[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY HARRISON - ZIMA W EDENIE
HARRY HARRISON
ZIMA W EDENIE
Przełożył
Janusz Pultyn
A zasadziwszy ogród
w Eden na wschodzie
Pan Bóg umieścił tam
człowieka, którego ulepił.
Po czym Kain
odszedł od Pana
i zamieszkał w kraju
Nod, na wschód od Edenu
KSIĘGA RODZAJU
PROLOG: KERRICK
Życie nie jest już łatwe. Zbyt wiele zaszło zmian, zbyt wielu ludzi zginęło, zimy są zbyt długie. Nie zawsze tak było.
Pamiętam dobrze obozowisko, w którym dorastałem, pamiętam trzy rody, długie dni, przyjaciół, dobre jedzenie. Ciepłą
porę roku spędzaliśmy na brzegu wielkiego, pełnego ryb jeziora. W najdalszych wspomnieniach stoję nad tym jeziorem,
patrzę nad jego spokojnymi wodami na wysokie góry, widzę, jak na ich szczytach bieleją pierwsze śniegi zimy. Gdy śnieg
pokryje nasze namioty i trawy wokół nich, nadejdzie czas, by łowcy wyruszyli w góry. Chciałem szybko dorosnąć, paliłem
się, by u ich boku polować na sarny i jelenie.
Prosty świat prostych radości minął bezpowrotnie. Wszystko się zmieniło, niestety, nie na lepsze. Czasem budzę się
w nocy pragnąc, by nigdy nie stało się to, co nastąpiło. Ale to głupie myśli, świat jest, jaki jest, zmienia się teraz na każdym
kroku. To, co uważałem za całość istnienia, okazało się zaledwie drobną cząstką rzeczywistości. Moje jezioro i góry to
tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu, graniczącego na wschodzie z ogromnym oceanem.
Wiedziałem też o innych, o stworzeniach nazywanych przez nas murgu. Nauczyłem się je nienawidzić na długo
przedtem, nim zobaczyłem je po raz pierwszy. Nasze ciało jest ciepłe, a ich zimne. Na głowach rosną nam włosy, łowcy
dumnie hodują brody, a zwierzęta, na które polujemy, mają ciepłe ciała, futra lub sierść - nie odnosi się to jednak do murgu.
Są zimne, gładkie i pokryte łuskami, mają pazury i zęby, by nimi rozdzierać i gryźć, są ogromne i przerażające, budzą
strach. I nienawiść. Wiedziałem, że żyją w ciepłych wodach południowego oceanu i w ciepłych krajach leżących na
południu. Nie znosiły zimna, więc zostawiały nas w spokoju.
Wszystko to uległo zmianie tak straszliwej, że już nigdy nic nie pozostanie takim samym. Powodem tego były
murgu zwące się Yilanè, równie rozumne jak Tanu. Na swe nieszczęście wiem, że nasz świat stanowi tylko maleńką część
świata Yilanè. Zamieszkujemy północ wielkiego kontynentu, a na południe od nas na całym lądzie roi się od Yilanè.
Jest jeszcze gorzej. Za oceanem leżą inne, jeszcze większe kontynenty - na których w ogóle nie ma łowców. Yilanè,
wyłącznie Yilanè. Cały świat, poza naszym malutkim zakątkiem, należy do nich.
Teraz powiem wam najgorszą rzecz o Yilanè. Nienawidzą nas tak samo, jak my nienawidzimy ich. Nie miałoby to
znaczenia, gdyby były jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Moglibyśmy zamieszkiwać zimną północ, unikając ich w
ten sposób.
Lecz są i takie, które być może dorównują łowcom rozumem, dorównują im zaciekłością. A ich ilości nie da się
ogarnąć, wystarczy stwierdzić, iż wypełniają wszystkie lądy wielkiego świata.
Wiem o tym, bo zostałem porwany przez Yilanè, dorosłem wśród nich, uczyły mnie. Pierwotne przerażenie, jakie
poczułem, ujrzawszy śmierć ojca i wszystkich przyjaciół, wyblakło z biegiem lat. Gdy nauczyłem się mówić jak Yilanè,
stałem się jakby jednym z nich, zapomniałem, że byłem łowcą, zacząłem nawet nazywać mój lud ustuzou, istotami
nieczystości. Cały porządek społeczeństwa i władza u Yilanè wznoszą się stopniowo, jak góra, dlatego dumny byłem, iż
stałem blisko Vaintè, eistai miasta, jego władczyni. Uważano mnie także za jego władcę.
Żywe miasto Alpèasak od niedawna rosło na tych brzegach, zasiedlone przez Yilanè spoza oceanu, które z ich
odległego miasta wygnane zostały przez zimy, z roku na rok coraz sroższe. Ten sam mróz, który zmusił mego ojca i innych
Tanu do wyruszenia na południe w poszukiwaniu pożywienia, zmusił Yilanè do poszukiwań za oceanem. Wyhodowały swe
miasto na naszym wybrzeżu, a gdy się dowiedziały, że przed nimi byli tam Tanu, zabiły ich. Tak jak Tanu zabijali Yilanè,
gdy je zobaczyli.
Przez wiele lat nie wiedziałem o tym. Wychowałem się u Yilanè i myślałem jak one. Gdy ruszyły na wojnę, ich
przeciwnik był dla mnie ohydnymi ustuzou, a nie Tanu, mymi braćmi. Uległo to zmianie dopiero po zetknięciu się z
więźniem, Herilakiem. Samma-dar, przywódca Tanu, rozumiał mnie dużo lepiej niż ja sam. Gdy przemówiłem doń jak do
wroga, obcego, zwrócił się do mnie jak do swego pobratymca. Wraz z przypomnieniem sobie języka dzieciństwa wróciły
mi wspomnienia z tego ciepłego, dawnego okresu
życia. Wspomnienia matki, rodziny, przyjaciół. U Yilanè nie ma rodzin, składające jaja jaszczury nie znają ssących
pierś niemowląt, rządzą nimi zimne samice, wśród których nie ma miejsca na przyjaźń. Samce przez całe swe życie
przebywają w zamknięciu.
Herilak dowiódł mi, iż jestem Tanu, a nie Yilanè, dlatego uwolniłem go i uciekliśmy. Początkowo żałowałem tego -
ale nie miałem odwrotu, ponieważ zaatakowałem i omal nie zabiłem Vaintè, rządzącą Yilanè. Dołączyłem do sammadów,
grup rodów Tanu, wraz z nimi uciekałem przed atakami tych, które kiedyś były moimi towarzyszkami. Teraz jednak
miałem innych towarzyszy, łączyła mnie z nimi przyjaźń, jakiej nigdy nie zaznałem wśród Yilanè. Miałem Armun, która
1 / 118
HARRY HARRISON - ZIMA W EDENIE
przyszła do mnie i ukazała mi rzeczy, o jakich nie miałem pojęcia, obudziła uczucia, jakich nigdy bym nie poznał, żyjąc
wśród obcej rasy. Armun, która urodziła mi syna.
Nadal jednak nie opuszczał nas nigdy lęk o życie. Vaintè ze swymi wojowniczkami bezlitośnie ścigała sammady.
Walczyliśmy -czasem wygrywaliśmy, zdobyliśmy nawet trochę ich żywej broni, śmiercio-kijów, zabijających każde
stworzenie. Mając je, mogliśmy wypuścić się daleko na południe, napełnić do syta żołądki, zabijać te nienawistne istoty,
gdy nas atakowały. Po to tylko, by uciekać znowu, gdy znalazła nas Vaintè i zaatakowała napływającymi bez końca zza
morza posiłkami.
Ocalałym pozostawało jedynie pójść tam, gdzie nie będą ścigani, przebyć mroźny łańcuch górski, osiągnąć leżącą za
nim krainę. Yilanè nie mogą być w śniegach; myśleliśmy, że będziemy bezpieczni.
I byliśmy, długo byliśmy. Za górami spotkaliśmy Tanu, którzy nie zajmowali się jedynie łowami, lecz zbierali plony
w swej ukrytej dolinie, potrafili wyrabiać dzbany, tkać szaty i robić wiele innych zadziwiających rzeczy. To Sasku, oni są
naszymi przyjaciółmi, bo czczą mastodonta jako boga. Przyprowadziliśmy im nasze mastodonty i odtąd byliśmy z nimi
jakby jednym ludem. Dobrze się nam żyło w dolinie Sasku.
Póki Vaintè nie odnalazła nas znowu.
Zrozumiałem wówczas, że nie możemy dłużej uciekać. Jak zapędzone w kąt zwierzęta musimy się odwrócić i
walczyć. Najpierw nikt nie chciał mnie słuchać, bo nie znali wroga tak dobrze jak ja. Pojęli jednak, iż Yilanè nie znają
ognia. Poznały jego skutki, gdy przybyliśmy do ich miasta z pochodniami.
A oto czego dokonaliśmy. Spaliliśmy miasto i pozwoliliśmy kilku niedobitkom uciec do ich świata i miast za
oceanem. Dobrze, że sic tak stało, bo jedną z ocalałych była Enge, ongiś ma nauczycielka i przyjaciółka. W odróżnieniu od
wszystkich innych nie uznawała zabijania, przewodziła małej grupce tak zwanych Cór Życia, wierzących w świętość życia.
Gdybyż tylko one ocalały. Ale uratowała się i Vaintè. Ta istota pełna nienawiści przeżyła zniszczenie swego miasta, uciekła
na uruketo, wielkim żywym statku używanym przez Yilanè.
To zdarzyło się w przeszłości. Teraz stoję na brzgu, owiewany przez popioły miasta i próbuję sobie wyobrazić, co
stanie się teraz, co należy uczynić w nadchodzących latach.
Tharman i ermani lasfa katiskapri
ap naudinz modia - em bleit
hepellin er atta, so faldar elka
nsi hammar.
POWIEDZENIE TANU
Tharmy w gwiazdach mogą patrzeć
z przyjemnością w dół, na łowcę;
lecz jest to zimny wzrok,
który nie wznieci ognia.
ROZDZIAŁ I
Burza dobiegała końca, uchodziła nad morze. Strugi deszczu spadały na dalekie uruketo, zasłaniały je. Nagle
pojawiło się znowu, gdy fala deszczu minęła. Jego ciemna sylwetka na tle spienionych fal była coraz dalej. Wiszące nisko
wieczorne słońce przebijało się przez pękające chmury, oblewało uruketo rdzawym światełm, podkreślało sterczącą
wysoko płetwę. Potem zwierzę zniknęło w gęstniejącym mroku. Herilak stał w wodzie i potrząsając włócznią, krzyczał
głośno i gorzko:
- One też powinny były zginąć, wszystkie, żadne nie powinno uciec!
- Koniec z zabijaniem - odparł ze znużeniem Kerrick. - Już po wszystkim, zrobione, zakończone. Wygraliśmy.
Wybiliśmy murgu, spaliliśmy ich miasto. Wskazał na dymiące w tyle drzewa. - Masz swą zemstę. Za każdego zabitgo ze
swego sammadu spaliłeś dwudziestkę murgu. Zrobiłeś to. Za każdego martwego łowcę, kobietę, dziecko zabiłeś murgu. To
dość. Teraz musimy zapomnieć o zabijaniu i pomyśleć o życiu.
- Rozmawiałeś z jednym z nich, pozwoliłeś mu uciec. Drżała mi ręka z włócznią - nie zrobiłeś dobrze.
Kerrick świadom był jego gniewu, sam też zaczął się wściekać, lecz panował nad sobą. Wszyscy byli zmęczeni,
bliscy wyczerpania po całym dniu działania. Pamiętał też, iż Herilak wypełnił jego rozkaz i nie zabił Enge, gdy z nią
rozmawiał.
- Wszystkie murgu są dla ciebie takie same, wszystkie należy zabić. Ale ta jedna - była moją nauczycielką - ta jedna
różni się od pozostałych. Mówi tylko o pokoju. Gdyby murgu jej posłuchały, uwierzyły jej, mogłoby to zakończyć tę
wojnę...
- One wrócą, wrócą by się zemścić.
Gniew nie opuścił jeszcze wielkeigo łowcy, groził lepiącą się od krwi włócznią znikającemu, zwyciężonemu
nieprzyjacielowi. Oczy, podrażnione napływającym dymem, błyszczały równie czerwono jak grot jego włóczni. Obaj
łowcy pokryci byli sadzą, jasne włosy i długie brody lepiły się od potu i popiołów. Kerrick wiedział, że przez Herilaka
przemawia nienawiść, chęć zabijania murgu, ciągłego zabijania bez końca, ale wiedział też, z niepokojem szarpniącym mu
wnętrzności, iż łowca mówi prawdę. Murgu, Yilanè, wrogowie wrócą. Vaintè zadba o to. Żyje przecież, a póki nie umrze,
nie zaznają bezpieczeństwa ni spokoju. Gdy to sobie uświadomił, uszła zeń cała siła, zachwiał się, oparł na włóczni i trząsł
głową, jakby przez to mógł odegnać sprzed oczu widmo rozpaczy. Musi zapomieć o Va-intè, zapomnieć o murgu,
zapomnieć o nich bez reszty. Nadeszła pora życia, minęła pora śmierci. Mroczne myśli przerwał mu czyjś krzyk. Obrócił
się i ujrzał łowcę Sasku, Keridamasa, wołającego go z czarnych zgliszcz Alpèasaku.
- Tu są murgu, żywe, uwięzione!
Herilak z krzykiem okręcił się na pięcie, lecz Kerrick powtrzymał go, chwytając za rękę.
- Nie - powiedział spokojnie. - Odłóż włócznię. Sam się tym zajmę. Musi być gdzieś kres zabijania.
- Nie, nigdy, nie dla tych stworów. Zostawię jednak włócznię, bo nadal jesteś margalusem, doradcą wojennym
prowadzącym nas w bitwie z murgu, nadal wypełniam twe rozkazy.
2 / 118
HARRY HARRISON - ZIMA W EDENIE
Kerrick odwrócił się ze znużeniem, wraz z Herilakiem powlókł się plażą do spalonego miasta. Był wyczerpany i
znużony, pragnął tylko wypocząć, ale nie miał czasu. Yilanè żyły tam jeszcze? To chyba niemożliwe. Wraz ze śmiercią
swego miasta zginęły fargi i Yilanè -było to równoznaczne z wygnaniem, odrzuceniem. W takich wypadkach u Yilanè
zachodziły nieodwracalne zmiany - sam to widział -prowadzące zawsze do śmierci. Lecz były wyjątki, ktoś mógł przeżyć,
na przykład Córy Życia. Nie umierały one jak inne. Musi sam się przekonać.
- Zauważyliśmy, jak wychodzą z jednego nie do końca spalonego gaju - powiedział Keridamas. - Zabiliśmy jedną,
lecz pozostałe cofnęły się do środka. Simmacho pomyślał, że może będziesz chciał je zobaczyć, zabić własnoręcznie,
margalusie.
- Tak! - zawołał Herilak. Nienawiść wykrzywiła mu usta, odsłaniając zęby. Kerrick z wyczerpaniem pokręcił głową.
- Zobaczmy kim są, nim je wyrżniemy. A jeszcze lepiej weźmy je żywe. Pomówię z nimi, bo muszę się dowiedzieć
paru spraw.
Szli przez ciemne pobojowisko, między ciągle tlącymi się drzewami i stosami ciał. Droga ich wiodła przez ambesed
i Kerrick stanął tam, przerażony widokiem piętrzących się zwałów ciał Yilanè. Wydawały się nietknięte, nie spalone - a
jednak wszstkie zginęły. Wszystkie też leżały wyciągnięte w jedną stronę, zwracały się ku dalekiej ścianie ambesed.
Kerrick również spojrzał w tym kierunku, ku tronowi, na którym spoczywała Vaintè, pustemu teraz i nie zajętemu. Fargi i
Yilanè musiały się tam pchać, tratując nawzajem, w poszukiwaniu osłony eistai. Ta jednak odeszła, miejsce władzy było
puste, miasto umierało. Umarły więc i one. Keridamas prowadził, mijając leżące zwłoki, a za nim szedł Kerrick,
zesztywniały w szoku. Tyle zmarłych. Trzeba coś zrobić, nim zaczną się rozkładać. Za wiele ich, by pogrzebać. Musi coś
wymyślić.
- To tam, przed nami - powiedział Keridamas, wskazując włócznią.
Simmacho zaglądał za rozszczepione i nadpalone wrota, próbował coś dojrzeć w rosnących ciemnościach. Gdy
spostrzegł Kerricka, wskazał na ciało Yilanè leżące na ziemi i odwrócił je nogą. Kerrick zerknął na nie - potem się nachylił,
by przyjrzeć się bliżej w niknącym świetle. Nic dziwnego, że to miejsce wydało mu się znajome. To było hanalè.
- To samiec - powiedział. - W środku muszą być inne samce.
Simmacho patrzył na zwłoki ze zdumieniem. Jak i pozostali Tanu nie do końca rozumiał, iż mordercze murgu, z
którym walczyli, które zabijali, to wyłącznie samice.
- Biegł - powiedział.
- Samce nie walczą - nic w ogóle nie robią. Wszystkie były tu zamknięte.
Simmacho dalej patrzył ze zdziwieniem. - Dlaczego nie umierają jak reszta?
„No właśnie, dlaczego?" - pomyślał Kerrick.
- Samice umarły, bo zginęło ich miasto, to dla nich to samo co odrzucenie. Coś się z nimi dzieje, gdy zostaną
wygnane z miasta. Nie wiem dokładnie co. Jest to jednak przyczyną śmierci, widzicie wokół dowody. Wygląda na to, że
samce, trzymane na uboczu i chronione, ciągle w pewien sposób odrzucone przez miasto, nie umierają wraz z pozostałymi.
- Zginą od naszych włóczni - powiedział Herilak. - Szybko, nim uciekną w ciemnościach.
- Nie chodzą nocą, wiesz o tym. A do tego miejsca nie prowadzą żadne inne drzwi. Przestańmy zabijać, gadać o
zabijaniu i odpocznijmy do rana. Zjedzmy coś, napijmy się i idźmy spać.
Nikt się nie sprzeciwił. Kerrick znalazł wodo-owoc na niespalonym drzewie i pokazał reszcie, jak z niego pić. Nie
mieli co jeść, ale zmęczenie pokonało głód i zasnęli niemal natychmiast.
Kerrick nie spał. Był równie zmęczony co reszta, lecz kłębiące się myśli nie pozwalały na sen. W górze odpłynęły
ostatnie chmury, pokazały się gwiazdy. Wreszcie zasnął, nie wiedząc kiedy, a gdy znów otworzył oczy, świt rozjaśniał
niebo.
Coś się obok niego poruszyło i w narastającym świetle ujrzał Herilaka, podkradającego się cicho z nożem w ręku do
wejścia do hanalè.
- Herilaku - zawołał, wstając niechętnie. Wielki łowca obejrzał się z twarzą wykrzywioną złością, zawahał - i wsunął
nóż do pętli przy pasie, a potem odwrócił się i odszedł. Żadne słowa Kerricka nie mogły ukoić rozdzierającego bólu.
Zabijanie, zamiast zmniejszyć gniew i wściekłość Herilaka, zdawało się jedynie wzmagać te uczucia. Może szybko mu to
minie. Może. Zatroskany Kerrick zaspokoił pragnienie wodo-owocem. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Najpierw musi się
jednak przekonać, czy naprawdę w hanalè zostały jakieś żywe Yilanè. Spojrzał niechętnie na swą włócznię. Czy jest mu
jeszcze potrzebna? Mogą jednak być wewnątrz samice, nic nie wiedzące o zniszczeniu miasta. Podniósł broń i trzymając ją
przed sobą, przekroczył nadpalone i wygięte wrota.
Za nimi znalazł osmalone zgliszcza. Ogień wdarł się sienią i przez wiszące u góry przezroczyste płyty. Powietrze
wypełniła woń dymu i spalonych ciał. Z nastawioną włócznią przeszedł sień, jedyną część hanalè, jaką dotąd widział, aż do
jej krańca.
Za zakrętem osmalone drzwi wiodły do wielkiej sali - zapach zwęglonego mięsa był w niej nie do zniesienia. Przez
spalony sufit dochodziło dość światła, by mógł zobaczyć przerażające wnętrze.
Niemal u stóp miał spaloną, martwą Ikemend, strażniczkę ha-nalè, leżącą z szeroko otwartymi ustami. Za nią
widniały powalone ciała jej podopiecznych. Wypełniały salę, równie zwęglone i martwe, co ich opiekunka. Kerrick
odwrócił się z drżeniem i wszedł głębiej do budowli.
Tworzyła ją plątanina łączących się z sobą pokoi i przejść, przeważnie pochłoniętych przez ogień i zniszczonych. W
głębi jednak drewno było zieleńsze, tę niedawno wyrosłą część budowli płomienie ledwo tknęły. Za ostatnim zakrętem
wszedł do pomieszczenia ze zwieszającymi się ze ścian ozdobami, miękkimi poduszkami na podłodze. Pod odległą ścianą
kuliło się dwóch młodych samców, mieli wybałuszone oczy i szczęki opadłe w młodzieńczym lęku.
- To śmierć - powiedzieli i zamknęli oczy.
- Nie! - krzyknął głośno Kerrick. - To głupota samców, słuchanie starszego.
Otworzyli zdumione oczy.
- Mówcie - rozkazał. - Jest tu jeszcze ktoś?
- Mówiące stworzenie kieruje ostry ząb, który zabija - jęknął jeden z samców.
Kerrick rzucił włócznię na wyściółkę i odsunął się od niej. - Zabijanie skończone. Jesteście sami?
- Sami! - poskarżyli się jednocześnie, a ich dłonie pokryły się młodzieńczymi barwami przerażenia i bólu. Kerrick z
trudem utrzymywał na wodzy swój gniew spowodowany ich głupotą.
3 / 118
HARRY HARRISON - ZIMA W EDENIE
- Słuchajcie mnie i bądźcie cicho - rozkazał. - Jestem Kerrick, silny i ważny, siedzący przy boku eistai. Słyszeliście o
mnie. - Skinęli potwierdzająco; może wiadomości o jego ucieczce nie dotarły do ich odosobnienia. - Teraz odpowiecie na
moje pytania. Ilu jest was tutaj?
- Schowaliśmy się - powiedział młodszy - bawiliśmy się tak. Inni mieli nas szukać. Ja byłem tutaj, razem z
Elinmanem, a Nadaske za
drzwiami. Nikt jednak nie przyszedł. Coś się stało. Było bardzo ciepło i przyjemnie, potem pojawiły się pachnące
chmury, drażniące oczy i gardła. Wołaliśmy Ikemend, by nam pomogła, ale nie przyszła. Baliśmy sic wyjść. Ja byłem zbyt
przerażony, dlatego nazywają mnie Imehei, ale Elinman jest bardzo dzielny. Szedł pierwszy, a my za nim. Nie mogę ci
powiedzieć, co zobaczyliśmy, to zbyt straszne. Chcieliśmy wyjść z hanalè, choć to zakazane. Elinman zrobił to, krzyknął i
pobiegliśmy z powrotem. Co z nami będzie?
Rzeczywiście, co ich czeka? Pewna śmierć, jeśli natkną się na łowców. Zobaczą w nich jedynie murgu z pazurami i
zębami, wrogów. Tylko Kerrick widział ich takimi, jakimi byli; kryjące się, głupie stworzenia, nie bardzo zdolne troszczyć
się o siebie. Nie może pozwolić, by je zabito, zabijania miał już dosyć.
- Zostańcie tutaj - rozkazał.
- Jesteśmy przestraszeni i głodni - jęknął Imehei. Imię to, znaczące miękki-w-dotknięciu, pasowało do niego. A
drugiego nazwano Nadaske, wyglądający-z-zamknięcia. Byli jak dzieci potrzebujące opieki.
- Milczeć - rozkazuję warn. Macie tu wodę, jesteście też dość tłuści, by trochę popościć. Nie wychodźcie stąd. Mięso
zostanie wam przyniesione. Zrozumieliście?
Uspokoili się już, okazywali pokorne posłuszeństwo, czuli się pewniej, że ktoś im rozkazuje, pilnuje ich. Samce!
Podniósł włócznię i odszedł. Wrócił przez wielką budowlę, a przy wyjściu zastał czekającego na niego Herilaka. Za nim
stała reszta łowców, a z boku, przy Sanone skupili się Sasku.
- Odchodzimy - powiedział Herilak. Opanował już swój gniew
- zastąpiło go zimne zdecydowanie. - To, po co tu przybyliśmy -zostało wykonane. Zniszczyliśmy murgu i ich
gniazdo. Nie mamy tu już nic do roboty. Wracamy do sammadów.
- Musicie zostać. Jest jeszcze coś do zrobienia...
- Nie przez Tanu. Byłeś naszym margalusem, Kerricku, prowadziłeś nas przeciw murgu, szanowaliśmy cię za to i
słuchaliśmy. Ale teraz murgu zginęły i już nami nie rządzisz. Odchodzimy.
- Czy wybrano cię, mocny Herilaku, byś mówił za wszystkich?
- spytał z gniewem Kerrick. - Nie przypominam sobie takiego wyboru. Zwrócił się do łowców. - Czy Herilak mówił
w waszym imieniu - czy też macie własne zdanie?
Niektórzy cofnęli się przed jego gniewem, ale sammadar Sorli wystąpił naprzód.
- Mamy własne myśli, rozmawialiśmy. Herilak powiedział prawdę. Nic tu dla nas nie ma. Co mieliśmy zrobić,
zrobiliśmy i musimy wrócić przed zimą do naszych sammadów. Ty też musisz iść, Kerricku, twój sammad jest na północy,
a nie tutaj.
Armun. Na myśl o niej to miasto zmarłych przestało go interesować. Była jego sammadem, ona i dziecko. Niemal
już ustąpił, chciał przyłączyć się do marszu na północ. Lecz za Sorlim był Sanone ze swymi Sasku, nie ruszali się. Kerrick
zwrócił się ku nim.
- A co na to mówią Sasku?
- My też rozmawialiśmy i jeszcze nie skończyliśmy. Przybyliśmy dopiero do tego nowego miejsca, jest tu wiele
rzeczy do obejrzenia i omówienia - nie spieszy nam się tak bardzo jak Tanu na mroźną północ. Rozumiemy ich, sami
jednak szukamy czegoś innego.
- Poczekajmy chwilę - powiedział Kerrick, obracając się ku łowcom. - Musimy usiąść, zapalić i rozważyć wszystko.
Musimy zadecydować...
- Nie - odparł Herilak. - Już postanowiliśmy. Wykonaliśmy to, po co tu przybyliśmy. Wyruszamy dzisiaj.
- Nie mogę teraz iść z wami - Kerrick dostrzegł napięcie w swym głosie, miał nadzieję, że nikt go nie dosłyszy. - Też
pragnę wracać. Jest tam Armun, mój sammad, ale nie mogę jeszcze z wami wracać.
- Zaopiekuję się Armun - powiedział Herilak. - Skoro nie chcesz iść z nami, będzie bezpieczna w moim sammadzie
do twego powrotu.
- Nie mogę teraz odejść. Jeszcze nie pora, wymaga to namysłu. -Mówił do ich pleców. Decyzja została podjęta,
rozmowa skończona. Bitwa została wygrana i łowcy byli znowu wolni. Szli w milczeniu za Herilakiem ścieżką wśród
drzew.
Nikt się nie odwrócił, ani jeden Tanu. Kerrick stał i patrzył, aż ostatni zginął mu z oczu.
Czuł, że wraz z nimi odchodzi jakaś ważna jego cząstka. Co zmieniło jego zwycięstwo w porażkę? Miał ochotę
pójść za nimi, poprosić ich jeszcze raz, by wrócili, a jeśli nie zechcą, dołączyć do nich w drodze prowadzącej do Armun i
wspólnego z nią życia.
Nie zrobił tego jednak. Coś równie mocnego trzymało go tutaj. Wiedział, że należy do Armun, do Tanu, że jest Tanu.
Mimo to rozmwaiał z głupim samcem w yilanè, rozkazywał mu w yilanè, czuł moc i potęgę swej pozycji. Czy to
możliwe? Czy to zrujnowane miasto jest jego domem, jakiego nigdy nie znalazł wśród sammadów na północy?
Czuł się rozrywany w dwie strony, nie potrafił się zdecydować, mógł tylko stać i patrzeć na puste drzewa,
rozdzierany przez uczucia, jakich nie rozumiał.
- Kerricku - rozległ się głos, jakby z bardzo daleka. Rozpoznał Sanone. - Jesteś nadal margalusem. Co nam
rozkażesz?
W oczach starego człowieka było zrozumienie; mandukto Sasku znali ukryte tajemnice innych. Może lepiej
rozumiał skryte uczucie Kerricka aniżeli on sam. Dość. Jest wiele do zrobienia. Musi na razie odsunąć od siebie wszelkie
myśli o Armun.
- Będziemy potrzebowali jedzenia - powiedział. - Pokażę wam pola, na których są trzymane zwierzęta rzeźne. Na
pewno nie wszystkie spłonęły. I te wszystkie trupy, coś trzeba z nimi zrobić.
- Do rzeki z nimi, nim zaczną się rozkładać - powiedział ponuro Sanone. - Zabierze je do morza.
- Tak, to załatwi sprawę. Wydaj rozkazy. Potem wybierz tych, którzy pójdą ze mną. Pokażę im drogę do zwierząt.
Najemy się -a potem będzie wiele do zrobienia.
4 / 118
HARRY HARRISON - ZIMA W EDENIE
beleśekesse ambeiguru desguru
kak'kusarod. murubelek murubelek.
PRZYSŁOWIE YILANÈ
Płynące na grzbiecie
najwyższej fali mogą jedynie zapaść się
w największą głębię.
ROZDZIAŁ II
Gdy tylko uruketo wypłynęło na pełne morze, Erafnaiś nakazała wszystkim, tak członkiniom jak i pasażerom, zejść
na dół. Sama jednak pozostała na szczycie płetwy, obmywanej deszczem sztormu, nasunięte na oczy przezroczyste błony
chroniły przed zacinającymi kroplami. Między falami ulewy mignęło jej raz spalone miasto, dym bił wysoko w niebo,
plaże pozbawione były życia. Widok ten zapadł jej w pamięć, widziała go wyraźnie mimo powrotu deszczu; nigdy go nie
zapomni. Pozostała na swym stanowisku aż do zmroku, kiedy to uruketo zwolniło i pchane prądem płynęło bez wysiłku.
Miało to potrwać do świtu. Dopiero o zmierzchu znużona Erafnaiś zeszła do podstawy płetwy, gdzie spędziła całą noc.
Przespała ją na opustoszałym miejscu sterniczki.
Gdy światło brzasku poszarzyło krąg widokowy nad głową, Erafnaiś zdjęła płaszcz senny i z trudem wstała.
Z bólem od starej rany na plecach wspinała się powoli do stanowiska obserwacyjnego na wierzchołku płetwy.
Poranne powietrze było chłodne i świeże. Wiatr przegnał już wszystkie chmury wczorajszego sztormu, zostawiając czyste,
jasne niebo. Płetwa zadrżała od szarpnięcia się uruketo, z nastaniem świtu olbrzymie stworzenie zaczynało płynąć szybciej.
Erafnais zerknęła w dół, sprawdziła, czy sterniczka jest na swoim miejscu, i ponownie spojrzała na ocean.
Bryzgi piany przed wielkim pyskiem wskazywały, iż płynęła tam para towarzyszących im enteesenatów. Wszystko
było jak należy...
A jednak nie wszystko. Powstrzymywane przez Erafnais w czasie snu ponure myśli wypłynęły znowu, zalały ją.
Zacisnęła mocno kciuki na grubej skórze uruketo; wbiła w nią ostre pazury stóp. Przy jej pomocy Inegban* przybył
wreszcie do Alpèasaku, miasto się wzmocniło. I zginęło w jeden dzień. Patrzyła na to, nic nie rozumiejąc; w całym swym
życiu nigdy nie słyszała o ogniu. Teraz wiedziała o nim wszystko. Jest gorący, bardziej pali od słońca, trzaska, ryczy i
śmierdzi, dławiąc podchodzących zbyt blisko, rozjaśnia się najpierw, by potem zmrocznieć. I zabił miasto. W dole leży
garstka ocalałych, cuchnących ciągle czernią dymu. Pozostałe Yilanè i fargi zmarły wraz z miastem, leżą martwe w
spalonym grodzie. Zadrżała i spojrzała bystro naprzód. Bała się oglądać, aby nie ujrzeć znów tego straszliwego miejsca.
Gdyby była w mieście, zginęłaby z innymi, bo oczywiście te, których nie pochłonął ogień, zmarły po śmierci Alpèasaku.
Teraz jednak musi się zająć innymi problemami. W dole jest uczona Akotolp, trzymająca ciągle rękę samca, którego
zawlokła na brzeg. Potem jednak przestała się ruszać, siedzi ciągle jak sparaliżowana, nie odpowiadając na pytania. Tkwi
tak nieczuła na jęki i skargi samca, który chce, by go puścić. Co należy z nią zrobić? A co z innymi na dole, które nie
umarły? Co trzeba uczynić? Musi wreszcie zastanowić się nad tamtą. Nad tą, której imienia nikt nie wymienia.
Erafnais wzdrygnęła się i cofnęła, gdy Vaintè wspięła się na płetwę. Wydawało się, że wezwała ją swymi myślami -
ostatnią osobę, którą pragnęłaby ujrzeć w ten jasny poranek.
Nie okazując, iż zauważyła obecność dowódczym, Vaintè przeszła na tył płetwy i spojrzała na wzburzony kilwater.
Erafnais czuła, co tamta czyni, i nie bacząc na swe obawy, obejrzała się także, wpatrując w horyzont. Był ciemniejszy niż w
innych kierunkach, może od resztek nocy, czy sztormu, na pewno nie był to ląd i miasto. Było za daleko, by je dojrzeć.
Jedno oko Vaintè zwróciło się w stronę Erafnais; ta przemówiła:
- Weszłaś na statek w milczeniu, Vaintè, i trwasz w nim stale. Czy one zginęły?
- Wszystkie zginęły. Podobnie jak miasto.
Pomimo tych przerażajcąych słów Erafnais spostrzegła, jak dziwnie mówi Vaintè. Nie jak wyższa do niższej, czy
nawet równa do równej, lecz głucho i bez uczuć, co było zaskakujące. Wydawało się, że jest sama, że nie ma wokół niej
nikogo, że głośno myśli.
Erafnais chciała zachować milczenie, ale mimo to odezwała się, pytanie wypłynęło z niej jakby wbrew woli.
- Ogień - skąd wziął się ogień?
Sztywna maska Vaintè zniknęła w jednej chwili, jej ciałem targnął nie ukrywany wstrząs, tak szeroko rozwarła usta,
wyrażając tym nienawiść-śmierć, iż słowa jej dobiegały stłumione i splątane.
- Przyszły ustuzou... ustuzou ognia... nienawistne... nienawistny. Śmierć. Śmierć. Śmierć.
- Śmierć - padło szorstkie słowo, dłonie poruszały się w zwrotnej pozie odebrania-sobie. Do Erafnais dotarł tylko
dźwięk, bo Enge wspięła się za jej plecami. Vaintè widziała ją jednak, zrozumiała dobrze znaczenie i odpowiedziała z
jadem w każdym ruchu.
- Córo Śmierci, powinnaś ze swoimi zostać w tym ogniu-mieście. Najlepsze ze zmarłych Yilanè zasługiwały na to,
by być na waszym miejscu.
W gniewie mówiła, jak równa do równej, jak efenselè. Gdy dorasta się w morzu z innymi, wynurza się razem ze swą
grupą, efenburu, wówczas jest to równie oczywiste, co powietrze, którym oddychamy. Na całe życie jest się efenselè dla
innych z efenburu. Enge jednak odrzuciła to.
- Masz słabą pamięć, niższa. - Powiedziała to w najbardziej ob-raźliwy sposób, jak najwyższa z wysokich do
najniższej z niskich. Stojąca między nimi Erafnais jęknęła z przerażenia, wycofała się z piersią najpierw jaskrawo
czerwoną, a potem pomarańczową. Vaintè cofnęła się jak po uderzeniu. Enge była bezlitosna.
- Wyrzekłam się ciebie. Twa hańba wisi na mnie, odrzucam cię jako efenselè. Zuchwała ambicja zabicia ustuzou
Kerricka, wszystkich ustuzou spowodowała zniszczenie dumnego Alpèasaku. Rozkazałaś nędznej Stallan zabić me
towarzyszki. Od jaja czasu nie było nikogo takiego jak ty. Nie powinnaś była nigdy wynurzyć się z morza. Gdyby całe me
efenburu, łącznie ze mną, zginęło tu, w mokrej ciszy, byłoby to lepsze od tego.
Skóra Vaintè rozgorzała wściekłością, lecz szybko ściemniała, gdy słowa Enge umilkły. Gniew płonął teraz
wewnątrz niej, wykorzysta go w razie potrzeby - nie zmarnuje go przeciwko tej niskiej, która była kiedyś jej równa.
- Zostaw mnie - powiedziała i odwróciła się w stronę pustego morza.
5 / 118
[ Pobierz całość w formacie PDF ]