[ Pobierz całość w formacie PDF ]
H
ARRY
H
ARRISON
G
ALAKTYCZNE
SNY
Z
BIÓR
OPOWIAŃ
G
ALACTIC
DREAMS
D
ATA
WYDANIA
ORYGINALNEGO
-
1994
D
ATA
WYDANIA
POLSKIEGO
-
1997
Sp
i
is
treśc
i
i
O autorze .................................................................................................................................... 3
Zawsze słucham misia................................................................................................................ 9
Kosmiczne Szczury z BGW ..................................................................................................... 15
Z powrotem na Ziemię ............................................................................................................. 25
Przestępstwo............................................................................................................................. 40
I kto to mówi... ......................................................................................................................... 50
Uwiedzenie............................................................................................................................... 55
JeŜeli......................................................................................................................................... 65
Milczący Milton ....................................................................................................................... 70
Symulowany trening ................................................................................................................ 76
Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina ........................................................................... 85
Robot, który chciał wiedzieć .................................................................................................... 89
Szczęśliwe wakacje Billa Bohatera Galaktyki ......................................................................... 95
O autorze
Harry Harrison urodził się w Stamford w Connecticut, dorastał w Nowym
Jorku. Gdy ukończył osiemnaście lat, został wcielony do armii amerykańskiej. Do
cywila wrócił w stopniu sierżanta, starszy, choć niekoniecznie mądrzejszy, jak sam
mawia. Lata spędzone w wojsku minęły mu na tak absorbujących zajęciach, jak
naprawa dalmierzy, szkolenie w użyciu ciężkich karabinów maszynowych czy
konwojowanie śmieciarek obsługiwanych przez skazańców, nic więc dziwnego, że
pałał gorącym i serdecznym uczuciem do wojska jako takiego, nie była to jednak z
pewnością miłość. Raczej coś wręcz odwrotnego, co znalazło specyficzny wyraz w
wielu jego utworach. Następne lata spędził jako plastyk, rysownik, wydawca i
redaktor, aż w końcu poświęcił się wyłącznie karierze pisarza sf (i nie tylko).
Ponieważ Nowy Jork nie jest miastem sprzyjającym twórczości pisarskiej,
przeniósł się wraz z rodziną do Meksyku, który okazał się jeszcze gorszy, toteż
potem mieszkał w Anglii, Włoszech, Danii i przelotnie w dwudziestu siedmiu
innych krajach. Harrisonowie mieszkają obecnie (i to od pewnego już czasu) na
wybrzeżu Irlandii, z ładnym widokiem na wieżę Martello. Dotychczas pisarz wydał
około czterdziestu powieści, głównie sf (choć także trzy parodie sensacji), siedem
zbiorów opowiadań, cztery pozycje popularnonaukowe (w tym historię seksu w sf i
fantasy). Jego prace przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków, zaś za powieść
Przestrzeni! Przestrzeni! dostał Nebulę. Filmowa adaptacja, nosząca tytuł Zielona
pożywka (Soylent Green), nie była najlepsza. Harrison najbardziej znany jest z cykli
o przygodach Stalowego Szczura, Jasona din Alt (Planeta śmierci) oraz, naturalnie,
Billa - Bohatera Galaktyki.
Niniejszy zbiór jest w dorobku pisarza najnowszy, zawiera nową, nigdzie nie
publikowaną przygodę Billa, Bohatera Galaktyki - tym razem Bili wybiera się na
wakacje.
Poza tym można się też dowiedzieć, jak (wg autora) wyglądały początki wielu
doniosłych wydarzeń historycznych, jak przebiegał podbój Stanów Zjednoczonych
przez III Rzeszę oraz do czego może doprowadzić ciekawski robot.
Wstęp. Życie pisarza
Niedawno czytałem biografię Briana W. Aldissa zatytułowaną Pochowajcie
me serce w W. H. Smith (to nazwa największej w Anglii sieci księgarskiej, którą
trudno nazwać trupiarnią, tytuł miał więc czysto metaforyczną wymowę). Książka
ma to do siebie, że jest ruchliwa niczym strumień - to jest na miłej łączce, to w
ciemnym lesie, to znów wpada w bagno. Podobnie jest z życiem pisarza - są czasy złe
i dobre, są ludzie mili i nie; tak czasy, jak i ludzie zmieniają się raz szybciej, raz
wolniej. Oprócz życia fizycznego każdy normalny pisarz ma także życie duchowe,
gdyż książki biorą się dopiero z połączenia tych dwóch.
Można powiedzieć, iż życie staje się sztuką, a sztuka przechodzi w życie.
Postronnemu obserwatorowi codzienne życie pisarza musi się wydać upiornie
nudne: wstaje się rano (powiedzmy, że jest to określenie umowne), je śniadanie i
idzie się do gabinetu. Tam siada się do pióra, długopisu, maszyny czy komputera -
niczym pustelnik - na długie godziny. To, do czego się siada, też jest kwestią
indywidualną, reszty zaś (to jest bezruchu i długich godzin pracy) doświadcza
każdy. Prawda jest inna - w rzeczywistości takie życie jest podniecające. Praca nad
każdą nową stroną jest najczystszym przeżyciem łączącym doświadczenia, wiedzę i
wyobraźnię oraz zmieniającym je w sztukę. Tak jest, bracia grafomani - pisanie jest
sztuką i nie należy się wstydzić tego słowa! Każdy może napisać: ”Z łagodnym
westchnieniem... ” Nie każdy natomiast potrafi przejść z etapu ćwiczeń w
maszynopisaniu do przekonania raczej (w teorii przynajmniej) sprytnych i
niegłupich wydawców, by wmuszali w niego gotówkę za pisanie tych słów.
Dokonanie czegoś takiego jest bez cienia wątpliwości sztuką (może być, że
magiczną).
Te trzy słowa napisałem w Meksyku w 1956 r. Przez cały następny rok w
Londynie, Włoszech i na Long Island dopisałem do nich sześćdziesiąt cztery tysiące
dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć innych i John W. Campbell kupił je po trzy centy
za każde, by całość opublikować w magazynie ”Astounding Science Fiction”. Rok
później Bantam Books kupiło te same słowa (już za rozsądniejszą stawkę) i wydało
jako powieść Planeta śmierci (Deathworld). Była to moja pierwsza, ale na szczęście
nie ostatnia powieść.
Powód, dla którego piszę, jest prosty - sf zawsze sprawiała mi przyjemność,
ale to nie wyjaśnia, skąd się wziąłem w Meksyku, Londynie i kilku innych miejscach.
Zmusiło mnie do tego życie, w które przerodziła się sztuka. Otóż wraz z Joan - moją
żoną, tancerką i projektantką mody - żyliśmy w klimatyzowanym mieszkaniu w
Nowym Jorku. Gdy urodził się Todd, a potem Moira, Joan większość czasu
poświęcała dzieciom, a więc na mnie spadł główny ciężar utrzymania
czteroosobowej rodziny. Wcześniej byłem rysownikiem, wydawcą i redaktorem, ale
mniej więcej rok temu zdecydowałem się na pełnowymiarowe pisarstwo.
Pisałem głównie dla pieniędzy, a to jest zajęcie podobne do zawodu strażnika
więziennego czy windziarza: musisz je wykonywać, aby przeżyć, nie dlatego, że
sprawia ci ono przyjemność. Gdyby nie to, że pisanie fantastyki sprawiało mi czystą
przyjemność i w pewien sposób nadawało sens mojemu życiu, wątpię, bym pozostał
pisarzem. W owych czasach oszałamiających stawek dwa centy za słowo trzeba by
było pisać i sprzedawać po dwa opowiadania tygodniowo, aby zarobić tyle, co
sprzedawca w sklepie obuwniczym. Było to fizyczną niemożliwością.
Jeśli chodzi o pisanie powieści, sprawa zatrącała o utopię, gdyż przez co
najmniej rok nie było się w stanie zarobić absolutnie nic. Wielu autorów pisało w
czasie wolnym, pracując w zupełnie innym zawodzie, ale ja byłem psychicznie do
tego niezdolny - nie pasował ani charakter, ani tryb pracy. Przedyskutowaliśmy więc
z żoną problem dogłębnie i doszliśmy do rozwiązania dla nas oczywistego, dla
innych szokującego: zrezygnowałem z pracy w redakcji, sprzedaliśmy mieszkanie
(klimatyzator też). Dobytek umieściliśmy w magazynie opłaconym za rok z góry i
pojechaliśmy do Meksyku. Todd, mający ledwie rok, nie protestował - w
przeciwieństwie do swych dziadków i całego grona naszych przyjaciół. Jeśli dobrze
pamiętam, ”idiotyzm” było jednym z łagodniejszych określeń naszego zamiaru.
Może mieli rację. Jakkolwiek by było, zamieniliśmy tylne siedzenie forda
dziesiątki w kojec dziecinny, do sufitu przymocowaliśmy kołyskę, a do bagażnika
zapakowaliśmy to, co uznaliśmy za najpotrzebniejsze, i pojechaliśmy.
Najśmieszniejsze zaś jest to, że teoria pokryła się z praktyką: mieliśmy trochę ponad
dwieście dolarów, co - jak się okazało - w latach pięćdziesiątych w Meksyku było
wcale dużą kwotą. Dojechaliśmy na południe tak daleko, jak starczyło drogi.
Miasteczko nazywało się Cuautla. Wynajęliśmy w nim dom, nauczyliśmy się po
hiszpańsku, polubiliśmy tequilę (siedemdziesiąt pięć centów za litr) i wynajęliśmy
służącą na cały etat - za cztery dolary i pięćdziesiąt trzy centy na miesiąc! Pisałem na
zacienionym balkoniku z widokiem na bananowce i nieźle się sprzedawałem w
Nowym Jorku. Dochód ze sprzedaży jednego opowiadania, który tam wystarczyłby
na dobry obiad i wieczór w teatrze, tu pokrywał koszty utrzymania przez miesiąc.
Kiedy miałem już kilka opowiadań w zapasie i pewną kwotę na życie, wziąłem
głębszy oddech i zabrałem się do pisania powieści.
Meksyk był ciepły, miły i wygodny. Nie kwitło tam jednak życie towarzyskie,
no i z całą pewnością nie było to najwłaściwsze miejsce na wychowywanie dzieci.
Toteż po roku, bogatsi w doświadczenia i w gotówkę oraz opaleniznę, pojechaliśmy
z powrotem do Nowego Jorku.
I zatrzymaliśmy się w Anglii.
Wielokrotnie pytano mnie, dlaczego zrobiłem to czy tamto, jak na przykład:
wyjechałem do Meksyku z rodziną bez znajomości choćby języka, o warunkach nie
wspominając; albo wyjechałem do Danii na miesiąc, a zostałem na siedem lat.
Najczęściej odpowiadam, że wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Ludzie
mający stałą pracę, nie spłacone domy i perspektywę emerytur w mglistej
przyszłości nie wiedzieć czemu dostają często szału, słysząc taką replikę, która - co
gorsza - jest zgodna z prawdą.
Życie wolne i nie związane z jednym miejscem sprawiało mi zawsze
przyjemność, a moje szczęście polega na tym, iż mojej żonie również. Dla pisarza
uczenie się nowych języków, poznawanie nowych kultur, realiów i poglądów to coś,
co można porównać do raju.
Dzięki wciąż nowym doświadczeniom nigdy nie brak pomysłów. Na okładce
jednego z niemieckich wydań spotkałem ciekawe określenie mej osoby -
Weltenbummler. W pierwszej chwili sądziłem, że wymyślają mi od globtroterów,
dopiero profesor T. A. Shippey, lingwista i miłośnik sf, wytłumaczył mi właściwe
jego znaczenie. Jest to stare, sięgające średniowiecza określenie, które oznacza
czeladnika lub ucznia kształcącego się w zawodzie, a jednocześnie podróżującego od
miasta do miasta. Przy tej okazji poznawał nowe zajęcia, przez co stawał się bardziej
wszechstronny, niż gdyby terminował tylko u swego majstra. W takim znaczeniu
określenie Weltenbummler pasuje do mnie jak najbardziej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl