[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HARRY HARRISON

 

 

 

 

 

 

 

NA ZACHÓDOD

EDENU

 

 

Przełożył

 

Janusz Pultyn

13

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG: KERRICK

 

Przeczytałem poniższe stronice i szczerze uważam, iż stanowią praw­dziwą historię naszego świata.

Niełatwo przyszło w to uwierzyć. Moje widzenie świata było, rzec można, bardzo ograniczone. Urodziłem się w małym obozowisku, obej­mującym trzy rody. Ciepłą porę roku spędzaliśmy na brzegu wielkiego jeziora pełnego ryb. W najwcześniejszych wspomnieniach stoję nad tym jeziorem, patrzę ponad jego spokojnymi wodami na wysokie góry, widzę jak na ich szczytach bieleją pierwsze śniegi zimy. Gdy śnieg pokryje nasze namioty i trawy wokół nich, nadejdzie czas, by łowcy wyruszyli w góry. Chciałem szybko dorosnąć, paliłem się do polowania z nimi na sarny i jelenie.

Nieskomplikowany świat prostych radości minął bezpowrotnie. Wszy­stko uległo zmianie - nie na lepsze. Czasem budzę się w nocy marząc, że nigdy nie stało się to, co nastąpiło. Ale to głupie myśli, świat jest, jaki jest, zmienia się teraz na każdym kroku. To, co uważałem za całość istnienia, okazało się zaledwie drobną cząstką rzeczywistości. Moje jezioro i góry to tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu, rozciągającego się mię­dzy dwoma ogromnymi oceanami. Wiedziałem o zachodnim oceanie, bo nasi łowcy polowali tam na ryby.

Wiedziałem też o innych stworzeniach, nauczyłem się nienawidzić ich na długo przedtem, nim zetknąłem się z nimi po raz pierwszy. Nasze ciało jest ciepłe, a ich zimne. Na głowach rosną nam włosy, łowcy z dumą ho­dują brody, także zwierzęta, na które polujemy, mają ciepłe ciała, futra lub sierść. Inaczej jest z Yilané. Są zimne, gładkie i pokryte łuskami, mają pazury i zęby, by nimi rozdzierać i rwać, są ogromne, budzą strach. I nienawiść. Wiedziałem, że żyją w ciepłych wodach południowego oce­anu i w ciepłych krajach na południu. Nie znosiły zimna, więc zostawiały nas w spokoju.

Wszystko to uległo zmianie, zmianie tak straszliwej, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Na swe nieszczęście wiem, iż nasz świat stanowi tylko maleńką część świata Yilané. Zamieszkujemy północ wielkiego kontynentu łączącego się z wielkim lądem południowym. A na wszystkich tych ziemiach, od oceanu do oceanu, roi się od Yilané.

Dalej jest jeszcze gorzej. Za zachodnim oceanem leżą inne, jeszcze większe kontynenty, na których w ogóle nie ma łowców. Żadnych. Są jednak Yilané, tylko Yilané. Cały świat, poza naszym malutkim zakątkiem, należy do nich.

Teraz powiem wam rzecz najgorszą o Yilané. Nienawidzą nas tak samo jak my ich. Nie miałoby to znaczenia, gdyby były jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Moglibyśmy zamieszkiwać zimną północ, unikając ich w ten sposób.

Lecz są i takie, które dorównują łowcom rozumem i zaciekłością. A ich ilość nie da się ogarnąć, wystarczy stwierdzić, iż wypełniają wszy­stkie lądy wielkiego świata.

To, co opowiem dalej, nie jest przyjemne, ale się wydarzyło i musi być przekazane.

Jest to opowieść o naszym świecie, o wszystkich stworzeniach na nim żyjących, o tym, co się zdarzyło, gdy grupa łowców wyruszyła wzdłuż wybrzeża na południe, i o tym, co tam napotkała. A także o tym, co się zdarzyło, gdy Yilané odkryły, iż świat nie jest wyłącznie ich, w co zawsze wierzyły.

   CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Isizzó fa klabra massik, den sa

rinyur meth alpi.

 

POWIEDZENIE TANU

 

Pluń zimie w gębę, bo

zawsze umiera na wiosnę.

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Amahast nie spał już, gdy na oceanie zaczęły kłaść się pierwsze odbla­ski nadchodzącego świtu. Widoczne były już tylko najjaśniejsze gwiazdy. Wiedział, czym są: wspinającymi się każdej nocy na niebo tharmami pole­głych łowców. Teraz jednak nawet te ostatnie, najlepszych tropicieli, naj­wspanialszych myśliwych, nawet one umykały przed wschodzącym słoń­cem. Tu, daleko na południu, było ono palące, świeciło inaczej aniżeli słońce północy, do którego przywykli, wznoszące się niewysoko na bla­dym niebie ponad zaśnieżonymi lasami i górami. Mogło być nawet innym słońcem. Choć teraz, przed wschodem, tu, nad samą wodą, było niemal chłodno, przyjemnie, to jednak z dniem powróci skwar. Amahast zgonił gryzące go w rękę owady i czekał na świt

Z mroku wynurzyły się powoli zarysy ich drewnianej łodzi. Wyciągnęli ją na piasek, spory kawał za wyschłe wodorosty i muszle, wyznaczające najdalszy zasięg przypływu. Tuż przy niej dostrzegał z trudem ciemne postacie śpiących członków jego sammadu, czterech, którzy wybrali się z nim na tę wyprawę. Nieprzywoływane, naszło go wspomnienie o jednym z nich, umierającym Dikenie. Wkrótce zostanie ich tylko trzech.

Jeden z mężczyzn podnosił się powoli, z bólem opierając się mocno na włóczni. To stary Ogatyr; miał sztywniejące, obolałe ręce i nogi - wynik wieku, wilgoci ziemi i mroźnych objęć zimy. Amahast wstał także, również z włócznią w dłoni. Obaj mężczyźni podeszli do wypełnionych wodą dołów.

- Dzień będzie gorący, kurro - powiedział Ogatyr.

- Tu wszystkie dni są gorące, stary. Dziecko może to przewidzieć. Słońce wyciągnie ból z twych kości.

Podchodzili wolno i ospale ku czarnej ścianie lasu. Wysoka trawa szu­miała w porannej bryzie; w koronach drzew śpiewały najwcześniej wstające ptaki. Jakieś leśne zwierzę obgryzało czubki niskich tu palm, potem grzebało blisko nich, w miękkiej ziemi szukając wody. Poprzedniego dnia łowcy pogłębili doły i teraz wypełniła je czysta woda.

- Napij się - nakazał Amahast, zwracając się twarzą do lasu. Ogatyr z sapaniem opadł na ziemię i zaczął łapczywie chłeptać.

Jakieś nocne zwierzę mogło jeszcze wynurzyć się z zalegających mię­dzy drzewami ciemności i Amahast stanął na straży z nastawioną włócznią. Wąchał wilgotne powietrze przesycone zapachem gnijących roślin, nad którymi unosił się słaby aromat kwitnących nocą kwiatów. Gdy stary człowiek skończył, stanął na warcie. Wówczas zaczął pić Amahast, za­nurzając twarz głęboko w zimnej wodzie. Potem ochlapał nią swe nagie ciało, zmywając brud i pot poprzedniego dnia.

- Tam, dokąd dotrzemy dzisiaj, będzie nasz ostatni postój. Następ­nego ranka musimy zawrócić, wycofać się - zawołał Ogatyr przez ramię, wpatrując się bacznie w krzewy i drzewa przed sobą.

- Już mi to mówiłeś, ale nie wierzę, by kilka następnych dni mogło coś zmienić.

- Pora wracać. O każdym zachodzie słońca zawiązywałem supeł na sznurze. Dni są coraz krótsze, umiem to rozpoznać. Każdy zachód nad­chodzi coraz szybciej, codziennie słońce słabnie i nie wspina się już tak wysoko na niebo. Zaczyna się też zmieniać wiatr, nawet ty musiałeś to zauważyć. Całe lato wiał z południowego wschodu. Teraz już nie. Pa­miętasz, jak w zeszłym roku sztorm nieomal zatopił łódź i zwalił drzewa w lesie? Było to o tej porze. Musimy wracać. Pamiętam takie rzeczy, zawiązuję je na moim sznurze.

- Wiem o tym, stary - Amahast przeganiał palcami pasma długich włosów. Sięgały poniżej ramion, a na piersiach spoczywała mu dumnie jasnowłosa broda.

- Ale wiesz, że nasza łódź nie napełniła się jeszcze.

- Mamy wiele suszonego mięsa...

- Za mało. Potrzebujemy więcej, by przetrwać zimę. Łowy były nie­pomyślne. To dlatego wyruszyliśmy na południe dalej niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebujemy mięsa.

- Tylko jeden dzień, potem musimy wracać. Najwyżej jeden. Droga do gór jest długa i ciężka.

Amahast nic na to nie odrzekł. Szanował Ogatyra za wszystko, co wiedział stary człowiek: jak właściwie wykonywać narzędzia, jak wynaj­dywać czarodziejskie zioła. Starzec znał zarówno obrzędy konieczne do rozpoczęcia łowów, jak i zaklęcia, których moc odganiała duchy zmar­łych. Tkwiła w nim cała mądrość życia, tak jego jak i przodków, rzeczy opowiadanych mu i zapamiętanych. Mógłby mówić o nich od wschodu słońca do zapadnięcia nocy i nie wypowiedzieć wszystkiego. Były jednak rzeczy nowe, o których stary nic nie wiedział, i to właśnie one trapiły Amahasta, domagały się wyjaśnienia.

Zaczęły się od zim, nie kończących się, srogich zim. Dwukrotnie już coraz dłuższe dni, coraz jaśniejsze słońce zapowiadały wiosnę, która jed­nak nie następowała. Głębokie śniegi nie topniały, lód na strumieniach pozostawał gruby. Potem nadchodził głód. Sarny i jelenie przenosiły się na południe, porzucały znane sobie doliny i górskie hale, trzymane teraz mocno w bezlitosnym uścisku zimy. Amahast wiódł ludzi swego sam­madu w ślad za zwierzętami; zeszli z gór na rozciągające się u ich stóp równiny. Musieli to zrobić, by nie umrzeć z głodu. Łowy nie były jed­nak udane, bo okrutna zima przetrzebiła stada. Ciężkie dni przeżywały i inne sammady. Polowały tam nie tylko te, z którymi łączyli się przez małżeństwa, ale i inne, których nigdy przedtem nie spotkali. Ich męż­czyźni dziwnie mówili marbakiem albo wcale nim nie mówili, z gniewem wystawiali włócznie. Ale wszystkie sammady należały do Tanu, a Tanu nigdy ze sobą nie walczyli. Nigdy jeszcze tak się nie zdarzyło. Teraz jed­nak do tego doszło i na ostrych, kamiennych grotach włóczni pojawiła się krew Tanu. Amahast martwił się tym równie mocno, co nie kończącymi się zimami. Włócznia potrzebna była, by polować, nóż, by obdzierać ze skóry, ogień, by gotować. Tak było zawsze. Tanu nie zabijają Tanu. Żeby samemu nie popełnić tej zbrodni, wyprowadził swój sammad ze wzgórz.

Maszerowali dzień za dniem w stronę wstającego słońca, nie zatrzy­mując się, nim nie doszli do słonych wód wielkiego morza. Wiedział, że drogę na północ mają zamkniętą, bo lód dochodził tam do brzegu oce­anu. Mogli tam żyć tylko Paramutanie, ludzie skórzanych łodzi. Droga na południe stała otworem, lecz tam, w puszczach i dżunglach, których nigdy nie nawiedzał śnieg, żyły murgu. A gdzie one, tam śmierć.

Pozostawało więc jedynie falujące morze. Jego sammad od dawna znał sztukę budowy drewnianych łodzi, z których latem łowiono ryby. Nigdy jednak nie wypływali tak daleko, by stracić z oczu ziemię i obo­zowiska na plaży. Tego lata musieli. Suszonych kałamarnic nie starczy na zimę. Gdyby łowy okazały się równie nieudane, jak poprzedniej zimy, to żadne z nich nie dożyje wiosny. Południe, pozostawało tylko połud­nie, i dlatego wyruszyli. Polowali wzdłuż wybrzeża i na wysepkach, stale w strachu przed murgu.

Obudzili się już pozostali. Słońce stało nad horyzontem i z głębi dżun­gli dobiegały pierwsze krzyki zwierząt. Czas wypływać na morze.

Amahast kiwnął głową z powagą, gdy Kerrick przyniósł mu skórzaną torbę z ekkotazem, potem wygarnął garść zbitej masy pokruszonych żołę­dzi i suszonych jagód. Wyciągnął drugą rękę i rozczochrał gęstą strzechę włosów na głowie syna. Jego pierworodny. Wkrótce stanie się mężczy­zną i otrzyma męskie imię. Na razie jednak jest jeszcze dzieckiem, choć silnym i wysokim. Jego skóra, zwykle blada, była teraz opalona na złoto, tak jak wszystkich uczestników wyprawy. Jedynym strojem była związana w pasie sarnia skóra. Na skórzanym rzemyku zwisała mu z szyi minia­tura noża z gwiezdnego metalu, noszonego przez Amahasta. Noża nie tak ostrego jak kamienny, ale cenionego z powodu rzadkości. Te dwa noże, duży i mały, były jedynymi przedmiotami z gwiezdnego metalu, jakie posiadał sammad. Kerrick uśmiechnął się do ojca. Miał osiem lat i po raz pierwszy polował z mężczyznami. Nigdy jeszcze w jego życiu nie zdarzyło się coś równie ważnego.

- Wypiłeś swoją porcję? - spytał Amahast. Kerrick przytaknął. Wie­dział, że aż do zmroku nie dostanie już wody. Była to jedna z waż­nych rzeczy, jakich łowca musi się nauczyć. Gdy przebywał z kobietami i dziećmi, pił, kiedy tylko czuł pragnienie, a kiedy zgłodniał, skubał ja­gody lub jadł świeże korzonki, które właśnie kopali. Nic więcej. Teraz jest z łowcami, robi to co oni, wędruje bez jedzenia i picia od przedświtu do zapadnięcia zmroku. Z dumą ujął swą małą włócznię. Udało mu się nie uciec z przerażenia, gdy coś ciężkiego zaczęło hałasować w dżungli za nimi.

- Zepchnijcie łódź - rozkazał Amahast.

Nie musiał poganiać ludzi; odgłosy murgu stawały się coraz głośniej­sze i straszliwsze. Niewiele mieli do załadowania, tylko swe włócznie, łuki i kołczany ze strzałami, sarnie skóry i torby ekkotazu. Po zepchnię­ciu łodzi na wodę ogromny Hastila i Ogatyr przytrzymali ją na chwilę, gdy wsiadał chłopiec, trzymający ostrożnie wielką muszlę z żarzącymi się resztkami ogniska.

Z tyłu, na plaży, Diken próbował wstać i dołączyć do pozostałych, ale zabrakło mu sił. Pobladł z wysiłku, na twarz wystąpiły grube krople potu. Amahast podszedł, ukląkł przy nim i rogiem posłania, na którym leżał ranny, wytarł mu twarz.

- Odpocznij. Zaniesiemy cię do łodzi.

- Dziś nie, skoro nie mogę wejść sam - wychrypiał Diken, z trudem łapiąc powietrze. - Zaczekam tu na wasz powrót. Lepiej dla mnie.

Z jego lewą ręką było bardzo źle. Miał obie pogryzione i wydarte dwa palce, wynik nocnej napaści na ich obóz wielkiego zwierza z dżungli. Le­dwo widoczną bestię poranili włóczniami i odegnali w ciemność. Rana Dikena początkowo nie wyglądała tak brzydko, łowcy przeżywali z gor­szymi. Zrobili dla niego wszystko, co mogli. Przemyli ranę w morskiej wodzie, póki krew nie spłynęła swobodnie, potem Ogatyr położył na niej okład z mchu benseel, zebranego na moczarach wysoko w górach. Ale tym razem to nie wystarczyło. Ciało rozpaliło się, potem zsiniało, a wre­szcie cała ręka Dikena sczerniała; rana strasznie śmierdziała. Wkrótce umrze. Amahast przeniósł wzrok z opuchniętej ręki na tkwiącą w tyle zieloną ścianę dżungli.

- Gdy nadejdą zwierzęta, nie zdążą zjeść mego tharmu - powiedział Diken, podążając oczyma za wzrokiem Amahasta. Otworzył na chwilę zaciśniętą w pięść prawą dłoń. Skrywał w niej kamienny odprysk, przy­pominający ostry wiór, używany do obdzierania i ćwiartowania zwierzyny. Dość ostry, by przeciąć żyły człowieka.

Amahast powoli wstał i starł piasek z nagich kolan.

- Będę cię szukał w niebie - szepnął tak cicho pozbawionym uczuć głosem, że słyszał go tylko umierający.

- Zawsze byłeś mi bratem - powiedział Diken. Po odejściu Amahasta odwrócił twarz i zamknął oczy, by nie widzieć, jak pozostali odpływają i żegnają go może jakimiś znakami.

Gdy Amahast dotarł do łodzi, ta kołysała się już lekko na niewiel­kich falach. Była dobrym, mocnym czółnem wyciosanym z wypalonego pnia wielkiego cedru. Kerrick rozdmuchiwał ogień tlący się na leżących na dziobie kamieniach. Po dołożeniu drewno zaczęło trzaskać i buchnął płomień. Mężczyźni wpuścili już wiosła w dulki, byli gotowi do wypły­nięcia. Amahast usiadł na burcie i umieścił wiosło sterowe. Widział, jak wzrok pozostałych spoczął na pozostawionym na plaży łowcy, choć nikt się nie odezwał. Tak powinno być. Łowcy nie okazują bólu ani litości. Każdy człowiek ma prawo wyboru chwili, w której uwolni swój tharm, by wzniósł się do ermanu, nocnego nieba. Przywita go tam władający nim Ojciec-Niebo i tharm łowcy przyłączy się do innych tharmów wśród gwiazd. Każdy łowca ma do tego prawo i nikt nie powinien o tym rozma­wiać ani się temu przeciwstawiać. Nawet Kerrick wiedział o tym i milczał jak inni.

- Ruszać! - rozkazał Amahast - Do wyspy!

Niska, pokryta trawą wyspa leżała blisko brzegu i osłaniała plażę przed potęgą fal oceanu. Dalej, na południe, wznosiła się ponad słony przybój morza, co umożliwiało rozrost drzew. Trawa i las obiecywały udane łowy. Jeśli nie ma tam murgu.

- Patrzcie, w wodzie! - zawołał Kerrick, wskazując na morze. Prze­pływała pod nimi, wlokąc macki, ogromna ławica hardaltów. Bezkostnych, chronionych muszlami ciał nie sposób było policzyć. Ujętą za ko­niec włócznię Hastila skierował w morze. Był ogromny, wyższy nawet od Amahasta, lecz mimo to bardzo szybki. Odczekał chwilę i pchnął włócz­nię w wodę, zanurzając rękę. Potem ją dźwignął. Grot uderzył celnie, prosto w miękkie ciało pod muszlą. Wyciągnięty z wody hardalt wylą­dował na dnie łodzi, macki wiły się słabo, czarny atrament ciekł z prze­kłutego pęcherza. Wszystkich to rozśmieszyło. Hastila nosił trafne imię, włócznia-w-ręce. Włócznia, która nie chybia.

- Smacznego - powiedział Hastila, następując nogą na muszlę i wyswobadzając włócznię.

Kerrick był podniecony. Wydawało się to takie łatwe. Jedno szybkie pchnięcie - i mieli wielkiego hardalta, mogącego ich wszystkich wykarmić przez jeden dzień. Naśladując Hastilę, ujął za koniec swoją włócz­nię. O połowę krótsza od broni łowców, miała jednak równie ostry grot Hardalty płynęły nadal, większe niż poprzednie, a jeden z nich musnął powierzchnię tuż pod dziobem.

Kerrick pchnął mocno w dół. Poczuł, jak grot zanurzył się w ciele. Chwycił drzewce oburącz i pociągnął. Włócznia drżała i wyskakiwała mu z rąk, lecz trzymał ją kurczowo, szarpiąc z całych sił.

W bryzgach piany wynurzył się obok łodzi lśniący wilgocią łeb. Włócz­nia wyskoczyła z ciała zwierzęcia i Kerrick upadł tuż przed rozwartym pyskiem. Skrzeczący ryk rozległ się tak blisko, że owiał chłopca cuchnący oddech. Ostre kły zacisnęły się na łodzi, rwąc z niej drzazgi.

Hastila już tam był, jego włócznia wbiła się między te straszne szczęki raz i drugi. Marag wrzasnął głośniej i potok krwi trysnął na chłopca. Potem pysk zamknął się i przez chwilę Kerrick widział tuż przed twarzą okrągłe, nieruchome oko. Zaraz potem znikło, zapadając się w kłębach krwistej piany.

- Wiosłujcie do wyspy - nakazał Amahast. - Za hardaltami na pewno ciągną inne takie bestie, jeszcze większe. Czy chłopak jest ranny? Ogatyr wylał garść wody na twarz Kerricka i natarł ją.

- Tylko wystraszony - powiedział, patrząc na pobladłe lico.

- Miał szczęście - zasępił się Amahast. - Szczęście uśmiecha się tylko raz. Nigdy już nie pchnie włócznią na oślep.

„Nigdy! - pomyślał Kerrick. Prawie wykrzyknął to słowo, patrząc na poszarpane drewno tam, gdzie sięgały szczęki zwierzęcia. Słyszał o murgu, widział ich zęby w naszyjnikach, dotykał nawet gładkiej, ko­lorowej sakwy wykonanej z ich skóry. Tak naprawdę nigdy nie bał się opowieści o potworach wielkich jak góry, mających zębiska jak włócz­nie, oczy jak kamienie i pazury jak noże. Teraz jednak wystraszył się. Odwrócił twarz ku brzegowi, nie chcąc, by inni zobaczyli łzy, jakie na pewno miał w oczach. Przygryzał wargi, gdy powoli zbliżali się do lądu. Łódź przemieniła się w łupinę na morzu pełnym potworów. Rozpaczliwie pragnął znaleźć się znów na twardej ziemi. Niemal krzyknął, gdy stępka zazgrzytała o piasek. Zmył wszystkie ślady krwi maraga, podczas gdy inni wyciągali łódź z wody.

Amahast cicho syknął przez zęby. Na ten sygnał wszyscy zastygli w ci­szy i bezruchu. Łowca leżał nad nimi w trawie, patrząc ponad grzbiet. Skinął im trzymaną na płask dłonią, potem kiwnął, by dołączyli do niego.

Kerrick przyczołgał się jak inni, nie wychylając się ponad trawę, potem ostrożnie rozchylił dłońmi źdźbła, by móc spoza nich patrzeć.

Sarny. Stadko drobnych zwierząt pasło się w zasięgu strzały. Wyrosłe na bujnej trawie wyspy, poruszały się wolno, strzyżeniem uszu ogania­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl