[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

Harry Harison

 

 

 

Stalowy Szczur

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

       Gdy drzwi do biura otworzyły się gwałtownie, zrozumiałem nagle, że skończyły się dobre czasy. Pomysł był niezły, a dochody piękne, lecz należało zaliczyć to do wspomnień. Do środka wszedł gliniarz, a ja, wsparty wygodnie w fotelu, posłałem mu na powitanie promienny uśmiech. Gość był taki sam jak wszyscy gliniarze - ciężki chód, równie ciężki pomyślunek i ten wyraz twarzy, jakiego nie powstydziłby się kuchenny piec, i jeszcze całkowity brak poczucia humoru. Nim zdążył się odezwać, prawie wiedziałem, co powie.

    - Jamesie Bolivar di Griz, aresztuję cię pod zarzutem... Poczekałem, aż dojdzie do właściwego miejsca i wdusiłem guzik, który zdetonował umieszczony w suficie ładunek czarnego prochu. Pod wpływem eksplozji dźwigar wygiął się i trzytonowy sejf zleciał robotowi wprost na łeb, demontując go nader malowniczo. Gdy chmura tynku opadła, dostrzegłem, że spod sejfu wystaje pogruchotana ręka, a jej palec oskarżycielsko wskazuje na mnie, głos zaś, choć nieco przygłuszony, ciągnął:

    - ...pod zarzutem nielegalnego przybycia, rabunku i fałszerstwa.

    Wymieniał tak przez chwilę i lista, choć znałem ją na pamięć, zrobiła na mnie wrażenie. Nie przeszkadzało mi to, rzecz jasna, zapakować do walizki zawartość biurka. Było w nim sporo gotówki. Lista moich przestępstw kończyła się nowym i mógłbym założyć się o tysiąc kredytów, że gdy je wymieniał, w jego głosie brzmiała najprawdziwsza uraza.

    - ...i pod zarzutem zamachu na robota policyjnego, który to zarzut zostaje niniejszym dołączony do twojego rejestru. Samo w sobie było to głupie, ponieważ mój mózg jest opancerzony i umieszczony w tułowiu...

    - Doskonale wiem o tym, George, ale twoje radio jest na szczycie głowy i mam pewność, że anteny nadają się do wymiany. Nie miałem ochoty, żebyś sobie w mojej obecności gadał z przyjaciółmi.

    Otworzyłem drzwi porządnym kopniakiem. Ruszyłem pędem po schodach do piwnicy. Jasne, łapał mnie za nogę próbując zatrzymać, ale że tego oczekiwałem, jego palce zamknęły się w powietrzu na cal przed moją łydką. Zbyt wiele razy miałem do czynienia z policyjnymi robotami, żeby nie wiedzieć, do czego są zdolne i nie zdawać sobie sprawy, że są niezniszczalne. Można do nich strzelać, zrzucać je ze schodów, a i tak będą lazły za człowiekiem i ciągnęły umoralniające pogawędki. Choćby na jednej nodze. Ten właśnie to robił. Zbiegając po schodach, słyszałem jeszcze jego słabnący głos, nadal prawiący morały. Teraz liczyła się każda sekunda. Miałem około trzech minut, zanim wsiądą mi na ogon, a opuszczenie budynku powinno mi zająć dokładnie minutę i osiem sekund. Nie było to dużo i musiałem dobrze ten czas wykorzystać. Następne kopnięcie i znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie moje roboty zdejmowały towary z taśmociągu. Gdy przebiegałem obok, żaden nawet się nie obejrzał, ale byłbym szczerze zdziwiony, gdyby który to zrobił. Były to maszyny typu M, słabo oprogramowane i zdolne do wykonywania powtarzalnych czynności manualnych. Dlatego zresztą je kupiłem - nie interesują się tym, co robią ani dlaczego. Odblokowałem Drzwi Które Nigdy Nie Były Otwierane i wbiegłem do następnego pokoju, nie tracąc czasu na ich zamknięcie. I tak nie miałem już żadnych tajemnic na tej planecie.

    Idąc wzdłuż taśmociągu, przelazłem przez solidną dziurę w ścianie i znalazłem się w magazynie rządowym. Dziura, taśmociąg i automat zdejmujący z niego puste, a ładujący pełne opakowania z sięgającej sufitu sterty - wszystko to było moim pomysłem i dziełem. Automatyczny podnośnik pracowicie ładował puszki z piętrzących się stert na taśmociąg. Nie można było go nazwać robotem - jego umysł pozwalał jedynie na wykonywanie nagranych na taśmę instrukcji. Minąłem go, oddalając się ustaloną drogą z sercem przepełnionym dumą z całej operacji.

    To był jeden z najpiękniejszych pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadłem. Za małą opłatą wynająłem magazyn sąsiadujący przez ścianę z rządowym. Zwykła dziura w ścianie - a w zasadzie dwie - i miałem do dyspozycji nieprzebrane zapasy najróżniejszych środków spożywczych, które nie tknięte ludzką ręką całe lata przeleżały w tym magazynie. Oczywiście teraz zostały nie tylko tknięte, ale wręcz puszczone w obieg. Wynająłem i uruchomiłem taśmociąg, kupiłem roboty i zacząłem działać. Roboty zmieniały opakowania z rządowych na moje i towary szły najzupełniej legalnie na rynek. Moje towary były w najlepszym gatunku, a biorąc pod uwagę nakład pracy zużyty na ich zdobycie, były też najtańsze. Nie dość, że zlikwidowałem konkurencję, to jeszcze miałem zyski. Miejscowi kupcy błyskawicznie zwąchali pismo nosem i zamówień miałem na parę miesięcy naprzód. To była piękna akcja i trwała już trochę czasu. Mogłaby zresztą jeszcze potrwać, ale nauczyłem się w tym fachu przede wszystkim tego, że kiedy coś się kończy, to definitywnie, a pokusa, by zostać jeszcze dzień i skasować choćby jeszcze jeden czek, może doprowadzić do bliższej znajomości z policją. Tak więc była to już przeszłość. Teraz trzeba postąpić w myśl mej dewizy:

Odskoczyć na czas,

aby móc jeszcze raz.

    A przypominanie tego, co było, nie jest najlepszą metodą ucieczki przed policją.

 

 

 

 

    Osiągnąwszy drzwi przestałem o tym myśleć. Dookoła roiło się od policji, toteż musiałem działać błyskawicznie i nie popełnić żadnego błędu. Uchyliłem drzwi i zerknąłem w obie strony - pusto. Skok do przodu i guzik windy. Swego czasu umieściłem w tej windzie licznik: okazało się, że jest ciężko przepracowana - jeden kurs na miesiąc. Zjechała po trzech sekundach; wskoczyłem do wnętrza, równocześnie naciskając przycisk. Jazda trwała wieczność, to znaczy czternaście sekund według zegarka. Nastąpił teraz najniebezpieczniejszy moment całej podróży. Gdy winda zwolniła, miałem już w dłoni swoją automatyczną siedemdziesiątkę piątkę, ale ona mogła zaopiekować się tylko jednym gliniarzem. Drzwi otworzyły się i mogłem się odprężyć. Ani żywej duszy. Doszli pewnie do wniosku, że skoro otoczyli budynek, to nie muszą przejmować się tym, co na górze. Wyłażąc spokojnie na dach po raz pierwszy usłyszałem syreny - mimy naprawdę piękny dźwięk. Sądząc po hałasie musieli tu ściągnąć połowę sił policyjnych z całego miasta. Ucieszyło mnie to tak, jak zasłużone owacje cieszą artystę. Deska nadżarta trochę przez wilgoć była tam, gdzie ją zostawiłem, za tylną ścianą windy. Parę sekund zabrało mi przeniesienie jej na skraj wieżowca i przerzucenie na sąsiedni dach. Teraz pora na jedyny fragment ucieczki, w którym szybkość była nieistotna, a nawet - można Powiedzieć - niemile widziana. Ostrożnie wlazłem na deskę i czule przycisnąłem torbę do piersi, bo mój środek ciężkości musiał być nad deską, a nie obok hej. Od tego zależało, czy znajdę się na sąsiednim dachu, czy tysiąc stóp niżej, na ulicy. Jeśli nie patrzysz w dół, nie możesz spaść... Udało się. Teraz czas na szybkość. Deska aa mój dach - jeśli nie zobaczyli mnie nad sobą, a nic nie wskazywało na to, to trochę pomyślą, gdzie się mogłem podziać. Dziesięć szybkich kroków i drzwi na schody. Otworzyły się bezgłośnie. Nic dziwnego, po takiej porcji oliwy, jaką w nie władowałem... I do środka. Wewnątrz natychmiastowa blokada drzwi i parę głębokich oddechów. Teraz można sobie na to pozwolić. Co prawda, to jeszcze nie koniec, ale najgorsze ryzyko już poza mną. Jeszcze dwie minuty bez żadnego natręta i nigdy nie znajdą Jamesa Bolivara alias Chytrego Jima di Griz.

 

 

    Schody były brudne i straszliwie zapuszczone (gdybym tu mieszkał, dostałoby się dozorcy), ale jak sprawdziłem przed tygodniem, nie było tu żadnych pluskiew", ani optycznych, ani akustycznych. Kurz, poza moimi własnymi śladami sprzed tygodnia, był nie naruszony. Wobec tego założyłem, że przez ostatni tydzień nikt tu pluskwy" nie podrzucił-cóż, czasami trzeba ryzykować. Do zobaczenia, Jamesie di Griz, waga 98 kilo, wiek około 45 lat, szpakowaty i pyzaty - ot, typowy obraz biznesmena, który zresztą figuruje na poczesnym miejscu policyjnych kartotek jakiegoś tysiąca planet. Wraz z odciskami palców, rzecz Jasna, więc na początek poszły właśnie one. Gdy nosi się fałszywe, ale dobrze zrobione, to są jak druga skóra wystarczy dotknąć utwardzaczem i schodzą jak pończochy. Moje były dobre, ale cóż, nie ma czego żałować. W ślad za nimi poszły wszystkie osobiste drobiazgi i pas, który opinał moją talię, a zarazem obciążał mnie dodatkowymi dwudziestoma kilogramami, gdyż był wypełniony ołowiem i termitem. Teraz flaszka z rozpuszczalnikiem i moje włosy wróciły do normalnego brązowego koloru. Precz nos i podbródek, a za nimi błękitne szkła kontaktowe. Poczułem się jak nowo narodzony, co było zresztą zgodne z prawdą: nie dość, że nagi, to w dodatku zupełnie odmieniony. O dwadzieścia kilo chudszy, o dziesięć lat młodszy i z całkowicie zmienionym rysopisem. Moja torba zawierała kompletne ubranie, parę przeciwsłonecznych okularów i oczywiście wszystkie pieniądze. Ubrałem się i poczułem, jakby mi ktoś przypiął skrzydła. Ten pas był tak nieodłącznie ze mną związany, że nie odczuwałem jego ciężaru do chwili, gdy go zdjąłem. Jego zawartość zatroszczyła się o wszystkie dowody. Zgarnąłem je na kupę i odbezpieczyłem zapalnik. Spłonęły z radosnym sykiem - ubranie, szkła, buty i chemikalia rozsiały wokół miły blask. Policja znajdzie osmalony krąg na betonie, a mikroanaliza da im parę pomieszanych ze sobą molekuł - i to wszystko, co będą mieli do dyspozycji jako dowód mojej tożsamości. Światło ogniska rozsiewało skaczące po ścianach cienie, a ja schodziłem trzy piętra w dół do windy na sto dwunastym. Szczęście nadal mnie nie opuszczało - gdy wyjrzałem zza drzwi, na korytarzu nikogo nie było, a szybkobieżna winda w minutę zwiozła mnie i kilkunastu innych biznesmenów do wyjścia. Tylko jedne drzwi były otwarte na ulicę, a na nie była skierowana kamera telewizyjna. Żadne przeszkody nie stały na drodze wchodzących i wychodzących, w ogóle mato kto dostrzegał obecność kamery. W jej pobliżu skupiła się mała grupa policjantów. Poszedłem w ślad za innymi, trzymając nerwy na wodzy. W takim interesie jak mój silne nerwy to podstawa, ale przyznaję, że gdy przez nie kończącą się sekundę byłem głównym obiektem zainteresowania szklanego oka, coś nieprzyjemnego zaczęło mi leźć po krzyżu. Teraz wiedziałem, że jestem czysty, gdyby bowiem coś nie grało w moim rysopisie, gdybym był podobny do poszukiwanego, to komputer, do którego niewątpliwie była podłączona kamera, wszcząłby natychmiastową akcję i zanim bym się obejrzał, para robotów zdążyłaby mnie zaobrączkować. Jest niemożliwe, żeby człowiek był szybszy od nich - działają w przeciągu mikrosekund. Można je natomiast przechytrzyć, co znów mi się udało. Taksówka zawiozła mnie dziesięć przecznic dalej. Poczekałem, aż zniknęła z pola widzenia i złapałem następną. Dopiero trzecia miała zaszczyt dowieźć mnie na kosmodrom. Wycie syren stawało się coraz cichsze, aż zupełnie zanikło. Pomyślałem, że jak zwykle robią dużo hałasu zupełnie bez przyczyny, no, maże nie tak do końca, ale z całą pewnością był on przesadzony. Ale to nieuniknione w tym przecywilizowanym świecie. Przestępstwo jest tu taką rzadkością, że gdy policja jakieś wykryje, jest naprawdę uradowana. Nie ganię ich, rozdawanie mandatów to - jak podejrzewam - cholernie nudne zajęcie. Tak w ogóle to powinni mi podziękować: nie dość, że urozmaicam ich szarą egzystencję, to jeszcze udowadniam społeczeństwu, że na coś się jednak przydają.

 

 

 

 

2

 

    Przejażdżka do kosmoportu była mila i odprężająca, chociaż dość długa, gdyż leżał on poza miastem. Aby pomnożyć przyjemne doznania, zapaliłem pierwsze od sześciu miesięcy cygaro. Moje poprzednie wcielenie paliło wyłącznie papierosy i przestrzegałem tego wiernie nawet w całkowitej samotności. Miałem nie zaplanowany urlop, co było zresztą równie dobre jak praca; nigdy nie mogłem zdecydować się, co mi bardziej odpowiada. Wydmuchnąłem kłąb wonnego dymu i odprężając się zacząłem myśleć o sobie.

    Moje życie było tak różne od życia przeciętnego mieszkańca Ligi, że wątpię, czy byłbym wstanie komukolwiek z nich wyjaśnić jego sens. Oni funkcjonowali w bogatej, ustabilizowanej unii światów, gdzie prawie zapomniano, co oznacza słowo "przestępstwo". Co prawda tu i ówdzie zdarzali się malkontenci z urodzenia (pomimo stosowanej przez cały wiek kontroli genetycznej), bądź z wyboru. Tych pierwszych wyłapywano od ręki; drudzy próbowali swoich sił w przestępstwie -jakieś malwersacje, oszustwa, drobne kradzieże - utrzymywali się przez parę tygodni albo miesięcy, w zależności od stopnia wrodzonej inteligencji. Było jednak rzeczą pewną, że dostaną się w łapy policji. W naszym zorganizowanym i praworządnym społeczeństwie przestępstwa zostały niemal zupełnie wyeliminowane. Można bez przesady powiedzieć, że nie istnieją w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten jeden procent jest przyczyną uzasadniającą utrzymywanie policji. A składa się ten procent ze mnie i garści podobnych do mnie, rozsianych po galaktyce. Teoretycznie rzecz biorąc, w ogóle nie powinniśmy istnieć, a w każdym razie nie powinniśmy mieć żadnej możliwości działania. Ale teoria jak zwykle nie zgadza się z praktyką. Działamy całkiem skutecznie, a żyje nam się wcale nieźle. Jesteśmy jak szczury w budynku: funkcjonujemy wewnątrz społeczeństwa, ale nie odnoszą się do nas reguły, zgodnie z którymi jest ono zorganizowane. Ponieważ mamy żelazne zasady, nazywają nas Stalowymi Szczurami. Być Stalowym Szczurem to dumne i samotne zajęcie, ale zarazem największe przeżycie, rzecz jasna, jeśli ktoś nie da się zamknąć.

    Socjologowie długo nie mogli zgodzić się, dlaczego istniejemy, a poniektórzy nawet wątpili w prawdziwość opowieści o nas. Najpopularniejsza była teoria tłumacząca naszą przestępczą działalność psychicznymi zaburzeniami, które w dzieciństwie nie mają żadnych objawów, a ujawniają się dopiero później. Parokrotnie zastanawiałem się nad tym i zupełnie się z nią nie zgadzam. Przed laty napisałem nawet książkę na ten temat (oczywiście pod fałszywym nazwiskiem), która została dobrze przyjęta. Moja teoria głosiła, że przyczyny nie są natury psychologicznej, lecz filozoficznej: w pewnym określonym momencie człowiek musi się zdecydować, czy żyć poza nawiasem społeczeństwa i być wolnym, czy dostosować się do powszechnie panujących reguł i umrzeć jako niewolnik systemu. Oczywiście nie odnosi się to do wszystkich ludzi, wręcz przeciwnie - tylko do nader nielicznej grupy tych, których można nazwać indywidualistami. W takim świecie jak ten nie ma miejsca na półśrodki: na najemników, włamywaczy dżentelmenów i inne podwójne osobowości. Tutaj istnieje tylko taka alternatywa: albo pełnoprawny członek społeczeństwa, albo nikt. Ja wybrałem to drugie.

 

 

    Taksówka zatrzymała się przed dworcem akurat w momencie, gdy zaczynałem rozczulać się nad sobą. W tym interesie jest tylko jedna niedogodność: brak przyjaciół. Można sfiksować z powodu samotności. Przed ostateczną depresją ratowała mnie szybka akcja. Miałem szczery zamiar zastosować tę kurację i tym razem. Zaplatałem dryndziarzowi za mało, podmieniając banknoty pod jego nosem, i od razu poczułem się lepiej. Prawda, że dostał napiwek z nawiązką wyrównujący stratę, ale i tak był to mity epizod.

    W kasie pracował oczywiście robot z ekstra trzecim okiem pośrodku czoła, które nie było niczym innym jak obiektywem kamery. Ukłonił się, gdy kupowałem bilet, a równocześnie zapamiętał moją twarz i docelowy punkt podróży. Normalna procedura policyjna. Ponieważ tym razem nie robiłem odskoku międzygwiezdnego, lecz jedynie podróż wewnątrzsystemową, było mało prawdopodobne, aby te dane powędrowaly gdzie indziej niż do akt. Zazwyczaj tego nie robię, tylko odskakuję dość daleko, ale ten system - Beta Cygnus - składał się bez mała z dwudziestu planet, o których było wiadomo, że współpraca ich policji jest czystą fikcją. Mieli za to zapłacić. Z trzeciej - aktualnie zbyt gorącej dla mnie -przeniosłem się na osiemnastą, Morsę, dużą i w większości rolniczą planetę. Przynajmniej tak informował mój bilet.

    W porcie była masa małych sklepików. Dokonałem w nich potrzebnych zakupów, zaopatrując się w ubranie, walizkę i przybory toaletowe. Po kilku poprawkach u krawca zabrałem to wszystko do kabiny, aby się przebrać. Zupełnie przypadkowo powiesiłem ubranie na obiektywie i robiąc typowe dla czynności przebierania się hałasy, wyciągnąłem bilet, aby nanieść poprawki. Końcówka mojego obcinacza do cygar była szpikulcem o takiej średnicy jak ten w drukarce komputerowej. W kilka sekund mój cel podróży zmienił się z osiemnastej na dziesiątą planetę. Straciłem przez to dwieście kredytów, ale zyskałem pewność, że nikt się tym nie zainteresuje. Cała tajemnica udanych operacji biletowych polega na tym, żeby tracić. Odwrotne numery są dość łatwo wyłapywane. Gdyby mnie przypadkiem schwytano, zostałoby to uznane za błąd maszyny. No bo po co miałby kto oszukiwać, tracąc na tym pieniądze? Zanim dyżurny glina stał się podejrzliwy, zdjąłem ubranie z obiektywu i podążyłem do pralni. Do odjazdu miałem ponad gadzinę i wykorzystałem ją na czyszczenie i składanie swoich rzeczy. Nic tak nie usypia czujności celników jak nowa walizka z nowymi rzeczami. Odprawa była czystą formalnością i znalazłem się na pokładzie, gdy statek dopiero się zapełniał. Siadłem obok hostessy, poflirtowałem trochę i zostałem skatalogowany jako Samiec, Nudny, Uparty. Stara baba, która siedziała obok mnie, tak samo zaszufladkowała moją skromną osobę i z lodowatym wyrazem twarzy wpatrzyła się w okno. Zadowolony z siebie zasnąłem. Jedna rzecz jest lepsza niż zostać nie zauważonym: zostać zaszufladkowanym. Rysopis miesza się z innymi rysopisami z tej szufladki i to kończy sprawę.

    Obudziłem się, gdy byliśmy prawie na miejscu. Wylazłem, Przeciągnąłem się i zapaliłem cygaro, a celnicy tymczasem sprawdzali mój bagaż. Nic nie zwróciło ich uwagi, nawet stalowa kasetka z gotówką. Miałem bowiem papiery kuriera bankowego, a kredyt międzyplanetarny był czymś, o czym w tym systemie słyszeli, ale jakoś nigdy nie próbowali zastosować w praktyce. Tak więc celnicy byli przyzwyczajeni do przewijających się przez ich ręce dużych sum w gotówce.

    Przesiadłem się na samolot i dotarłem do dużego ośrodka przemysłowego o nazwie Brouggh, ponad półtora tysiąca mil od miejsca mojego lądowania. Używając nowego zestawu dokumentów, zameldowałem się w spokojnym hotelu na przedmieściu i wbrew utartym zwyczajom, zamiast miesiąc lub dwa odpoczywać, zabrałem się do odbudowy osobowości Jamesa di Griz. Przy okazji poszukałem możliwości wzbogacenia się.

    Już pierwszego dnia miałem na oku korzystny interes tak zachęcający, że aż nierealny. Lecz po paru dniach obserwacji okazało się, że to, co nierealne, jest w istocie najbardziej obiektywną i naturalną rzeczywistością. Jednym z głównych powodów, dzięki którym udało mi się na razie przebywać poza zasięgiem troskliwie wyciągniętych ramion sprawiedliwości było to, że nigdy dotąd nie powtórzyłem dwa razy tego samego numeru. Wpadałem na jakiś pomysł, wprowadzałem go w życie i na zawsze trzymałem się od niego z dala. Moje akcje miały tylko dwie wspólne cechy: przynosiły dochód finansowy i były przeprowadzane bez użycia broni. Postanowiłem, że z tym ostatnim przyzwyczajeniem najwyższy czas skończyć.

    Budując osobowość Chytrego Jima przygotowywałem równocześnie plan akcji. Był gotów w tej samej chwili, co nowe papilotki. Był też prosty jak wszystkie dobre operacje - im mniej jest detali, tym mniej rzeczy, które mogą się nie udać. Zamierzałem przejąć zysk Maraio, największego w okolicy supermarketu. Każdego wieczoru, dokładnie o tej samej porze, przyjeżdżał w to samo miejsce opancerzony samochód i zabierał dzienny utarg do banku. Było to niewiarygodne: karygodna lekkomyślność skrzyżowana z totalną beztroską. W związku z tym sprawa wydawała się tak prosta, jak tylko można sobie wymarzyć. Jedyny problem stanowiło przeniesienie ciężkich paczek i ukrycie gdzieś tak olbrzymiej sumy pieniędzy w małych banknotach. W momencie gdy znalazłem odpowiedź, cała operacja była gotowa. Oczywiście na razie tylko w moim umyśle.

    W dniu, w którym ponownie założyłem pas z termitem, poczułem się jak w mundurze i przystąpiłem do pracy. Zapaliłem pierwszego papierosa z prawie autentyczną przyjemnością i po dwu dniach zakupów i paru prostych kradzieżach miałem wszystko co trzeba. Następne popołudnie wyznaczyłem sobie na występ. Podstawą sukcesu była potężna ciężarówka, którą kupiłem dwa dni temu. Ona i parę nader istotnych innowacji, które wprowadziłem w jej wnętrzu. Zaparkowałem pojazd w alei o kształcie litery L, jakieś pół mili od "Maraio'. Maszyna prawie całkowicie zablokowała przejazd, ale było to nieistotna okoliczność, gdyż aleja praktycznie była używana tylko rano, gdy do magazynu dowożono towar. Do zaplecza sklepu dotarłem pieszo, prawie równocześnie z bankową pancerką. Przykleiłem się do ściany, a w tym czasie strażnicy ładowali do furgonetki worki z pieniędzmi. Z moimi pieniędzmi. Gdyby ktoś obdarzony odrobiną wyobraźni zechciał spróbować tego co ja, sytuacja przed drzwiami wydałaby mu się raczej zniechęcająca. Pięciu uzbrojonych strażników psy wejściu, dwóch wewnątrz pojazdu, do tego kierowca z pomocnikiem i trzy motocykle obstawy. Faktycznie, bardzo zniechęcające. Było mi prawie przykro, że za chwilę rozwieję to wrażenie. Przez cały czas liczyłem wózki dowożące pieniądze ze sklepu - codziennie było ich piętnaście Ta praktyka bardzo mi ułatwiła określenie czasu. Słysząc odgłos przesuwających się po raz piętnasty kołek, zdecydowałem, że nie ma co dłużej czekać. Kierowca był dokładnie tam, gdzie powinien: w drodze do tylnych drzwi, które miał zamknąć, gdy ładowanie zostanie skończone.

 

 

 

    Nasze ruchy były tak idealnie zsynchronizowane, jakbyśmy byli wspólnikami. W chwili gdy on dotarł do tylnych drzwi, ja doszedłem do szoferki. Cicho i sprawnie wspiąłem się do wnętrza i zatrzasnąłem drzwi za sobą. Pomocnik kierowcy miał tylko tyle czasu, by otworzyć usta i wytrzeszczyć oczy, gdy rozgniatałem pod jego nosem kapsułkę z gazem usypiającym. Sam, rzecz jasna, miałem w nosie odpowiednie filtry. Odgłos padającego na podłogę ciała zlał się z warkotem silnika, który zaskoczył od pierwszego dotknięcia mojej lewej dłoni. W tej samej chwili prawa dłoń wykonała gwałtowny ruch do tyłu i przez otwarte okno poleciała bombka usypiająca. To była większa bombka, ale efekt taki sam - przez cichy szum silnika usłyszałem łoskot walących się na ziemię ciał.

    Cała ta operacja zajęta mi sześć sekund - akurat tyle, ile było trzeba, aby strażnicy przy wejściu zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Pomachałem im radośnie przez okno, aby się w tym upewnili i wdusiłem gaz. Jeden z nich próbował wskoczyć do otwartego wnętrza, ale trochę się spóźnił. Sądząc z donośnych wrzasków, niewiele ucierpiał. Wszystko stało się tak szybko, że nie pada ani jeden strzał. Byłem zawiedziony - powinno być ich choć kilka, ale najwidoczniej sielska atmosfera tej planety spowolniła refleks jej mieszkańców bardziej, niż przypuszczał. Na szczęście nie wszystkich; motocykliści byli za mną, zdążyłem ujechać sto stóp. Zwolniłem, żeby mieć pewność, że mnie dogonią, po czym przyspieszyłem na tyle, żeby nie mogli mnie wyprzedzić. Oczywiście syreny mieli włączone na pełną moc, a broni nie dali próżnować - dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Rwaliśmy ulicą zupełnie jak na porządnym wyścigu, a wszystko, co żyło, pryskało przed nami pod ściany. Motocykliści nie mieli nawet tyle czasu, żeby pomyśleć i zrozumieć, że sani starają się o to, abym miał wolną drogę ucieczki. Sytuacja była naprawdę wesoła i obawiam się, że skręcając za róg śmiałem się dość głośno. Oczywiście do tego czasu na pewno ogłoszono alarm i przed nami blokowano właśnie ulice, ale przy szybkości, z jaką jechaliśmy, pół mili przemknęło w mgnieniu oka.

    Wjechałem w aleję i równocześnie skorzystałem z jedynego przycisku znajdującego się na wierzchu małego plastikowego pudelka spoczywającego w mojej kieszeni. Wzdłuż całej alei eksplodowały granaty dymne. Były naturalnie domowej produkcji, jak zresztą większość mojego wyposażenia, ale narobiły wystarczająco dużo samego dymu. Skręciłem w prawo, dopóki boki wozu nie otarły się lekko o ścianę budynku, i trochę zwolniłem. Motocykliści z oczywistych przyczyn nie mogli tego zrobić i pozostały im dwa wyjścia: albo stanąć, albo jechać po omacku i na coś wlecieć. Miałem nadzieję, że posiadali wystarczająco rozwinięty instynkt samozachowawczy.

    Ten sam impuls radiowy, który detonował bomby, powinien otworzyć drzwi mojej ciężarówki i opuścić rampę wjazdową. Robił to, gdy testowałem sprzęt i miałem nadzieję, że zrobi to także w warunkach bojowych. Starałem się obliczyć dystans, jaki mi pozostał, ale musiałem trochę się pomylić, gdyż przednie koła z głośnym trzaskiem osiągnęły jeszcze nie do końca opuszczoną rampę i pojazd bardziej wskoczył, niż wjechał do środka. Miałem jeszcze na tyle przytomności umysłu, żeby natychmiast zahamować. Omal nie wjechałem do szoferki. Dym, który zrobił w okolicy regularne zaćmienie słońca, oraz moje nieco wstrząśnięte szare komórki omal położyły operację. Mijały drogocenne sekundy, a ja posuwając się wzdłuż ściany ciężarówki, usiłowałem odzyskać orientację w terenie. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim udało mi się osiągnąć tylne drzwi i usłyszeć zdezorientowane glosy motocyklistów. Słyszeli rumor, jakiego narobiłem i zastanawiali się, co mogło go spowodować. Rzuciłem w dym jeszcze dwie bomby gazowe, żeby im zaoszczędzić przesilenia mózgów i zemknąłem drzwi. Opary zaczęty nieco rzednąć, gdy dostałem się w końcu do szoferki i zapaliłem silnik. Parę stóp do przodu i wjechałem znów w słoneczne popołudnie.

    Kilkanaście stóp przede mną aleja wychodziła na jedną z głównych arterii. I właśnie tam pojawiły się dwa wozy policyjne. Gdy dojechałem do nich, okazało się, że zgodnie z przewidywaniami nikt nie zwrócił uwagi ani na mnie, ani na tę część alei, za to wszyscy bacznie obserwowali jej drugi koniec. Zadowolony z tego dodałem gazu i wyjechałem na arterię przelotową. Naturalnie dojechałem do najbliższej przecznicy, w którą skręciłem, po czym zrobiłem to ponownie na najbliższym skrzyżowaniu i ruszyłem prosto ku miejscu moich gościnnych występów sprzed paru minut. Byłoby nieźle podjechać tam i zobaczyć, jak się sprawa rozwija, lecz stanowiłoby to niepotrzebne ryzyko - czas nadal miał decydujące znaczenie.

    Wyjątkowo staranie przestrzegając przepisów, dotarłem do parkingu położonego na zapleczu supermarketu, mojego celu w tym etapie podróży. Było, rzecz jasna, niezłe zamieszanie z powodu napadu rabunkowego, ale dzięki temu nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy parkowałem w długiej linii wozów. Poza tym wrzała tu nadal normalna codzienna praca. Zgasiłem silnik i uśmiechnąłem się z satysfakcją-pierwsza część operacji była zakończona. Wobec tego najwyższy nas wziąć się za drugą. Pogrzebałem w kieszeni w poszukiwaniu zestawu awaryjnego, przewidzianego na takie sytuacje jak ta. Normalnie nie używam stymulatorów, ale w czasie gwałtownej akcji lepiej jest nie być podatnym na zmęczenie. Zażyłem dwie tabletki limotenu i czując nagły przypływ energii, wysiadłem z wozu.

 

 

 

    Asystent kierowcy był nadal nieprzytomny, tak samo zresztą obaj strażnicy. Z moich doświadczeń wynikało, że pozostaną w tym stanie przez najbliższe dziesięć godzin, Przetransportowałem ich więc ku przodowi, żeby mi się żaden nie pałętał pod nogami i zabrałem się do roboty.

    Z kątów wozu powyciągałem umieszczone tam uprzednio skrzynki. Były to porządne skrzynki, w których "Maraio" wysyłało swoje produkty. Ma się rozumieć, miały na bokach reklamę sklepu i były jak najbardziej autentyczne sam je ukradłem z magazynu. Byłbym najbardziej na świecie zdziwioną osobą, gdybym dowiedział się, że ktoś zauważył ich brak. Rozstawiłem je na podłodze i zabrałem się do pakowania w nie zawartości worków. Wkrótce kąpałem się we własnym pocie - minęły prawie dwie godziny, nim ostatnia skrzynka została oklejona taśmą i zaopatrzona w nalepki wysyłkowe, które nawiasem mówiąc, dostarczył mi ten sam magazyn. Co dziesięć minut rzucałem okiem przez judasz zamontowany w burcie wozu.

    Na zewnątrz nic się nie działo, to znany działo się to samo, co każdego dnia na zapleczu supermarketu. Z pewnością policja zdążyła już obstawić cale miasto i traciła teraz czas, przeszukując je w nadziei znalezienia pojazdu bankowego. Było prawie pewne, że ostatnim miejsc, o którym pomyślą w trakcie tego poszukiwania będzie zaplecze okradzionego sklepu. Wypisałem więc spokojnie adresy na nalepkach, nie zapominając zaznaczyć, że oplata za wysyłkę jest już pobrana, i byłem gotowy do finału. Przez ten czas zrobiło się już ciemno, ale wiedziałem, że nie jest to kłopot dla działu spedycyjnego. Dla mnie też nie.

    Zapaliłem silnik i podjechałem pod pustą akurat rampę przeładunkową. Stanąłem tak blisko, jak tylko się dało, i poczekałem, póki wszyscy robotnicy nie zajęli się czymś innym. Wtedy otworzyłem tylne drzwi. Nawet najgłupszy z nich zacząłby się zastanawiać, widząc, że wyładowuje się skrzynie pochodzące z tego właśnie sklepu. Zdrowo się zziajałem, ale rozładunek zajął mi zaledwie półtorej minuty. Zamknąłem drzwi, usiadłem na górze, którą przed chwilą zrobiłem i zapaliłem papierosa. Nie czekałem długo. Zanim dopaliłem, pojawił się w pobliżu robot z wydziału dystrybucji.

    - Chodź no! Ten M-19, który nadzorował ładowanie, miał spięcie, więc lepiej dopilnuj tej sterty.

    Coś na kształt poczucia obowiązku pojawiło się w jego oczach. Po chwili pod rampę podjechała ciężarówka dostawcza i zaczęła ładować zgromadzone skrzynki. Zapaliłem następnego papierosa, obserwując z satysfakcją, jak moje skrzynki zostają przenoszone, ostemplowane i znikają we wnętrzu wozu. Wszystko, co mi teraz zostało do zrobienia, gdy zamknęła się klapa ciężarówki, a ona sama odjechała w stronę bramy, to zaparkować swój pojazd po drugiej stronie ulicy, zmienić osobowość i zainkasować gotówkę, którą dostarczą mi do domu.

    Gdy pełen ufności w przyszłość wsiadłem do szoferki, aby wprowadzić w życie ten plan, po raz pierwszy dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Przez cały czas naturalnie spoglądałem na bramę, ale nie obserwowałem jej bez przerwy. Widziałem tylko, że ciężarówki bez przeszkód kursują tam i z powrotem i że na widnokręgu nie pojawia się policja. Dostrzeżenie tego, co powinienem był widzieć już sporą chwilę temu, podziałało na mnie jak cios młotem w splot słoneczny: przez cały czas w obie strony jeździły te same ciężarówki! Wyjeżdżały jedną bramą, a wjeżdżały drugą! To mogło mieć tylko jedną przyczynę - wykluczywszy nagłe zidiocenie wszystkich kierowców i całej obsługi sklepu -na zewnątrz czekała policja. I to czekała na mnie!

 

 

 

 

3

 

 

    Pierwszy raz w życiu poczułem przeraźliwy strach zaszczutego człowieka. Był to pierwszy przypadek w mojej karierze, kiedy policja zjawiła się w chwili, gdy jej nie oczekiwałem. Forsa przepadła, to było pewne jak istnienie rozpadu atomowego, ale nic mnie to nie obchodziło. Teraz miałem inny, o wiele ważniejszy cel: ratowanie własnej i bardzo dla mnie cennej skóry.

Najpierw myśleć, potem działać - kierowałem się tą dewizą całe życie i jakoś mi się udawało. Postanowiłem spróbować i teraz, tym bardziej, że bezpośrednie niebezpieczeństwo mi nie zagrażało. Naturalnie, zbliżali się, zaciskali wokół mnie pierścień, ale jak dotąd nie mieli pojęcia, gdzie na tym ogromnym terenie jestem. Skąd ta pewność? Ano, gdyby wiedzieli, nie robiliby sobie kłopotu z lewymi kursami, tylko najprościej w świecie przyjechaliby po mnie.

    Pozostawało natomiast inne pytanie: w jaki sposób wpadli na mój trop? To było najistotniejsze. Nie sądzę, żeby w tutejszej policji siedziały mniejsze osły niż ci, z którymi dotąd się zetknąłem. A o lotności ich umysłów miałem swoje zdanie, które jak dotąd nigdy nie zostało podważone. Oni po prostu nie mogli być tak szybko na moim tropie, tym bardziej że, praktycznie rzecz biorąc, nie pozostawiłem go. Ktokolwiek zastawił tu pułapkę, działał wsparty logiką i zdrowym rozsądkiem. Mój mózg wypełniły nie wypowiedziane słowa: KORPUS SPECJALNY.

    Nic się nigdy o nim nie pisało, nikt oficjalnie o nim nie mówił. Były tylko plotki wypełniające tysiące światów w całej galaktyce. Korpus Specjalny, organ powołany przez Ligę do zajmowania się problemami, których rozwiązanie przekraczało siły poszczególnych planet. I z tego, co wiem, zajmowali się tymi problemami nader skutecznie: wykończyli po zjednoczeniu Haskell's Reiders, wykolegowali z nielegalnych interesów T. i Z. Traders, złapali Inskippa - to te najsłynniejsze ze słynnych osiągnięć. A teraz najwyraźniej zainteresowali się mają skromną osobą.

    Czekali na zewnątrz, czekali, aż spróbuję wyjść. Ich myśli, jak dotąd, biegły tym samym torem co moje, dlatego zamknęli wszystkie możliwe drogi ucieczki. Żeby się prześliznąć, musiałem szybko coś wymyślić i nie popełnić błędu. Na zewnątrz prowadziły tylko dwie drogi: przez bramę i przez sklep. Brama z pewnością była tak obstawiona, że nie przecisnąłby się tam nawet atom, a co dopiero mówić o szalonym Jimie di Griz. Ze sklepu jest parę wyjść. A więc sklep!

Już w chwili gdy o tym myślałem, wiedziałem, że patent na to wyjście nie jest mój. Oni musieli wpaść na to samo i w dodatku trochę wcześniej. Gdy sobie to uświadomiłem, znowu ogarnął mnie strach, a równocześnie wściekłość. Sam pomysł, że ktoś może okazać się sprytniejszy ode mnie, był szokujący. Mogą próbować - zgoda, ich prawo - ale co z tego wyjdzie, to już inna sprawa. Nadal miałem w zapasie parę niezłych sztuczek. Na początek mała dywersja.

    Zapaliłem silnik, skierowałem maszynę na bramę i zablokowawszy pedał gazu i kierownicę, wyskoczyłem z wozu. Będąc już wewnątrz magazynu, usłyszałem miłą dla ucha kanonadę zakończoną równie miłym łomotem i całą masą wrzasków i nawoływań. Na wiodące do sklepu drzwi nałożone były wszystkie możliwe nocne zabezpieczenia i tak przedpotopowy alarm, że aż mi się go żal zrobiło. Mimo to otwarcie ich, łącznie ze zdjęciem tego zabytku, zajęło mi dokładnie siedem sekund. Kopnąłem drzwi i odskoczyłem. Nic nie zawyło, nic nie eksplodowało, lecz miałem dziwne przeczucie, że gdzieś w budynku jakiś czujnik wskazał otwarcie czegoś, co powinno być zamknięte.

    Tak szybko, jak tylko mogłem, pognałem do ostatniego wyjścia po przeciwnej stronie budynku. Najcięższą robotą na świecie jest bieg spełniający dwa warunki: bezszelestność i szybkość. Moje płuca zdecydowanie protestowały, gdy wreszcie znalazłem się w pobliżu wyjścia. Nade mną i obok, w różnych częściach sklepu raz po raz błyskały latarki, więc fakt, że dotarłem nie zauważony przez nikogo do drzwi był szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

    Przed moim upragnionym celem stały dwa umundurowane typy. Trzymając się ściany, dotarłem na jakieś dwadzieścia stóp od nich i posłałem granat gazowy. Przez sekundę, póki nie osunęli się bezwładnie na podłogę, byłem pewien, że mają maski. Jeden z nich zablokował sobą wyjście, więc odsunąłem go i po kolei: zdjąłem alarm, otwarłem trzy zamki i wreszcie uchyliłem drzwi na kilka cali. Razem dziesięć sekund. Reflektor nie mógł być dalej niż o trzydzieści stóp ode mnie. Światło było bardziej bolesne niż oślepiające. Instynktownie padłem na ziemię i seria z pistoletu maszynowego rozwaliła drzwi na wysokości mojego pasa. Mimo prawie całkowitego ogłuszenia pękającymi nad głową pociskami słyszałem tumult biegnących ku drzwiom ludzi. Moja siedemdziesiątka piątka była już na właściwym miejscu, to jest w garści, i wywaliłem w ich stronę cały magazynek. Strzelając na oślep, miałem minimalną szansę, żeby kogoś trafić. Nie mogło więc ich to zatrzymać, lecz powinno znacznie opóźnić pościg.

 

 

 

    Odpowiedzieli na mój ogień prawie natychmiast, a sądząc z tego, co zostało z drzwi, ich okolicy i ściany za mną, to musiał tam być cały pl...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl