[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HARRY HARRISON

 

 

 

Stalowy Szczur idzie do piekła

 

(Przekład: Jarosław Kotarski)

ROZDZIAŁ 1

 

Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się cało­ści podejrzliwie i dolałem drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.

Smakowało.

Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacz­nie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczy­nam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja wątroba.

Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi domowy komputer:

- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.

- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego skutku: komputery z za­sady nie mają poczucia humoru.

- Dostawy od ”Gary's Grog and Groceries” docierają pocz­tą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe.

Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zde­cydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat:

- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.

- Co znaczy ”opadła”?!

- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiot­czała i powoli opadła na ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając sześciojęzyczne po­witanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a si­niaki i zadrapania na jej twarzy...

Pognałem z powrotem.

- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.

Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wy­glądała na nieprzytomną i pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szep­nęła:

- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.

Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem za­trzasnąłem drzwi i spytałem w miarę spokojnie:

- Gdzie jest automed?

- W bibliotece, Sire.

Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajdu­je się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz prze­stało.

Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.

- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na wszelki wypadek.

Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.

- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozu­mienia.

- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się przyjemny dla ucha bary­ton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.

Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się kilkanaście sekund wcześniej.

- Ocuć ją!

- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.

- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umil­kła.

- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szyb­ko.

- Pacjent przeżył poważny szok i nie...

- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!

Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie.

- Jim...

- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną!

- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i zmusiłem do spo­koju.

- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kie­dy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła coś powiedzieć.

- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.

- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę!

O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i tylko przeszkadza.

- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!

Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chod­niku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równo­cześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę.

- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczy­stej Prawdy.

Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym kwadratem, oznaczającym cel, i takąż krop­ką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awa­ryjnej, którą znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:

- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?

Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekun­dach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne za­grożenie dla kogoś z rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopa­ki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.

Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana gaśnicza rozpylana przez helikopter: pia­ny przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch pa­lantów w mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:

- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona...

- Gdyby się pan odsunął i...

- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Pła­cę cholerne podatki, czyli łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?

Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświad­czeń, ale nie chciałem przeciążać go myśleniem. Nie przyzwycza­jonym szkodzi.

- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawili­śmy na wezwanie automatycznego systemu alarmowego.

- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczy­stej Prawdy. Do mojego domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była.

Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.

- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.

Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka.

W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem we­szliśmy w dymiące ruiny. Robot przedzierał się przez rumowi­sko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dy­miące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod sufitem wen­tylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego znisz­czenia. Było pełno dymu i żadnych ciał.

Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i bo­azerii wspomnienia, natomiast ławki, których było najwięcej, nie­zbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomiesz­czeniu, gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porząd­nie zmasakrowane.

- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie ka­pitan Collin. - Pora na specjalistów.

Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, praw­dopodobnie wypchany czujnikami i pozostający w stałej łączno­ści z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wy­branej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ocho­tę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.

- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości.

- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldo­wał mechanicznym głosem. - Na podłodze odkryto plamy czer­wonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.

- Jakiego typu? - wycharczałem.

- 0 Rh-.

- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+. Po pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspo­zycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą elektronicz­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl