[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HARRY HARRISON

 

 

 

 

 

 

 

POWRÓT DO EDENU

 

 

Przełożył

 

Janusz Pultyn

166

 

PROLOG: KERRICK

 

Życie nie jest już łatwe. Zbyt wiele zaszło zmian, zbyt wielu ludzi zginęło, zimy są zbyt długie. Nie zawsze tak było. Pamiętani dobrze obozowisko, w którym dorastałem, pamiętam trzy rody, długie dni, przyjaciół, dobre jedzenie. Ciepłą porę roku spędzaliśmy na brzegu wielkiego, pełnego ryb jeziora. W najdalszych wspomnieniach stoję nad tym jeziorem, patrzę ponad jego spokojnymi wodami na wysokie góry, widzę, jak na ich szczytach bieleją pierwsze śniegi zimy. Gdy śnieg pokryje nasze namioty i trawy wokół nich, nadejdzie czas, by łowcy wyruszyli w góry. Chciałem szybko dorosnąć, paliłem się, by u ich boku polować na sarny i jelenie.

Prosty świat prostych uciech minął bezpowrotnie. Wszystko się zmieniło - i nie na lepsze. Czasem budzę się w nocy, pragnąc, by nigdy nie stało się to, co się stało. Ale to głupie myśli, świat jest, jaki jest, zmienia się teraz na każdym kroku. To co uważałem za całość istnienia, okazało się zaledwie drobną cząstką rzeczywistości. Moje jezioro i góry to tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu graniczącego na wschodzie z ogromnym oceanem.

Wiedziałem też o innych stworzeniach, nazywanych przez nas murgu. Nauczyłem się je nienawidzić na długo przedtem, nim zobaczyłem je po raz pierwszy.

Nasze ciało jest ciepłe, a ich zimne. Na głowach rosną nam włosy, łowcy dumnie hodują brody, a zwierzęta, na które polujemy, mają ciepłe ciała, futra lub sierść - nie odnosi się to jednak do murgu. Są zimne, gładkie i pokryte łuskami, mają pazury i zęby, by nimi rwać i rozdzierać, są ogromne i przerażające.

Budzą strach i nienawiść. Od małego słyszałem o nich, wiedziałem, że żyją w ciepłych wodach południowego oceanu i w ciepłych krajach leżących na południu. Nie znosiły zimna, wiec bojąc się ich, nie sądziłem jednocześnie, by nam zagroziły.

Wszystko to uległo zmianie, zmianie tak straszliwej, że już nigdy nic nie pozostanie takim samym. Powodem tego były murgu zwące się Yilanè, równie rozumne jak my, Tanu. Na swe nieszczęście dowiedziałem się, że nasz świat stanowi tylko maleńką część świata Yilanè, że zamieszkujemy pomoc wielkiego kontynentu, a na południe od nas, na całym lądzie, roi się od Yilanè.

Jest jeszcze gorzej. Za oceanem leżą inne, jeszcze większe kontynenty, na których w ogóle nie ma łowców. Żadnych. Są jednak Yilanè, wyłącznie Yilanè. Cały świat, poza naszym malutkim zakątkiem, należy do nich.

Teraz powiem wam najgorszą rzecz o Yilanè. Nienawidzą nas tak samo, jak my nienawidzimy ich. Nie miałoby to znaczenia, gdyby były jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Moglibyśmy zamieszkiwać zimną północ, unikając ich terenów.

Lecz są i takie, które być może dorównują łowcom rozumem i zaciekłością w tropieniu wrogów. Ich ilości nie da się ogarnąć, wystarczy stwierdzić, iż wypełniają wszystkie lądy wielkiego świata.

Wiem o tym, bo zostałem porwany przez Yilanè, dorosłem wśród nich, uczyły mnie. Pierwotne przerażenie, jakie poczułem, ujrzawszy śmierć ojca i wszystkich innych, wyblakło z biegiem lat. Gdy nauczyłem się mówić jak Yilanè, stałem się jakby jednym z nich, zapomniałem, że byłem łowcą, zacząłem nawet nazywać mój lud ustuzou nieczystości. Cały porządek społeczeństwa i władza u Yilanè wznoszą się stopniowo, jak góra, dlatego byłem dumny, iż stałem blisko Vaintè, eistai miasta, jego władczyni. Mnie także uważano za władcę.

Żywe miasto Alpèasak od niedawna rosło na brzegach, zasiedlone przez Yilanè spoza oceanu, które z ich odległego miasta wygnały zimy, z roku na rok coraz sroższe. Ten sam mróz, który zmusił mego ojca i innych Tanu do wyruszenia na południe w poszukiwaniu pożywienia, wysłał Yilanè na poszukiwanie za ocean. Wyhodowały swe miasto na naszym wybrzeżu, a gdy się dowiedziały, że przed nimi byli tam Tanu, zabiły ich. Tak jak Tanu zabili Yilanè, gdy je zobaczyli. Nienawiść jest obopólna.

Przez wiele lat nie wiedziałem o tym. Wychowałem się u Yilanè i myślałem jak one. Gdy ruszyły na wojnę, ich przeciwnicy byli dla mnie ohydnymi ustuzou, a nie Tanu, mymi braćmi. Uległo to zmianie dopiero po mym zetknięciu się z więźniem Herilakiem. Sammadar, przywódca Tanu, rozumiał mnie dużo lepiej niż ja sam. Gdy przemówiłem doń jak do wroga, obcego, zwrócił się do mnie jak do swego pobratymca. Wraz z przypomnieniem sobie języka dzieciństwa wróciły mi wspomnienia z tego ciepłego, dawnego okresu życia. Wspomnienia matki, rodziny, przyjaciół. U Yilanè nie ma rodzin, składające jaja jaszczury nie znają niemowląt ssących pierś, rządzą nimi zimne samice, wśród których nie ma miejsca na przyjaźń. Samce przez całe swe życie przebywają w zamknięciu.

Herilak ukazał mi, że jestem Tanu, a nie Yilanè, dlatego uwolniłem go i uciekliśmy. Początkowo żałowałem tego - ale nie miałem odwrotu, ponieważ zaatakowałem i omal nie zabiłem rządzącej nimi Vaintè. Dołączyłem do sammadów, grupy rodów Tanu, wraz z nimi uciekałem przed atakami tych, które kiedyś były moimi towarzyszkami. Teraz jednak miałem innych towarzyszy; łączyła mnie z nimi przyjaźń, jakiej nigdy nie zaznałem wśród Yilanè. Miałem Armun, która przyszła do mnie i ukazała mi rzeczy, o jakich nie miałem pojęcia, obudziła uczucia, jakich nigdy bym nie poznał, żyjąc wśród obcego gatunku. Armun, która urodziła mi syna.

Nigdy jednak nie opuszczał nas lęk przed śmiercią. Vaintè ze swymi wojowniczkami bezlitośnie ścigała sammady. Walczyliśmy - czasem wygrywaliśmy, zdobywaliśmy nawet trochę ich żywej broni, śmiercio-kijów, zabijających każde stworzenie. Mając je mogliśmy wypuścić się daleko na południe, napełnić do syta żołądki mrowiem murgu, zabijać te nienawistne istoty, gdy nas zaatakowały. Po to tylko, by uciekać znowu, gdy znalazła nas Vaintè i zaatakowała przy pomocy oddziałów napływających bez końca zza morza.

Ocalałym pozostawało jedynie pójść tam, gdzie nie będą ścigani, przebyć mroźny łańcuch górski, dotrzeć do leżącej za nim krainy. Yilanè nie mogą żyć w śniegach; myśleliśmy, że będziemy bezpieczni.

I byliśmy, długo byliśmy. Za górami spotkaliśmy Tanu, którzy nie polegali jedynie na łowach, lecz zbierali plony w swej ukrytej dolinie, potrafili wyrabiać dzbany, tkać szaty i robić wiele innych zadziwiających rzeczy. To Sasku, są naszymi przyjaciółmi, bo czczą mastodonta jako boga. Przyprowadziliśmy im nasze mastodonty i odtąd byliśmy z nimi jakby jednym ludem. Dobrze się nam żyło w dolinie Sasku.

Póki Vaintè nie odnalazła nas znowu.

Zrozumiałem wówczas, że nie możemy dłużej uciekać. Jak zapędzone w kąt zwierzęta musimy się odwrócić i walczyć. Najpierw nikt nie chciał mnie słuchać, bo nie znali wroga tak dobrze jak ja. Pojęli jednak, że Yilanè nie znają ognia. Dowiedziały się o nim, gdy przybyliśmy do ich miasta z pochodniami.

A oto czego dokonaliśmy. Spaliliśmy miasto Alpèasak i pozwoliliśmy kilku niedobitkom uciec od ich świata i miast za oceanem. Wśród ocalałych była Enge, ongiś ma nauczycielka i przyjaciółka. W odróżnieniu od wszystkich innych nie uznawała zabijania. Przewodziła małej grupce tak zwanych Cór Życia, wierzących w świętość życia. Gdybyż tylko one ocalały.

Ale uratowała się i Vaintè. Ta pełna nienawiści istota przeżyła zniszczenie swego miasta, uciekła na uruketo, wielkim żywym statku użytkowanym przez Yilanè. Wypłynęła na morze.

Przestałem o niej myśleć, bo miałem ważniejsze sprawy. Chociaż wszystkie murgu z miasta zginęły, ono samo w większości ocalało. Sasku chcieli w nim zostać razem ze mną, lecz łowcy Tanu wrócili do swych sammadów. Nie mogłem z nimi wyruszyć, zatrzymywała mnie w mieście ta część mego ja, która myślała jak Yilanè. Ponadto ocalały z pożaru dwa samce. Przywiązałem się do nich i do na wpół spalonego miasta, zapominając o powinnościach wobec Armun i syna. Szczerze przyznaję, że to samolubstwo omal nie spowodowało ich śmierci.

Trudziliśmy się nad przystosowaniem miasta murgu do naszych potrzeb i udało się nam. Na próżno jednak. Vaintè znalazła nowe sojuszniczki za oceanem i jeszcze raz wróciła. Uzbrojona w niepokonaną wiedzę Yilanè. Tym razem nie robiła na nas wypadów z bronią, wysyłając za to trujące rośliny i zwierzęta. Nim doszło do natarcia, z pomocy przybyły sammady. Ich śmiercio-kije nie przetrzymały zimy, a bez nich sami też by zginęli. Mieliśmy w mieście te groźne stworzenia, dlatego musieliśmy w nim pozostać pomimo wzrastającego zagrożenia ze strony Yilanè.

Sammady przybyły z jeszcze gorszymi wieściami. Gdy nie wróciłem do Armun, ta próbowała dostać się do mnie. Wraz z naszym synem zaginęła w srogiej zimie.

Umarłbym wówczas, gdyby nie drobna iskierka nadziei. Łowca, który wybrał się daleko na pomoc, by handlować z zamieszkującymi lodowe pustkowia Paramutanami, słyszał od nich, że mają wśród siebie kobietę i dziecko Tanu. Czy mogło chodzić o nich? Czy mogli przeżyć? Los miasta i zamieszkujących go Tanu i Sasku przestał mnie obchodzić. Musiałem wyruszyć na pomoc w poszukiwaniu rodziny. Mój przyjaciel Ortnar, silny łowca, rozumiał to i poszedł ze mną.

Zamiast Armun o mało co spotkalibyśmy śmierć. Zmarlibyśmy tam, gdyby nie znaleźli nas Paramutanie. Ocaleliśmy, choć Ortnar odmroził sobie stopę i został kaleką. Uratowali nas lodowi łowcy, a ku memu wielkiemu szczęściu była wśród nich Armun. Następnej wiosny dostarczyli nas bezpiecznie do miasta na południe.

Należało ono ponownie do Yilanè. Sammady i Sasku wycofali się do odległej doliny Sasku, ścigani przez Vaintè i jej wojsko, mroczne zapowiedzi pewnej śmierci. Nic nie mogłem uczynić. Mój mały sammad był wraz z dwoma samcami bezpiecznie ukryty nad jeziorem. Na razie innym jednak groziła śmierć, a nie potrafiłem ich uratować.

Nie zdołalibyśmy nawet ocalić własnych skór, bo na pewno prędzej czy później odkryto by naszą kryjówkę. Wiedziałem, że Paramutanie, którzy nas tu przywieźli, wkrótce przepłyną ocean, by polować na jego drugim brzegu. Może tam będą bezpieczni. Dołączyłem do nich z Armun i razem pokonaliśmy morze, po to tylko, by się przekonać, że Yilanè były tam przed nami. Śmierć rodzi jednak życie. Zniszczyliśmy je, a przy tym dowiedziałem się o położeniu Ikhalmenetsu, miasta na wyspie, wspierającego Vaintè w jej niszczycielskiej wojnie.

Mój czyn był bardzo śmiały lub bardzo głupi. Może i taki, i taki. Wymusiłem na eistai Ikhalmenetsu przerwanie ataku, powstrzymywanie Vaintè na progu zwycięstwa. Udało mi się i ponownie zapanował spokój. Mój sammad połączył się nad brzegiem ukrytego jeziora. Walka dobiegła końca.

Działy się jeszcze inne rzeczy, o których dowiedziałem się dopiero po wielu latach. Enge, moja nauczycielka i przyjaciółka, żyła nadal. Wraz ze swymi towarzyszkami, Córami Życia, znalazła schronienie na nowym lądzie leżącym daleko na południe. Wyhodowały tam miasto, oddalone od innych Yilanè, pragnących ich śmierci. Kolejne miejsce spokoju, kolejny kres zmagań.

Nie wiedziałem jednak o jeszcze jednej sprawie. Żyła Vaintè, przepełniona nienawiścią i żądzą naszej śmierci.

To zdarzyło się w przeszłości. Teraz stoję na brzegu naszego ukrytego jeziora, patrząc spod zmrużonych powiek na zapadające słońce i starając się dostrzec, co niosą nam nadchodzące lata.

 

Uveigil as lok at mennet, homennet

thorpar ey wat marta ok etin.

 

PRZYSŁOWIE TANU

 

Choć rzeka niesie jasne wody,

to jednak zawsze spływa jej nurtem

coś mrocznego ku tobie.

 

ROZDZIAŁ I

 

Było cicho i spokojnie.

Dobiegł końca ciepły dzień, zresztą wszystkie były tu upalne. Wieczorem jednak lekka bryza wiejąca nad wodą chłodziła nieco powietrze. Kerrick zerkał na słońce, ocierając pot z twarzy. Tak daleko na południu łatwo zapominało się o zmianach pór roku. Słońce jak zawsze zapadało za jezioro, śląc ostatnie blaski na nieruchome wody i czerwone niebo. Ryba musnęła powierzchnię jeziora i we wszystkie strony rozeszły się barwne fale. Zawsze tak było, nieodmiennie. Zdarzały się czasem chmury czy deszcze, ale nigdy nie bywało naprawdę zimno, nie czuło się tu powolnych przemian pór roku. Zimę poznać można było po opadach i mgłach. Nocami chłodniało powietrze. Nigdy jednak wiosenna trawa nie oblekała się świeżą zielenią, a liście jesienią nie rudziały.

Zimą nigdy nie leżały śniegi. Za niektórymi rzeczami Kerrick wcale nie tęsknił. Przy wilgotnej pogodzie bolały go odmrożone palce. Wolał upały niż śnieg. Wysoki wyprostowany mężczyzna zerkał na znikające słońce. Długie jasne włosy, przewiązane na czole cienkim rzemykiem, sięgały mu do ramion. W kącikach oczu pojawiły się już zmarszczki; widać też było na opalonej skórze blade blizny po starych ranach. Zwrócił wzrok na większe fale, wywołane przez jakiś ciemny kształt poruszający się w wodzie, tuż przy brzegu. Do jego uszu dobiegło znajome prychanie. O zmroku ławice hardaltów podpływały do brzegu, a Imehei nabierał wprawy w łowieniu ich siecią. Stękając i dysząc wychodził teraz z wody z obfitą zdobyczą. Zachodzące słońce odbijało się czerwienią od muszel hardaltów, ich macki zwisały bezwładnie. Imehei zrzucił je przed szałasem, w którym spały samce Yilanè, i zawołał mocnym, zdecydowanym głosem. Nadaske wyszedł na dwór i zaglądając do sieci, pochwalił połów. W sammadzie Kerricka panował spokój - ale też czuło się pewien dystans. Yilanè trzymali się swojej strony trawiastej polany. Tanu swojej. Tylko Kerrick i Arnwheet czuli się wszędzie u siebie.

Na tę myśl Kerrick skrzywił się i pogrzebał palcami w brodzie, sięgając do metalowego pierścienia otaczającego mu szyję. Wiedział, że Armun nie pochwala wizyt Arnwheeta u Yilanè. Dla niej samce były po prostu murgu, stworzeniami, które należy zabijać i zapominać, a nie odwiedzać; niewłaściwym towarzystwem dla ich syna. Była jednak na tyle mądra, by o tym nie mówić. W sammadzie przynajmniej pozornie panował spokój. Wyszła właśnie z namiotu schowanego pod drzewami, ujrzała Kerricka siedzącego na brzegu i podeszła do niego.

- Nie powinieneś wychodzić na otwartą przestrzeń - powiedziała. - Czy nie powtarzasz ciągle, żebyśmy nie zapominali o ptakach szukających w dzień, a sowach w nocy?

- Powtarzam, ale chyba już nie musimy się ich bać. Minęły dwa lata, odkąd przybyłem tu z Ortnarem i tymi dwoma. Ani razu nic nas nie zaniepokoiło. Lanefenuu posłuchała mnie i zakończyła wojnę. Obiecała to i dotrzymała słowa. Murgu nie mogą kłamać. Napastniczki wróciły do miasta, nigdy go odtąd nie opuściły.

- Muszą jednak wyprawiać się na polowania.

- Jesteśmy od nich daleko i stale się pilnujemy.

- Niebezpieczeństwo nie minęło.

Wstał i objął ją, wdychając słodki zapach jej włosów. Starał się nie przyciskać jej zbyt mocno, ze wzglądu na okrągły brzuch.

- Trudno by ci było teraz wędrować - powiedział. - Po narodzinach dziecka wyruszę z Harlem na pomoc. Dorósł na tyle, by zostać łowcą. Ortnar dobrze go wyuczył. Nie jest już dzieckiem, to jego szesnaste lato. Ma dobrą włócznię. Przeszukamy północ. Wiem od Ortnara, że są tam inne jeziora.

- Nie chcę tu zostać. Pójdę z tobą.

- Porozmawiamy o tym później.

- Już postanowiliśmy. Chciałabym pójść nad inne jeziora. Czy wtedy zostawimy tu murgu?

Kerrick nie odpowiedział, lecz ciągle ją obejmując skierował się do namiotu. Dziecko powinno się niedługo pojawiać, może nawet się spóźniało, wiedział też, choć się nie skarżyła, że musi odczuwać bóle. To nieodpowiednia pora na rozmowy o samcach Yilanè. Poły namiotu były podwinięte, jak zwykle w bardzo ciepłe dni, i widział Arnwheeta śpiącego w skórach. Miał już sześć lat i wyrastał na silnego, szczęśliwego chłopca. Dużo starsza Darras leżała, przyglądając się im w milczeniu. Zachowywała się zawsze bardzo spokojnie i nie odzywała się nie pytana. Jeśli nawet wspominała swych zmarłych rodziców, to nigdy o nich nie mówiła. Uważali ją teraz za swoją córkę.

Noc była tak cicha, że szepty z namiotów łowców rozchodziły się daleko. Ku swemu zadowoleniu Kerrick usłyszał śmiech jednego z nich. Kulawy Ortnar miał tu swe miejsce pomimo kalectwa. Dopóki miał czego uczyć obu chłopców, nie wspominał już o pójściu do lasu i zostaniu tam.

W oddali zawołał jakiś nocny ptak, pojedynczy krzyk podkreślający ciszę. W sammadzie było spokojnie, syto i rodzinnie. Kerrickowi to wystarczyło. Uśmiechnął się w mroku. Usłyszał szept Armun.

- Chciałabym, żeby dziecko już się urodziło. To już tyle trwa.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

- Nie! Nie powinieneś tak mówić - wspominanie rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły, przynosi nieszczęście. Tak mówiła moja matka. Choć rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze spływa jej nurtem coś mrocznego ku tobie.

- Odpocznij teraz - powiedział, sięgając w ciemności do jej twarzy i kładąc łagodnie palec na rozszczepionej wardze. Coś wymruczała, lecz właśnie zasypiał i nie zrozumiał jej słów.

Kerrick obudził się szarym, mglistym świtem. Gorejący blask letniego słońca wkrótce rozproszy opary.

Armun westchnęła przez sen, gdy łagodnie wysuwał rękę spod jej głowy. Wstał, ziewnął i cichutko wyszedł z namiotu. Arnwheet musiał wyślizgnąć się jeszcze wcześniej, bo właśnie wracał znad jeziora, żując tłusty kawałek surowej ryby.

- Nadaske i Imehei wybiorą się dziś daleko-wokół-jeziora - powiedział. - Do miejsca, gdzie ryby żyją-rosną-roją się obficie.

Potrząsnął przy tym rybami, bo wobec braku ogona nie mógł właściwie wyrazić kontrolera wielości. Zawsze wracając od samców, rozmawiał z Kerrickiem w yilanè. Gdy przez ponad pół roku żył bez ojca i matki, nauczył się dobrze nim mówić. Nim Kerrick odpowiedział, zerknął na namiot. Przy Armun rozmawiali wyłącznie w marbaku.

- Dobre ćwiczenie-marsz dla samczych-tłustych Yilanè. Aie młode ustuzou zapoluje dziś ze mną w lesie.

- Tak, tak! - Arnwheet zaczął klaskać i przeszedł na marbak. - Harl też?

- I Ortnar. Znaleźli drzewo, w którym kryją się bansemnille, i potrzebują pomocy, by je wykurzyć. Leć po swoją włócznię. Ortnar chciał, byśmy wyruszyli, póki jest chłodno.

Armun usłyszała ich rozmowę i wyszła z namiotu.

- Czy to będzie długie polowanie? - spytała zmartwiona, nieświadomie kładąc ręce na okrągłym brzuchu. Zaprzeczył ruchem głowy.

- To bardzo blisko stąd. Nie zostawię cię samej przed urodzeniem się dziecka, nie dłużej niż na chwilę. Nie bój się. Pokręciła głową i usiadła ciężko.

- Wracaj szybko. Darras zostanie ze mną - dodała, gdy dziewczyna dołączyła do nich w milczeniu. - To może być dzisiaj.

- Nie muszę iść...

- Jest jeszcze trochę czasu.

- Wieczorem zjemy bansemnille. Upieczone w glinie na węglach.

- Z wielką chęcią.

Nim wyruszyli, Kerrick poszedł wzdłuż jeziora do porosłego bluszczem szałasu, wyhodowanego przez samców nad samym brzegiem. Jeden z nich wyszedł i Kerrick przywitał go po imieniu.

- Imehei.

Kerrick uśmiechnął się w duchu, gdy pomyślał o znaczeniu tego imienia - miękki-w-dotyku. Zupełnie nie pasowało ono do tego krępego, ponurego Yilanè, który teraz ustawił ręce w pełnym szacunku geście przywitania. Przyglądał się Kerrickowi okrągłymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. Rozchylił jednak z zadowoleniem wielkie szczęki, ukazując rząd białych, spiczastych zębów.

- Zjedz z nami-bądź z nami - powiedział Imehei.

- Już jadłem, dziękuję z żalem. Arnwheet powiedział, że dziś badacie świat?

- Dla małego mokrego-prosto-z-morza nasza krótka wycieczka wydaje się wielką przygodą-wyprawą. Dalej wzdłuż brzegu jest miejsce, gdzie trochę głęboko-źródła świeżej wody. Pełno tam dużych ryb. Chcemy łapać-jeść. Czy mały-miękki pójdzie z nami?

- Nie dzisiaj. W lesie znaleźliśmy bansemnille i chcemy na nie zapolować.

- Brak wiedzy o stworzeniu, nazwa nieznana.

- Małe, futrzaste, długie ogony, torby; smaczne.

- Proszę rozważyć zostawienie części! Przyniesiemy w zamian ładną rybę.

- Oby wasza sieć się wypełniła, haczyki wbiły głęboko.

Nadaske, który właśnie wyszedł, usłyszał to i wyraził wdzięczność. Kerrick patrzył, jak zarzucali na ramiona zwinięte sieci, umieszczali na nich hèsotsany i wchodzili do wody, by popłynąć lek...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amelia.pev.pl