[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Harry Harrison
Â
Z powrotem na ZiemiÄ™
Â
- Gino... pomóż mi! Na litość boską, zrób coś!... Gino...! głos nie był
donośny, ale i tak przeraźliwy w swej wymowie pomimo zakłóceń w
słuchawkach.
Gino Lombardi leżał na brzuchu, na wpół zakopany w księżycowym pyle i
rozciągnięty, jak tylko się dało, i próbował uchwycić dłoń towarzysza
tkwiącego w skalnej rozpadlinie. Przez skafander czuł, jak krawędź zbocza
kruszy się i osypuje bezgłośnie. Cienka pokrywa pyłu na kasku Glazera,
znajdującego się trzy metry poniżej, nie pozostawiała w tej sprawie cienia
wątpliwości.
- Wydostań mnie stąd, Gino! - Wyciągniętą dłoń tamtego i tak sporo
dzieliło od jego dłoni.
-To na nic! - jęknął Gino, desperacko próbując dosięgnąć. - Brakuje
przynajmniej stopy, żebym cię dosięgnął, a nie mam tu nic, żeby ci rzucić.
Czekaj, zaraz wrócę z liną, jest w łaziku.
- Nie zostawiaj... - Głos ucichł, gdy Gino wstał: radia kombinezonów
były zbyt słabe, by działać inaczej niż wzdłuż linii widoczności; skalny
załom był dla nich przeszkodą nie do przebycia.
Gino pognał długimi susami, szybując w stronę czerwonego pojazdu
stojącego na czterech wspornikach w pobliżu. Cicho klął przy tym pod
nosem. Trzeba było faktycznie mieć pecha - pierwsze lądowanie człowieka na
Księżycu, przygotowane i przetrenowane do najdrobniejszych szczegółów.
Doskonały start, idealny lot i wzorcowe wręcz lądowanie, no i ledwie tylko
odeszli kawałek od pojazdu, Glazer musiał wleźć na zwietrzały fragment
skały, pod którym ziała szczelina, a wszystko idealnie pokryte
wszechobecnym pyłem. Przeżyć podróż w pustce, żeby tu wpaść do dziury - to
po prostu było nieuczciwe!
Dotarł do pojazdu, skoczył i podciągnął się, łapiąc za próg otwartych
drzwi do kabiny. Biegnąc, zaplanował ruchy, toteż wyjęcie magnetometru z
uchwytu i odłączenie długiego przewodu zajęło mu sekundy. Na Ziemi skok z
powrotem skończyłby się złamaniem nogi, na Księżycu tylko długo trwał.
Wylądował na zgiętych nogach, po kolana w pyle, i po własnych śladach
pognał z powrotem. Pomimo że oddychał czystym tlenem, nieco się zmęczył,
nim dobiegł do szczeliny.
- No, Glazer, łap przewód... - oznajmił, rzucając drugi koniec w czarny
otwór.
Odpowiedziała mu cisza.
Szczelina była pusta - skała musiała się pokruszyć i Glazer stracił
oparcie, a dna szczeliny nawet w dość silnym świetle reflektora, w który
wyposażono skafander, nie było widać...
M.ajor Gino Lombardi leiał, nawołując i świecąc w skalną rozpadlinę,
ponad pół godziny. Jedyną odpowiedzią były trzaski słonecznych zakłóceń. W
końcu poczuł chłód, który przesączał się od zmarzniętych skał przez
izolację skafandra, i wstał. Glazer był martwy i nic nie mógł na to
poradzić. Nie był nawet w stanie odszukać jego ciała.
Następnie mechanicznie wykonał wszystko, co mieli zrobić obaj - pobrał
próbki skał i kurzu, ustawił instrumenty, odpalił próbny ładunek w
wywierconym otworze, zebrał wszystkie wyniki i wrócił do pojazdu. Wszystko
to zrobił dokładnie tak jak na ćwiczeniach, zupełnie niczym się nie
interesując. Gdy wybiła godzina łączności ze statkiem Apollo krążącym po
okołoksiężycowej orbicie, włączył nadajnik. Była to pierwsza czynność,
przy której się ożywił.
- Dan, zgłoś się... pułkownik Danton Coye, zgłoś się, jeśli mnie
słyszysz...
-Jasno i wyraźnie - odezwał się głośnik. - Jak to jest pałętać się po
Księżycu, chłopaki?
- Glazer nie żyje. Zrobiłem wszystkie badania i zdjęcia. Proszę o
zezwolenie na skrócenie pobytu i jak najszybszy start.
W głośniku długą chwilę słychać było jedynie szum, po czym odezwał się
już poważny głos:
- Gino, czekaj na sygnał komputera; spotkamy się, gdy będę robił
następne okrążenie.
Start przebiegł równie gładko jak na ćwiczeniach, a Gino miał tyle
roboty, że zupełnie nie miał czasu na rozmyślania. Na sygnał komputera
odpaliły silniki, odstrzeliwując górną połówkę lądownika ku ustalonemu
miejscu spotkania ze statkiem Apollo. Gdy ten pojawił się w polu widzenia,
Gino zrozumiał, że komputer nie wziął poprawki na zmniejszoną masę
lądownika, czym prędzej więc chwycił za stery - w innym razie oba pojazdy
by się minęły, i to w sporej odległości, gdyż lądownik leciał szybciej,
niż powinien. Takie sytuacje także ćwiczyli wielokrotnie, toteż korekta
kursu poszła mu bez większego trudu i po kilku minutach przycumował do
śluzy.
Przeczołgał się do części załogowej, zamknął właz i odczekał, aż
siedzący przy konsolecie Dan dał mu znak, że ciśnienie wróciło do normy.
Dopiero wtedy zdjął hełm, a Coye odwrócił się i spytał:
- Co się tam właściwie stało, Gino?
- Głupi wypadek: szczelina lekko przykryta skałą i przysypana pyłem.
Glazer po prostu w nią wpadł; próbowałem go wyciągnąć, ale był za głęboko,
a ja nie miałem liny. Pobiegłem po nią do lądownika, a gdy wróciłem, jego
już nie było... musiał się osunąć głębiej, a ja nie mogłem nic zrobić... -
Gino ukrył twarz w dłoniach, wstrząsany, sam nie wiedział, rozpaczą czy
zmęczeniem.
- Coś ci powiem - odezwał się niespodziewanie Dan, sięgając do kieszeni
kombinezonu. - Wbrew temu, co wszyscy myślą, wcale nie jestem przesądny.
Zaraz ci udowodnię, że mówię prawdę. Wszyscy sądzą, że noszę ze sobą tę
laleczkę, bo piloci zawsze mają jakieś maskotki na szczęście. Za raz
będziesz miał okazję się przekonać, dlaczego ta plastykowa laleczka jest
zawsze ze mnÄ…. Powtarzam: plastykowa, nie gumowa.
Gino, ku swemu zaskoczeniu, uniósł głowę z zainteresowaniem. Dan
trzymał w dłoni swą odwieczną maskotkę lalkę przedstawiającą murzyńską
tancerkę z obfitym biustem - i spokojnie odkręcał jej głowę.
- Poczęstuj się uczciwie przedestylowanym, stuprocentowym bourbonem -
zaproponował, podając Ginowi odgłowioną maskotkę. - Tylko nie wychyl
wszystkiego.
- Dzięki. - Gino upił dwa solidne-łyki i oddał piersiówkę. - Za dobrego
pilota i niezłego faceta, jakim był Eddie Glazer. - Coye spoważniał,
wyciskając laleczkę do sucha. Chciał się dostać na Księżyc, więc zostanie
jego właścicielem prawem zasiedzenia... - Coye starannie nakręcił główkę i
schował maskotkę do kieszeni. - Teraz czas wziąć się do roboty.
Skontaktujemy się z Centrum, przedstawimy sytuację i spróbujemy zmienić
orbitę. Nie ma co się tu kręcić, wracamy na Ziemię.
Musieli jednak z tym poczekać, gdyż Księżyc całkowicie zasłaniał
Ziemię, uniemożliwiając łączność radiową. Można było co prawda użyć
satelitów retransmisyjnych, ale nie było to aż tak pilne, by nie mogło
poczekać pół okrążenia wokół Księżyca.
Gdy błękitno-zielony dysk z dobrze widoczną Ameryką Północną wyłonił
się zza poszarpanych księżycowych szczytów, Gino wysłał sygnał wywoławczy
na przylądek Canaveral. Odpowiedź powinna nadejść po jakichś trzech
sekundach (czterysta osiemdziesiąt tysięcy mil to niezły kawał drogi),
lecz sekundy ciągnęły się i ciągnęły, a w eterze wciąż panowała cisza.
- Nie odpowiadajÄ…...
- Znowu te interferencje albo plamy na Słońcu, szlag by to trafił!
Próbuj dalej...
Centrum nie odpowiadało jednak ani na następną wiadomość, ani na pięć
kolejnych, ani też na żadnej z częstotliwości alarmowych. Słychać za to
było, i to doskonale, pogawędki między pilotami myśliwskimi, z których
naturalnie żaden nie zwrócił na nich najmniejszej nawet uwagi.
Po godzinie Gino i Dan musieli się pogodzić z niesamowitą prawdą:
stracili kontakt radiowy z Ziemią z całkowicie niewyobrażalnych powodów.
- Cokolwiek się stało, musiało się wydarzyć podczas ostatniego
okrążenia Księżyca - mruknął Dan, spoglądając wrogo na radiostację. - Gdy
korygowałeś orbitę, rozmawiałem z nimi i nie było żadnych problemów ze
sprzętem...
- Skoro tak, to coś musiało się wydarzyć na Ziemi... - Co? Wojna...?
- Może i wojna, tylko z kim i o co? Częstotliwości awaryjne są głuche
jak pień i nie sądzę...
- Patrz! - przerwał mu Dan. - Światła... gdzie się podziały światła?!
Cała Ameryka Północna była ciemna, choć przez teleskop powinno być
wyraźnie widać światła nie tylko największych aglomeracji.
- Ale w Ameryce Południowej światła się świecą, Gino... Co się tam
wydarzyło, do diabła?!
- Jest tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć: wracamy. I zdrowiej
będzie założyć, że na pomoc z Ziemi nie mamy co liczyć!
Odłączyli lądownik księżycowy, wprowadzili nowe dane do komputera i
sprowadzili Apollo na właściwą do odpalenia orbitę. Resztę zrobił za nich
komputer, tak w drodze na ZiemiÄ™, jak i przy manewrach poprzedzajÄ…cych
lądowanie. Ogólnie wyszło nie najgorzej - trafili nad właściwy kontynent,
a błąd w koordynatach był marginalny No i w atmosferę weszli nieco
wcześniej, niż planowali, ale jak na całkowicie samodzielne manewry (gdyż
Cape Canaveral nie odezwało się ani razu) było to prawdziwe osiągnięcie.
Gęstość powietrza zwolniła opadanie, nie powodując rozgrzania powłoki
ponad dopuszczalnÄ… granicÄ™.
-Późne popołudnie - stwierdził Gino, przyglądając się powierzchni przez
postrzępione chmury. - Wylądujemy prawie po ciemku.
- Mogło się skończyć na lądowaniu w Pekinie o trzeciej w nocy, więc nie
narzekaj. No, czas na spadochrony.. Uwaga... Teraz!
Kapsuła podskoczyła, gdy otworzyły się olbrzymie czasze, a obaj
kosmonauci z ulgą zdjęli hełmy - wreszcie nie groził im brak tlenu, nawet
w wypadku jakiejÅ› awarii.
- Ciekawe, jak nas powitają w domu... - zastanawiał się Dan, pocierając
zarośniętą szczękę.
- Jak wylądujemy w Teksasie, to orczykiem albo kaczym śrutem... -
mruknął Gino. - Wiesz, jacy są gościnni wobec nieproszonych...
Przerwał mu łoskot i jęk rozdzieranego metalu - w ścianie kapsuły
pojawił się równy rządek przestrzelin, przez które ze świstem wdarło się
powietrze, wyrównując ciśnienie.
- Co siÄ™, do licha...
- Patrz! - przerwał mu Gino, wskazując na iluminator. Na zewnątrz przez
chwilę widać było jajowaty kształt ze skrzydłami w układzie delty, czarny
na tle popołudniowego słońca. Odrzutowiec położył się w ciasny skręt,
ukazując srebrzystą powierzchnię w całej okazałości, i runął do kolejnego
ataku. Ciemny kształt rósł w oczach, migając rozbłyskami broni pokładowej
z nasady skrzydeł i dziobu. W następnej sekundzie wszystko przesłoniła
szarość, gdy wpadli w chmury.
W kapsule przez długą chwilę panowała cisza, której nie miał ochoty
przerwać żaden z nich.
- Nigdy nie widziałem takiego myśliwca... - mruknął w końcu Gino.
-Ja też nie... ale coś w nim było znajomego... Słuchaj, widziałeś znaki
na skrzydłach?
- Jeśli chodzi ci o to, czy widziałem swastyki i czarne krzyże, to
owszem, ale gdyby nie nasza klimatyzacja, za nic bym siÄ™ do tego nie
przyznał! Masz może pojęcie, o co tu chodzi?
- Żadnego. Tylko zdaje mi się, że wkrótce się dowiemy. Dan uśmiechnął
się bez cienia wesołości. - Zostało nam ze dwa tysiące stóp do ziemi...
Zaciągnęli pasy bezpieczeństwa i zaparli się - było to wszystko, co
mogli zrobić. Kapsuła grzmotnęła o ziemię, podskoczyła i przekrzywiła się
z jękiem protestującego metalu.
- Odstrzel spadochrony, bo nas pociągną! - polecił Coye. Gino nacisnął
przycisk, zanim Dan skończył mówić, i przechył ustąpił. Z lekkim
łupnięciem kapsuła znieruchomiała niemal w idealnym pionie. Dan rozpiął
pasy i odpalił niewielkie ładunki przy włazie wejściowym, zamkniętym
jeszcze przed startem. Właz odskoczył z głuchym hukiem i opadł na ziemię.
Obaj rozłączyli rurki i kable spinające skafandry z aparaturą pokładową,
zaciągając się jednocześnie głęboko suchym, pustynnym powietrzem.
- Pachnie jak w domu - skomentował Dan. - Proponuję wyjść z tej
konserwy...
Jako dowódca pierwszego załogowego lotu na Księżyc oraz wyższy
stopniem, zrobił to pierwszy. Przeciągnął się i rozejrzał, a Gino dołączył
do niego. Popołudniowe słońce odbijało się od ich srebrzystych
kombinezonów; wokół rozciągała się szara pustynia, porośnięta tu i ówdzie
kaktusami i krzewami. Nic ruchomego nie mąciło obrazu, podobnie jak żaden
dźwięk nie zakłócał ciszy.
- Śmierdzi jak w Teksasie - przyznał Gino. - Pić mi się chce... Dan, co
się właściwie stało? Najpierw ta cisza radiowa, teraz ten odrzutowiec...
-Zdaje się, że właśnie jadą odpowiedzi - przerwał mu Dan, wskazując na
ruchomą kolumnę kurzu, która pokazała się na horyzoncie. - Trochę
cierpliwości, i powinniśmy wszystko wiedzieć...
Po mniej więcej kwadransie przy kapsule zahamował półgąsienicowy
transporter opancerzony, trzy motory z koszami i dwa kołowe wozy pancerne.
Wszystkie pomalowane na piaskowo i pokryte kurzem. Z półgąsienicówki
wysiadł oficer w goglach, siodłatej czapce i czarnym uniformie.
-Hande hoch! - rozkazał obu kosmonautom. - Ręce do góry i bądźcie
łaskawi trzymać je tam przez chwilę, panowie. Jesteście moimi jeńcami.
Obaj jak zahipnotyzowani powoli i mechanicznie unieśli ręce, wpatrując
się w stojącą przed nimi postać i ciągle nie potrafiąc przejść do porządku
nad tym, co widzieli - runy SS na patce kołnierza, trupia główka na
drugiej, a na czapce orzeł trzymający w łapach swastykę.
-Pan... pan jest Niemcem! - wykrztusił w końcu Gino. - Bardzo pan
bystry - parsknÄ…Å‚ oficer. - Hauptmann Langenscheidt ze sztabu dywizji
pancernej Waffen SS Totenkopf, do usług. Dla waszego dobra radzę wam
sprawnie wykonywać moje rozkazy, a wszyscy unikniemy nieprzyjemności.
Proszę wsiąść do transportera.
- Zaraz, moment. Jestem pułkownik Danton Coye z United States Air Force
i chciałbym się dowiedzieć, co się tu dzieje...
- Wsiadać! - warknął Langenscheidt i wprawnym ruchem dobył z kabury na
brzuchu lugera.
- Lepiej wsiądźmy - Gino ujął Dana pod ramię. - Jesteś wyższy stopniem,
ale on ma do dyspozycji bardziej przekonujÄ…ce argumenty...
Obaj wsiedli na otwartą skrzynię transportera, gdzie czekało dwóch
milczących żołnierzy w panterkach i z pistoletami maszynowymi gotowymi do
strzału. Nim zdążyli usiąść, zgrzytnęły gąsienice i wóz ruszył. Reszta
konwoju zrobiła to samo i popędzili z powrotem w chmurę kurzu.
Pomimo półgodzinnej jazdy Gino Lombardi wciąż nie mógł uwierzyć, że to
wszystko jest rzeczywistością. Księżyc, śmierć Glazera - to było normalne,
ale żeby siedzieć pod lufami dwóch pistoletów maszynowych trzymanych przez
SS-manów, i to w środku Teksasu... Na wszelki wypadek spojrzał na zegarek,
twierdzący uparcie, że jest dwunasty września.
-Jedno pytanie, kapitanie! - wrzasnął, przekrzykując hałas gąsienic i
silnika. - Dziś jest dwunasty września?! Odpowiedziało mu sztywne
skinienie głowy.
- I rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy?!
- Naturalnie! Proszę więcej nie pytać, porozmawiacie panowie z
oberstem, gdy dotrzemy do bazy!
Po kolejnych dwudziestu minutach minÄ…Å‚ ich nisko zawieszony transporter
do przewozu czołgów, zmierzający w przeciwną stronę - najwyraźniej po
kapsułę. Za nim jechał dźwig i trzy motocykle eskorty. Dan i Gino
obserwowali to w milczeniu, próbując dojść do ładu ze sobą i z otaczającą
ich rzeczywistością.
Gdy wjechali do obozu, zaczynało zmierzchać. Wjazdu pilnowały dwa
ciężkie czołgi stojące w pobliżu parkingu pełnego wozów opancerzonych,
czołgów i dział samobieżnych. Dalej rozciągał się las namiotów
rozświetlonych ogniskami palącej się w pełnych piasku wiadrach benzyny.
Konwój rozdzielił się - transporter podjechał pod największy z namiotów,
reszta zaś na parking. Obu więźniów wysadzono i wprowadzono do namiotu.
Tyłem do wejścia siedział oficer w czarnym mundurze, pisząc coś przy
biurku. Skończył, włożył papiery do torby kurierskiej i odwrócił się,
słuchając z pałającymi oczyma zwięzłego meldunku kapitana. Ani na chwilę
nie spuszczał jeńców z oka.
- Niezwykle interesujące, Her Hauptmann - stwierdził w poprawnej, choć
twardo akcentowanej angielszczyźnie, gdy podwładny umilkł. - Proszę kazać
przynieść krzesła, panowie pewnie są zmęczeni... jestem pułkownik
Schneider, dowódca dywizji pancernej Waffen SS Totenkopf, na której
zapleczu byliście łaskawi wylądować. Papierosa?
Wyciągnął paczkę playersów. Gino odruchowo sięgnął po papierosa i
stwierdził, że są angielskiej produkcji, ale z niemieckimi napisami.
- Sądzę, że czegoś na wzmocnienie także nie odmówicie...
Na blacie pojawiła się butelka old highlandera; na tyle blisko, że Gino
mógł przeczytać nalepkę. Rysunek Szkota z kobzą był jak najbardziej
prawidłowy, tyle że napisy także po niemiecku. Ordynans tymczasem
podstawił krzesła i Gino usiadł z prawdziwą ulgą. Alkoholu także nie
odmówił i musiał przyznać, że była to autentyczna szkocka whiskey
Ordynans wyszedł i pułkownik także usiadł ze szklaneczką w ręku, a
Hauptmann stanął w pobliżu wejścia, nie natrętnie, ale zdecydowanie
przypominając, w jakiej roli tu są. Na wszelki wypadek kaburę miał
odpiętą.
- W nader ciekawym pojeździe panowie się zjawili. Naturalnie zbadają go
nasi eksperci, chciałbym jednak zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się...
- Jestem pułkownik Danton Coye z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych
Ameryki Północnej, numer...
- Panie pułkowniku - przerwał mu Schneider. - Możemy darować sobie
formalności...
- Major Giovanni Lombardi, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych Ameryki
Północnej - zagłuszył go Gino, co na Niemcu nie wywarło żadnego wrażenia:
uśmiechnął się zimno, upił łyk alkoholu i pozwolił obu się przedstawić,
zgodnie z zasadami konwencji genewskiej.
- Może byście przestali traktować mnie jak idiotę? - spytał nagle
zupełnie innym tonem, gdy zapadła cisza. - Gestapo i tak powiecie
wszystko, więc możecie zacząć od podzielenia się ze mną paroma
drobiazgami. I proszę przestać się wygłupiać: równie dobrze jak wy wiem,
że nie istnieją Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, tylko Korpus
Lotniczy waszej armii, który jak dotąd jest doskonałym ruchomym celem dla
naszych pilotów. Wracając do rzeczy: co to za urządzenie i co z nim
robiliście?
- To akurat nie pański interes, pułkowniku - warknął Dan takim samym
tonem. - Mnie natomiast interesuje, co niemieckie czołgi robią w
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]