem cichy stuk i znów szelest. I raz jeszcze kroki. Ktoś podszedł do niego. Ujrzał stopę w czarnym, znoszonym trzewiku o kilka cali od swej twarzy. Znowu usłyszał szelest. I jedno słowo:

- Drętwota!

Ocknął się, gdy ktoś przewrócił go na plecy. Pochylała się nad nim Katie Bell, jego koleżanka jeszcze ze szkoły, teraz pracująca w Wydziale Magicznych Gier i Sportów. Z wysiłkiem usiadł, poprawił okulary.

- Harry, nic ci nie jest?

- Nie. To tylko oszołomienie... Dziękuję... Gdzie moja różdżka?

- Proszę – podała mu ją – leżała tuż obok ciebie. Och, Harry, tak się przestraszyłam, gdy przeczytałam w gazecie... – urwała.

- Co przeczytałaś?

- Sam zobacz... – Podała mu wieczorne wydanie „Proroka”. Na drugiej stronie znajdowała się następująca notka:

 

ATAK NA MINISTRA MAGII

 

Jak donoszą nasze źródła w Ministerstwie,

Harry J. Potter, Minister Magii,

został dziś wieczorem zaatakowany

przez nieznanego zamachowca,

który oszołomił ministra, a następnie zbiegł.

Motywy działania sprawcy nie są znane.

Minister czuje się dobrze i wrócił już

do pełnienia swoich obowiązków.

 

- Harry – szepnęła Katie – skąd oni to wiedzieli, skoro ty wciąż tu leżałeś?

Harry sięgnął do kieszonki, w której nosił zegarek ofiarowany mu przez panią Weasley w dniu, w którym ukończył siedemnaście lat. Maleńkie planety na obwodzie tarczy pokazywały datę i czas: było dziesięć po siódmej.

- Leżałem tu najwyżej pięć minut... Słuchaj, Katie, oni to wydrukowali zanim atak w ogóle nastąpił!

- Myslisz, że sprawca wciąż gdzieś tu jest?

- Wątpię. Ale i tak muszę działać. – Przytknął sobie koniec różdżki do gardła, a gdy znowu przemówił, jego głos potoczył się donośnie po wszystkich zakamarkach podziemnego kompleksu Ministerstwa Magii. – Mówi Potter. Natychmiast zamknąć wszystkie wejścia i wyjścia Ministerstwa. Ogłaszam stan zagrożenia. Za dziesięć minut wszyscy obecni w gmachu mają zebrać się w atrium.

 

 

Rozdział 3.

Na Pokątnej

 

Ulica Pokątna miała w sobie coś z ponadczasowości. Zmiany, jakie na niej następowały, były zawsze nieśpieszne i ledwo zauważalne. Z drobnymi wyjątkami, rzecz jasna. Do historii przeszło otwarcie sklepu „Magiczne Dowcipy Weasleyów”, które przez kilka dobrych miesięcy stanowiło powód niezliczonych kontrowersji i dyskusji. Od tego czasu minęło już jednak niemal ćwierć wieku i „Dowcipy” tak wrosły w krajobraz ulicy, że obecnie nikt nie wyobrażał sobie Pokątnej bez ich kolorowej witryny.

Sporo zmian dokonało się po Drugiej Wojnie Czarodziejów. Wielu dawnych właścicieli kamienic straciło w niej życie, kilku opuściło ten zakątek na zawsze. Ale na miejsce dawnych mieszkańców przybyli nowi, otworzyli swoje sklepy czy lokale – i tak szybko wtopili się w sąsiedztwo, że po roku czy dwu ktoś niewtajemniczony nie odgadłby nigdy, kto z mieszkańców jest tu nowy, a kto zasiedziały od pokoleń.

Oczywiście nie dotyczyło to rodu Ollivanderów, od ponad dwu tysiącleci zajmującego się wytwarzaniem różdżek. O tej mającej druidzkie korzenie rodzinie wszyscy wiedzieli, że mieszkali tu oni zanim jeszcze ulica Pokątna powstała, ba, nawet zanim Rzymianie przemianowali celtyckie Lyn-dun na Londinium.

Ulica kończyła się ślepą ścianą; wysokim, ceglanym, nie otynkowanym murem. Za nim znajdowało się podwórze pubu „Pod Dziurawym Kotłem” stanowiące jedno z przejść pomiędzy światem zwykłych ludzi, a światem zamieszkałym przez mugoli. Gdy ktoś chciał przedostać się z pubu na ulicę, w murze otwierał się portal o łukowatym sklepieniu. Ot tak, jak właśnie teraz, w ciepły wieczór ostatniego dnia sierpnia.

Harry Potter szybkim krokiem przeszedł przez portal, który niezwłocznie zamknął się za nim i wtopił w mur, jakby nigdy nie istniał. Minister minął kilka sklepów, których właściciele zasuwali już żaluzje na witrynach. Przeszedł koło „Magicznych Dowcipów Weasleyów” i zatrzymał się przed niepozornymi drzwiami na prawo od krzykliwej wystawy z rozmigotaną reklamą: „Hit sezonu – sznurowadła gordyjskie. Raz zawiążesz i spokój!”

Na gładkiej politurze drzwi umieszczone były obok siebie dwie mosiężne kołatki. Lewa miała kształt głowy lwa, a na zwisającym mu z pyska kółku wypisane było: „A & G”. Prawa przypominała z wyglądu głowę sowy, a na trzymanym przez nią w dziobie kręgu widniało: „H & R”. Harry zastukał dwukrotnie prawą.

- Powiedz mi, kim jesteś, a dowiesz się, czy zastałeś gospodarzy w domu – odezwała się sowa metalicznym głosem.

- Harry Potter. Przecież mnie znasz.

- Służba nie drużba – odparła filozoficznie kołatka – Wejdź. Jesteś oczekiwany.

Drzwi rozpłynęły się w brunatną mgłę, która następnie rozsunęła się jak kurtyna. Harry wszedł do wąskiej sieni, pachnącej pastą do podłóg i oświetlonej kilkoma lampkami w wesołych, żywych kolorach. Wejście bezszelestnie zamknęło się za nim. Po kilku krokach korytarz rozwidlał się. Harry skręcił w prawo i wspiął się po szerokich, spiralnych schodach, których bukowe stopnie cicho skrzypiały pod jego nogami. Odgłos ten wywabił z pokoju młodego patykowatego rudzielca o łobuzerskim wyrazie piegowatej twarzy.

- Cze, wujek! – zawołał na widok Harry’ego.

- Hej Hugo! Jak tam, gotów do drugiego roku nauki?

- Jasne! Właśnie się pakuję.

- Tak sam?

- Nooo... Pewnie... – Hugo starał się zrobić minę pod tytułem „uosobiona niewinność”, ale nie wyszło mu to zbyt dobrze.

- W takim razie, przez delikatność nie spytam, co wyląduje w twoim kufrze... A gdzie Różyczka?

- U wujka George’a.

- Aha. No to pakuj się, pakuj... – Harry mrugnął lekko do Hugona.

Na drugim piętrze, w gustownie umeblowanym salonie czekali już na niego Ron i Hermiona, para jego najlepszych przyjaciół, a od kilkunastu lat również powinowatych. Na środku dębowego stołu stał kuty żeliwny trójnóg, a na nim bulgotał czajniczek z herbatą podgrzewany magicznym płomykiem niewymagającym żadnego paliwa. Obok stały cztery filiżanki ozdobione błękitnymi arabeskami.

- Cześć Harry, jesteś sam? – zdziwiła się lekko Hermiona.

- Ginny nie mogła przyjść. Bliźnięta za bardzo dają się jej we znaki.

- Remus i Gaja?

- Nie – Harry uśmiechnął się szeroko. – Następcy!

- No przecież! –Rozpromieniła się Hermiona. – Ile jeszcze czasu? Trzy tygodnie?

- Niecałe cztery. Ale wiesz, z bliźniakami różnie bywa.

Usiedli. Hermiona nalała herbatę do filiżanek, podała mleko i cukier. Zawsze robiła to ręcznie, choć przecież mogła posłużyć się różdżką. Po prostu uważała, że tak powinna postępować prawdziwa pani domu.

- Zastanawiam się – powiedział Ron w zamyśleniu – czy mówiłeś Ginny o tamtej przepowiedni.

- Tak – uśmiechnął się lekko Harry – stwierdziła, że z byciem ministrem mam sobie sam poradzić, a co do reszty, to żebym absolutnie nie próbował szukać pomocy gdzieś poza domem.

- Co to za przepowiednia? – zainteresowała się Hermiona.

- To było w piątej klasie, no nie, Harry? Trelawney przepowiedziała mu, że zostanie ministrem magii... i że dożyje sędziwej starości...

- I jeszcze z tuzin drobiazgów – dokończył szybko Harry.

- Że też chce się wam w to wierzyć... – Hermiona wzniosła oczy w wyrazie dezaprobaty.

Przez kilka chwil rozmawiali o niczym, sącząc powoli herbatę. W międzyczasie na stole pojawił się duży półmisek, zawierający nadziewane różą ciasteczka („Wypiek mamy” – wyjaśnił Ron). W końcu rozmowa zeszła na temat, dla którego się dzisiaj spotkali. Harry rozpoczął od dokładnego opowiedzenia wszystkiego, co zapamiętał z wczorajszego zajścia w korytarzu ministerstwa.

- Wtedy kazałem zamknąć wyjścia i zebrać się wszystkim w atrium. – powiedział na zakończenie – Nie jestem pewien, czy to był dobry pomysł. Chyba niepotrzebnie narobiłem rabanu. Jeszcze pójdzie fama, że spanikowałem.

- Jaki raban, co ty mówisz? – obruszył się Ron – Rabanu narobił „Prorok”. I tak wszyscy by się dowiedzieli.

- Mogłem udawać, że nic się nie stało. Że to kaczka dziennikarska, albo qui pro quo, ja wiem? Poprosić Katie, żeby potwierdziła moją wersję.

- Harry, przecież sam wiesz, że to by nic nie dało. Skoro ktoś zadał sobie trud, żeby sprawę nagłośnić, to tak czy siak, dopiąłby swego. – Hermiona poparła męża – A przecież nie po to Kingsley całe lata pracował nad oczyszczeniem wizerunku ministerstwa, nad przejrzystością procedur, żebyśmy teraz mieli zacząć kręcić. Czasy Knota minęły!

 

- Taak, teraz ministerstwo jest tak przejrzyste, że każdy może sobie ustrzelić ministra. – zadrwił Harry – Jestem oszołomiony. Znaczy się, byłem.

Przez chwilę śmiali się serdecznie. Gdy ochłonęli, Harry kontynuował – już poważnym tonem:

- W gmachu było nie więcej niż trzydzieści osób. Gdy wszyscy zebraliśmy się w atrium, rzuciłem homenum revelio – nikt się nie ukrywał. Po krótkim przepytaniu obecnych, stało się jasne, że tylko cztery osoby nie mają mocnego alibi na ostatni kwadrans: Katie Bell, Barry Bothhave ze współpracy międzynarodowej, Mordechaj Findengeld z kontaktów z goblinami no i ja sam... Jednak Bothhave’a i Findengelda widziano, jak wybiegają ze swoich biur, spory kawał drogi od miejsca, gdzie mnie zaatakowano, zaraz po tym, jak ogłosiłem alarm. Sprawdziliśmy ich różdżki, priori incantatem, wszystko było w porządku. Podobnie zresztą, jak z różdżką Katie... Sprawdziliśmy też, czy ktoś z obecnych nie jest opętany, przemieniony w kogoś innego albo czy nie znajduje się pod wpływem imperiusa. Nikt nie był... Następny krok to było skontrolowanie, kto opuścił ministerstwo w ostatnich minutach przed zamknięciem bram. Takich ludzi było dwu: Platon Mulciber i Kasjusz McPherson. Obaj mają mocne alibi. Aurorzy sprawdzili ich różdżki wkrótce potem. Wygląda, że są w porządku.

- Ten... Mulciber – zaczął powoli Ron ostawiając filiżankę. – On przecież nie pracuje w ministerstwie. Uczy w Hogwarcie.

- Tak. Był w naszej bibliotece. Przeglądał inkunabuł o postscholastycznej numerologii. Ma na to świadków.

- Mulciber... Wielu z tej rodziny było adeptami czarnej magii. Kilku nawet zostało śmiercioż...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl